NIE MIELIŚMY ŻADNYCH PRAW Z Romanem Derą, prywatnym przedsiębiorcą i wiceprezesem Wojewódzkiego Zrzeszenia Prywatnego Handlu i Usług, rozmawia

Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel

Czas czytania: ok. 16 min.

PIOTR KĘPIŃSKI

N asza rodzina przed wojną nie zajmowała się handlem, aczkolwiek ojciec - Józef Dera - już w czasie wojny rozpoczął przygodę z pracą na własny rachunek. Nie miał jednak żadnego sklepu ani nawet straganu. Po prostu - kupował i sprzedawał różne rzeczy. Handlował z Niemcami i miał trochę szczęścia w tym wszystkim - bywał bowiem co trzeci dzień w Berlinie. Z nakazu pracy dostał robotę na kolei. Jeździł pociągiem na trasie Warszawa - Berlin. Woził z Polski do Niemiec dokładnie wszystko. Tytoń, mydło - oni w ostatnim okresie nie mieli prawie nic i chętnie handlowali. W zamian za artykuły spożywcze ojciec przywoził do kraju aparaty radiowe i sprzęt techniczny. Taki parowóz wracający z Berlina to była czysta kontrabanda! Co najśmiejszniejsze, nawet dowódca tego parowozu - Albert Mohr - zaczął handlować. Poczuł nagle możliwość łatwego zarobku. Dzięki temu Niemcowi ojciec, podobno, przewoził "swoim" pociągiem drużyny Szarych Szeregów do Powstania Warszawskiego. Harcerze leżeli na wagonach z węglem częściowo nim przykryci. Nie jestem pewien, lecz zdaje mi się, że ojciec prawdopodobnie przewoził także kiedyś Marciniaka - dowódcę Szarych Szeregów. Niemiec, który tym składem pociągu dowodził przymknął na to oko. Wiele lat po wojnie, w latach siedemdziesiątych, napisał do ojca list, który zaadresował na parowozownię. Ojciec na kolei już dawno nie pracował, jako że był to tylko epizod w jego życiu, a więc ten list trafił do rąk ojca przez przypadek. Szefem poznańskiej parowozowni był wtedy kuzyn ojca - Franciszek Kosmowski - który pewnego dnia zobaczył na kopercie nazwisko Dera i od razu dał przesyłkę ojcu. Gdyby ktokolwiek inny ją odebrał - ojciec nie ujrzałby jej na oczy i nie wiedziałby, że ów porządny Niemiec chce wspominać dawne czasy. Oczywiście ojciec mu odpisał. Niestety, osobiście nigdy się nie spotkali.

Piotr Kępiński

Ryc. 1. Józef Dera w czasie II wojny Św. (stoi w wejściu do parowozu)

Jestem pewien, że wojenna praca ojca zadecydowała o jego dalszej karierze jako prywatnego przesiębiorcy po wojnie. Krótko po wyzwoleniu ojciec został wybrany na przewodniczącego Związku Zawodowego Kolejarzy na Ziemiach Zachodnich z siedzibą w Zbąszynku. Kiedy zobaczył w jakim kierunku zmierza Polska, od razu zdecydował się na wydzierżawienie starego młyna i tartaku na Ziemiach Zachodnich w Szumiącej. To był stary wodny młyn. Niestety, prowadził młyn tylko do roku 1948, potem musiał się z interesu wycofać. Jak władze zobaczyły, że mu za dobrze idzie, cofnęły dzierżawę. W tym czasie ojciec był już wiceprezesem Związku Młynarzy w Gorzowie.

Mieszkał w Szumiącej. Myśmy natomiast mieszkali w Poznaniu przy Czerwonej Armii. Na wakacje jechaliśmy rzecz jasna do młyna, a z nami zabierało się czasami z 50 osób - rodziny i znajomych. Szumiąca leży 100 kilometrów od Poznania. Czasami zaglądam w to miejsce. Młyn oczywiście stoi, lecz jego stan jest tragiczny. Chciałbym go kiedyś kupić - to takie moje marzenie. N awet zacząłem sprawę załatwiać. Być może

Ryc. 2. Józef Dera w swojej ciężarówce marki "Skoda" około roku 1965

wszystko się uda, bowiem obecny właściciel młyna - GS Świebodzin - będzie chyba chciał go sprzedać po reorganizacji firmy. - Czy pamięta pan, kiedy ojciec zaczął prowadzić własną działalność gospodarczą? - Urodziłem się w 1945 roku i byłem jeszcze wtedy brzdącem, lecz niektóre rodzinne historie dokładnie pamiętam. Po powrocie z Szumiącej ojciec pracował jeszcze jako kierownik transportu ówczesnych PS S-ów. Oczywiście samochodów wtedy prawie wcale nie było. Dominowały konie. Przypominam sobie kilka stajni, które bezpośrednio podlegały ojcu. To były konie rasy belgijskiej. Kiedy poranny, konny transport wyruszał do miasta ze świeżym chlebem, dla dzieciaków była to niesamowita frajda. Po tym krótkim okresie pracy w PS S ojciec kupił pierwszy samochód ciężarowy. W taki właśnie sposób w 1950 roku zaczął powstawać jego prywatny interes. Najpierw kupił deutza, potem był magirus, mercedes i inne. Wszystkie te pojazdy pochodziły z demobilu. Prywatny przesiębiorca nie mógł nigdy starać się o nowy samochód. Nadto, żeby kupić nawet taki samochód z demobilu, trzeba było mieć znajomości. Oczywiście stary samochód prawie zawsze się psuł. Każdy dalszy wyjazd wiązał się z przygodami. Nie wiadomo było czy dojedzie się do miejsca przeznaczenia, czy też nie. Ojciec naturalnie często mnie zabierał ze sobą. Jak dzisiaj pamiętam, że kiedy komuniści ogłosili, iż amerykańscy imperialiści zrzucili na nasz kraj stonkę ziemniaczną, ojciec dostał zlecenie rozwo

Piotr Kępiński

Ryc. 3. Szumiąca, Józef Dera w okresie dzierżawy młyna i tartaku

?v*i A <!1< ń Hżenią po polach specjalnego środka do zwalczania tej stonki. W taki oto sposób "prywaciarz" nie lubiany przez władze pomagał komunistom zwalczać imperialistycznego szkodnika. Żarty żartami, ale niestety przez władzę wciąż byliśmy traktowani jak druga kategoria społeczeństwa. N ie mieliśmy żadnych praw. N arażeni byliśmy na szykany. Kiedy ojciec zaczynał myśleć o prywatnym przedsiębiorstwie, nie wiedział jeszcze o tym, że już niedługo stanie się wyklętym przez władze "prywaciarzem". Przeciętnie raz na miesiąc był nękany przez kontrolerów. W roku ojciec miał na głowie około 10 lub 12 takich kontroli. Nie wszyscy, którzy prowadzili prywatny biznes wytrzymywali psychicznie. Wielu zrezygnowało. Wielu zostało zniszczonych przez niejasne przepisy, które władze interpretowały li tylko na swoją korzyść. Prywatny przedsiębiorca nie miał nic do powiedzenia. Mógł tylko słuchać lub wypadał z gry. Kiedyś pod nasz dom czarnym citroenem zajechała milicja. Ten samochód będę chyba pamiętał do końca życia. Zrobił na mnie niemałe wrażenie. Z samochodu wysiadło czterech smutnych panów, którzy wręczyli ojcu nakaz odbycia rocznego obozu pracy za jakieś wyimaginowane przewinienie. Oczywiście ojciec żadnego wykroczenia nie popełnił. To była kwestia interpretacji. Zarzucali ojcu sprzedaż własnych dóbr po zawyżonych cenach. Coż, ojciec musiał jechać do Milęcinka pod Włocławkiem. Przesiedział tam dziesięć miesięcy. Ostatnie dwa miesiące kary darowano mu za dobre zachowanie. Oczywiście, w czasie kiedy ojca nie było w Poznaniu, firma nie miała prawa działać. W tych czasach jedna osoba mogła prowadzić tylko jedną fIrmę. A władze przydzielały koncesje bardzo niechętnie. Ojciec zatem, podo

bnie jak wielu innych przedsiębiorców prywatnych, zlecał prowadzenia swoich spółek innym osobom. Znowu miał firmę transportową, ale oficjalnie nie był jej właścicielem. Moja matka - Maria - w latach 1966 - 70 prowadziła sklep konfekcyjny przy Armii Czerwonej 26 (aktualnie Św. Marcin). Na swoje nazwisko nie mogła prowadzić tego sklepu, ojciec miał przecież zarejestrowaną firmę przewozową, więc była cichą wspólniczką innej osoby, na którą ten sklep był oficjalnie zarejestrowany. Największym problemem były rzecz jasna lokale. Prywatni właściciele mogli działać tylko w trzecich oficynach, w piwnicach i w różnych, prawie niedostępnych miejscach. Rodzice, chcąc rozkręcić interes, skontaktowali się ze Związkiem Łowieckim, który miał sklep rusznikarski przy Armii Czerwonej.

Związek udostępnił część swojego lokalu na sklep konfekcyjny. Cała ta sprawa udała się tylko dlatego, że zawsze za związkami łowieckimi kryli się jacyś komunistyczni notable, którzy mogli taki układ chronić. Prezes Związku Łowieckiego bez problemu zawarł taką umowę i nikt go nie sprawdzał. Historia tego sklepu skończyła się jednak dość szybko. Komuniści stwierdzili, iż Związek Łowiecki nie może wynajmować żadnych swoich lokali i jednym pociągnięciem sklep zlikwidowali. - Czy władze zorientowały się, że Pana ojciec prowadzi jednocześnie fIrmę przewozową i sklep? - Oni musieli tę sprawę wywąchać. A trzeba pamiętać, że sklep nie był zarejestrowany ani na nazwisko ojca, ani matki. Oficjalnym właścicielem była zupełnie inna osoba, która w sklepie nie miała udziałów. Ktoś jednak zauważył, że do sklepu codziennie zagląda pani Derowa. N o i stało się tak, jak już wspomniałem - sklep nam zlikwidowali. Ciekawe było to, iż każda kontrola, która była urządzana w sklepie, przenosiła się automatycznie do naszego domu przy Armii Czerwonej 28. Mieszkanie, jak pamiętam, kontrolowano metr po metrze. Sprawdzano wszystko. Kiedyś podczas takiego "najazdu" byłem w domu sam z matką. Miałem pięć lat. Nagle zostałem z kontrolerami sam na sam w korytarzu. Oni zaczęli się bawić naszym radiem. Chciałem się pochwalić swoimi możliwościami i wypaliłem: "Jakiej stacji panowie szukacie, bo Radio Wolna Europa i Radio Londyn nadają dopiero pod wieczór". Powiedziałem to w dobrej wierze. Kiedy ojciec przyszedł do domu, ci panowie zwrócili mu uwagę, że jeżeli już musi słuchać Wolnej Europy, to nie przy dziecku - bo mały brzdąc zawsze wszystko wygada. I powtórzyli mu to, co ja im przed chwilą powiedziałem. Zachowali się jednak w porządku. Nie czepiali się tego radia, chociaż jakby się uparli - mogliby z tego wyciągnąć konsekwencje. Tacy kontrolerzy lub ubecy nosili zawsze przy sobie nakazy aresztowania in blanco, kiedy chcieli, mogli zatrzymać daną osobę na 48 godzin bez żadnych kłopotów. Czego przede wszystkim szukali w mieszkaniach? Dostawali obłędu, widząc dewizy. W domu nie można było chować nawet centów - człowiek był wtedy narażony na oskarżenia o współpracę z agentami obcych wywiadów. W poszukiwaniu dewiz, czegokolwiek zresztą, robiący rewizję opukiwali każdy metr mieszka

Piotr KępińskinIa. Szukali pustych miejSC w ścianach. Odsuwali szafy i sprawdzali czy nie były wymieniane podłogi. Kiedy znaleźli biżuterię, z każdego świecidełka trzeba było się wytłumaczyć. Rekwirowali je, a potem trzeba było milicji tłumaczyć skąd ma się biżuterię w domu, skąd dolary. Jeżeli tłumaczenie było przekonujące - oddawali precjoza. Czasami jednak nie oddawali. Każda rewizja powodowała, że na jakiś czas pozbywaliśmy się rodzinnych pamiątek. Każdy, kto prowadził prywatny interes, był na takie rewizje narażony. Wszyscy nasi znajomi przeżywali dokładnie to samo co my. Jeżeli ktoś nie wytrzymywał psychicznie podczas rewizji i krzyczał albo był w stosunku do ubeków nieprzyjemny, to wywalali mu wszystko do góry nogami. Nie patyczkowali się. Z szaf wyrzucali pościele, czasami coś celowo niszczyli. U nas po każdej takiej rewizji matka sprzątała mieszkanie przez następne dwadzieścia cztery godziny. - Czy oprócz firny transportowej i konfekcyjnej miał ojciec jeszcze jakieś inne pomysły na robienie interesu? - Naturalnie. Był taki okres, kiedy miał nawet pięć firm zarejestrowanych na podstawionych ludzi. Obok transportu firmy zajmowały się konfekcją i naprawą samochodów. Był też warsztat ślusarsko-tokarski. Niestety, z tym okresem związana jest bardzo przykra historia. Człowiek, na którego nazwisko zarejestrowny był nasz warsztat samochodowy, złamał sobie nieszczęśliwie nogę. Jako fikcyjny bo fikcyjny, lecz prywatny przedsiębiorca nie miał zapewnionych wtedy żadnych świadczeń lekarskich, więc ktoś mu poradził, żeby wszystko na milicji opowiedział, żeby po prostu stwierdził oficjalnie, że firma nie była jego, a zysk czerpał ktoś inny. Wtedy ojciec musiał zapłacić za niego zaległe podatki i ZUS. Straciliśmy prawie cały majątek. Trzeba pamiętać, że do końca lat sześćdziesiątych właściciel zakładu prywatnego nie był ubezpieczony jak reszta obywateli. Nic mu nie przysługiwało. Dlatego ten fikcyjny właściciel firmy ojca zdecydował się na taki krok. Straciliśmy 400 tysięcy złotych. Wtedy dobra willa kosztowała 100 tysięcy. Nasze nieruchomości zostały od razu zlicytowane - między innymi pod młotek poszła ziemia w Kiekrzu, którą ojciec kupił z myślą o ogrodnictwie. Już później nigdy nie odzyskaliśmy tych dóbr. N aturainie ojciec ciągnął dalej interes transportowy. Jeździł po całej Polsce, chociaż jego koncesja dotyczyła tylko miasta i każdy wyjazd do innego województwa musiał być z władzami konsultowany. Trzeba wszak pamiętać, że w tych czasach niczego normalnie się nie załatwiało. Nie można było pójść do urzędu i poprosić o koncesję na wyjazdy poza miasto. Panował system załatwiania wszystkiego ze wszystkimi. Urzędnik oczywiście na tym zarabiał. Prywatny przedsiębiorca przewoził zresztą tylko te towary, które nie były zaklepane przez państwowe firmy. Zatem mydło i powidło. - Pana początki w prywatnym powojennym handlu? - Po skończeniu szkoły średniej oraz po obowiązkowym rocznym stażu (w moim przypadku w Polskim Związku Motorowym) od razu zająłem się prywatną działalnością. Postawiłem na prywatny biznes, bowiem w Związku Motorowym zarabiałem grosze i praca dawała mi niewiele satysfakcji. Ojcieczaś zaproponował mi, abym postarał się o koncesję na prywatny transport. Wszystko się udało i koncesję dostałem. Był 1966 rok. Wygrałem przetarg na stara 20, którego kupiłem od Przedsiębiorstwa Transportu we Wrocławiu. Oczywiście obowiązkiem wystawiającego na przetarg było oddanie pojazdu w dobrym stanie. Nikt rzecz jasna o to nie dbał. I już w czasie jazdy do Poznania miałem poważną awarię głowicy. Wróciłem do tego przedsiębiorstwa, dali nam nową głowicę, zamontowaliśmy ją oczywiście sami i w tym stanie dojechaliśmy do Poznania. Jak dzisiaj pamiętam swoje pierwsze zamówienie. Trzeba było przewieźć cztery tony blachy do Małkini w województwie białostockim. Ojciec wypchnął mnie na szerokie wody. Pierwszą awarię samochodu miałem już koło Kutna. Po jakimś czasie dopiero dowiedziałem się, że przyczynami wszystkich awarii mojego stara był fakt, że ten samochód dłuższy okres stał na dworze. Nikt go nie używał. Na tym pierwszym kursie oczywiście nic nie zarobiłem. Jeżeli przyjąć, że usługa kosztowała wtedy około 4 tysięcy złotych, to ja na naprawy wydałem ponad 6 tysięcy. Kiedy zaczynałem rozkręcać swoje własne przedsiębiorstwo, prywatny przewoźnik nie mógł dysponować więcej niż jednym samochodem. Ja stanowiłem swoją firmę. Sam wszystko załatwiałem, sam jeździłem - nie mogło być inaczej. W latach 60-tych nie nękały już nas tak dotkliwe kontrole jak w latach 50-tych - to oczywiste. Transportu tak bardzo się nie czepiano. N o, może poza bardzo dokładnymi kontrolami drogowymi. Wiadomo było, że jeżeli coś może umknąć państwowemu kierowcy, to na pewno nie będzie darowane "prywaciarzowi". Trzeba było zatem bardzo uważać. Inaczej łatwo było o wpadkę. W Poznaniu działało wtedy około 100 prywatnych firm przewozowych.

Była konkurencja, a my z ojcem doskonale odnajdywaliśmy się w tym zajęciu.

Po starze przyszła kolej na inne wozy ciężarowe. Moim ostatnim samochodem była dość dobra skoda - przedmiot westchnień innych przewoźników. Wtedy mieć skodę, oznaczało mieć naprawdę farta. Ja jednak zrezygnowałem z dalszej kariery prywatnego przewoźnika. Przypadek zadecydował o tym, że zająłem się działalnością handlową. - Jak do tego doszło? - Kiedyś, jadąc swoim prywatnym samochodem, miałem wypadek. Zawiniłem. Otrzymałem wyrok w zawieszeniu, a ów wyrok zadecydował o tym, że odebrano mi koncesję na prowadzenie firmy przewozowej. Musiałem się w związku z tym zająć innym interesem. Moja żona radziła, żeby wziąć się za handel. Na jej nazwisko zatem otworzyliśmy sklep z artykułami motoryzacyjnymi przy ulicy Dąbrowskiego 96. Oczywiście rzecz nie była taka prosta. Na koncesję czekałem pół roku.

Stało się to możliwe dzięki panu Michałowi Grussowi, który już przed wojną w tym właśnie miejscu prowadził sklep. Był jednak w wieku emerytalnym i chciał się sklepiku pozbyć. Wydzierżawiłem jego lokal i stałem się handlowcem. Bardzo pomogło mi w tym Zrzeszenie Prywatnego Handlu i Usług - podobnie zresztą jak innym prywatnym przedsiębiorcom.

Piotr Kępiński

Ryc. 4. Sklep motoryzacyjny przy ul. Dąbrowskiego 96

Przez czas jakiś moja żona - Gizela - była formalną właścicielką sklepu, jednak kiedy mój wyrok został anulowany, wziąłem interes w swoje ręce. Znów wystąpiłem o koncesję, postarałem się o przydział lokalu i przez piętnaście lat prowadziłem ten sklep, który stał się miejscem lubianym przez właścicieli samochodów. Handlowałem od 1967 roku do roku 1990. Wydawać by się mogło, że najbardziej uciążliwe czasy prywatni przedsiębiorcy mieli już w latach sześćdziesiątych za sobą. Nic z tych rzeczy. Dopiero kiedy wziąłem się za handel, zobaczyłem, jak mogą zatruć życie nieustanne kontrole. Oczywiście nikt nie wiedział, kiedy taka kontrola przyjdzie. Z reguły na kontrolę przychodziły dwie osoby. Wtedy inwentura w sklepie, który na okrągło oferował ponad 900 artykułów, trwała nieraz trzy dni. Kontrole odbywały się najczęściej przed popularnymi świętami, kiedy wiadomo było, że obrót może być bardzo dobry. Specjalnie robili takie najazdy przez Gwiazdką, przed Wielkanocą. Klienci wtedy dosłownie dobijali się do drzwi. Nikt nie rozumiał, że to nie od nas zależało. My handlować chcieliśmy. Władze nam to utrudniały ze wszystkich swoich sił, a państwo dysponowało wtedy silnym aparatem ucisku. Kontrolowały mnie różne instytucje - w tym Inspekq'a Kontrolno - Rewizyjna oraz PIH. Przypominam sobie, że w latach siedemdziesiątych w Poznaniu słynna była sprawa inspektoratu PIH-u i liczne aresztowania ludzi pracujących w tej instytucji. Zamknięto wtedy chyba ponad 20 osób z władz wojewódzkich. N a poznański handel padł blady strach, bowiem milicja za wszelką cenę chciała wtedy przenieść oskarżenie na prywatnych przedsiębiorr.. I Ia.... *

,,_***_ .. J\ &:%M

Ryc. 5. Wnętrze sklepu przy ul. Dąbrowskiego około roku 1975 i jego właściciel - Roman Deraców. Sprawa PIH-u zakończyła się dużymi wyrokami. Jeden z poznańskich kupców - pan Henryk Derda - niesłusznie oskarżony nie wytrzymał psychicznie napięcia i nagonki, popełnił samobójstwo. Wyskoczył przez okno. Samobójstwo popełnił także kupiec Tomasz Gałkowski z branży skórzanej - nie wytrzymał przesłuchania w prokuraturze, która niegdyś mieściła się nad Teatrem N owym, i wyskoczył na bruk ulicy Dąbrowskiego. Zabił się na miejscu. Mojego ojca jeszcze w latach sześćdziesiątych zatrzymywano na 48 godzin. Wmawiano mu różne historie. Taki był ich sposób prowadzenia śledztwa. Ojciec był już wtedy zahartowany. Jednak stres był olbrzymi. Wytykano nas palcami na podwórku. Jak ludzie widzieli, że sąsiad regularnie jest nachodzony przez milicję, to nawet gdyby był święty i tak wymyślono by na niego jakąś plotkę. Prywatni przedsiębiorcy w Poznaniu mieli trochę szczęścia w tym nieszczęściu - niektóre sklepy były mimo wszystko zostawiane w spokoju. Za czasów niejakiego pana Kusiaka było jednak fatalnie. Kiedyś znajomi opowiadali mi, że kiedy wracali z prywatki, jeden z chłopaków, który prowadził mały sklep, zerwał z klombu przy pomniku Mickiewicza kwiaty dla dziewczyny. Pech chciał, że przechodził wtedy obok ów Kusiak. Zawiadomił milicję. Zgarnęli chłopaka. Jakiś czas po tym wydarzeniu anulowano mu pozwolenie na prowadzenie sklepu z pantoflami domowymi. - Lata osiemdziesiąte były zatem dla prywatnej inicjatywy równie ciężkie jak poprzednie dziesięciolecia.

Piotr Kępiński

Tak. W Poznaniu rządził wspomniany już Kusiak - pierwszy sekretarz Komitetu Miejskiego. Likwidowane były prywatne placówki w Kaliszu, gdzie z 20 sklepów zostały tylko trzy. Tych trzech władze nie mogły zlikwidować - miały zbyt silne papiery. Prowadzili te sklepy z reguły kombatanci, a oni mieli do tego prawo. Legitymacja kombatancka chroniła przed zabraniem koncesji. Jednak na rewizje byli narażeni wszyscy. Gorzej mieli handlowcy sprzedający żywność - u nich bez przerwy był Sanepid i ciągłe kontrole towaru. Ja, jako że miałem części do samochodów, pod tym względem miałem spokój. Prywatni przedsiębiorcy mogli zaopatrywać się tylko u innych rzemieślników - żaden państwowy sklep nic nie mógł nam sprzedać. Części do syreny lub fiata 125 nabywałem tylko u prywatnych producentów. Trzeba jednak podkreślić, iż w mentalności kupującego - to co było zrobione przez prywatnego, było zawsze trochę lepsze niż państwowe. Zatem ludzie chętnie do mnie zaglądali. I chociaż nikt u tego prywaciarza nie kupował z wyboru tylko z konieczności - bowiem państwowe firmy świeciły pustkami - to na naszą jakość nikt aż tak bardzo nie narzekał. Rzemieślnicy produkowali czasami części udoskonalone. Były takie przypadki, że Polmozbyt zwracał sie do nas po te części. Pamiętam, że w dniu otwarcia mojego sklepu sprzedałem ponad 80 procent zgromadzonych przeze mnie akcesoriów. W drugim dniu nie wiedziałem co będę robił - nic prawie w sklepie nie zostało. Taki był popyt. Sklep był ponadto w bardzo dobrym punkcie - Jeżyce są przecież dzielnicą rzemieślników. Oni w dużej części stanowili moją klientelę. Z wykształcenia jestem technikiem samochodowym, nigdy nie miałem więc kłopotów z oceną jakości towaru. I bez wielkiej skromności powiem, że mój sklep motoryzacyjny uchodził za jeden z lepszych w mieście. Z tego sklepu można już było dobrze żyć. Wystarczało mi na dobre wozy i ciekawe wycieczki zagraniczne. Na początku działalności sprzedawałem części do syreny. Po drugiej stronie Dąbrowskiego znajdował się państwowy sklep z częściami do tego auta. Znudzeni sprzedawcy z tego sklepu zawsze mówili, że więcej części do syreny można kupić w moim sklepie. Ich półki świeciły pustkami. Sprzedawałem części do syreny bez przerwy przez całe lata. Jeszcze w dwa lata po tym jak przestano składać ten samochód na Żeraniu, ludzie przychodzili do mnie. Po jakimś czasie pojawiły się maluchy. Zmieniła się klientela. Dopiero w roku 1990 pojawiły się części do aut zagranicznych.

- Jakimi samochodami poruszał się Pan wtedy prywatnie? - Różnymi, lecz nigdy Syreną, dzięki której zarabiałem pieniądze.

A propos Syreny - nie samą pracą żyje człowiek. Ja zawsze interesowałem się rajdami samochodowymi. Kiedyś wziąłem nawet udział w eliminacjach do Mistrzostw Polski. To był Rajd Dolnośląski. Miałem jechać na seacie. Niestety, maszyna mi wysiadła. Nie wiedziałem co robić. Byłem jednak uparty. Za wszelką cenę chciałem wystartować. A jedyny samochód jaki był wolny i którym można było jechać to była syrena. Dosiedliśmy więc razem tej syreny 104. Kolega był pilotem. Pamiętam, że w tym właśnie rajdzie na fabrycznej syrenie jechał znany rajdowiec - Robert Mucha. Mieliśmy więc

solidną konkurencję. N a niektórych odcinkach specjalnych wygrywałem nawet z tymi fabrycznymi a zatem "podrasownymi" pojazdami. Do czasu, kiedy wpadłem w potężną dziurę. Zerwała się tylna oś samochodu i wypadłem z klasyfikacji. Podczas swojego pierwszego rajdu w 1973 roku jechałem volkswagenem garbusem. Mogłem te zawody wygrać. To był rajd okręgowy w Ostrowie Wielkopolskim. Przegrałem tylko dlatego, iż nie miałem w samochodzie apteczki i gaśnicy. Dostałem punkty karne i w związku z tym poślednie miejsce w klasyfikacji. Przez dziesięć lat uprawiałem ten sport z lepszym lub gorszym skutkiem. Uczestniczyłem głównie w imrezach okręgowych, lecz także ogólnopolskich. Największy mój sukces? - Byłem mistrzem okręgu. Warto dodać, że w tych rajdach, organizowanych przez wczesny PZMOT, brali udział młodzi poznańscy kupcy. Szczególnie aktywnymi rajdowcami byli: Marek Borowicz, Piotr Chęciński, Marian Miler, Andrzej Kuśnierek, Mieczysław Biliński i naturalnie Adam Smorawiński. Warto w tym miejscu wspomnieć o karierze sportowej mojego ojca. Przed wojną był mistrzem Polski w kajakarstwie. Miał nawet brać udział w Olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku. Był jednak wtedy w wojsku, a istniały wówczas takie przepisy, że w olimpiadzie mogli brać udział tylko ci żołnierze, którzy startowali w dyscyplinach jeździeckich. - Kiedy zrezygnował Pan z prowadzenia sklepu? - Dokładnie pięć lat temu. Do dzisiaj jeszcze zostało mi wiele CZęSCI, które przechowuję w piwnicy. Był kiedyś taki mało rozsądny przepis mówiący

Ryc. 6. Józef Dera jako reprezentant Polski w kajakarstwie (z tyłu)

Piotr Kępińskiyrf

KjlVHl1 II,'?HI*»«JI ?»},*}»W»N<»

1111111111 i

Pypozwtx

\ J*

ĘĘĘKĘsSf/ĘĘggSiWĘf/tĘĘfSMilf'g:AI.

Ryc. 7. Ojciec dekoruje syna. Rok 1994

o tym, że jeżeli kończyło się działalność gospodarczą lub handlową i zostawały w magazynie jakieś produkty - to trzeba było za nie zapłacić podatek. Musiałem zatem zapłacić podatek od swojej własności. W 1990 roku zarejestrowałem firmę Unitex i działałem ciągle w tym samym miejscu do czasu, kiedy właściciel wprowadził nowe zasady wynajmu lokalu. Wtedy zrezygnowałem. Szczęśliwie miałem już wtedy nowy dom, w którym część pomieszczeń przeznaczyłem na biura. Tam też do teraz działa Unitex. Na początku zajmowałem się importem materiału dla krawców. Sprowadzałem do Polski dżins. Miałem passę. Sprzedałem ponad 500 tysięcy metrów tego materiału. Zajmowałem się także konfekcją. Dobrze mi szło, bowiem znałem belgijskiego handlowca, który inwestował już w Polsce przez parę lat. Dawniej sprzedawał towar do Pewexu i Baltony. W latach 90-ych ten interes w ogóle mu się nie opłacał. Wolał robić to ze mną. Byłem lepszym gwarantem zysku niż firma państwowa. - Czy Pana ojciec zrezygnował z prowadzenia firmy transportowej po roku 1989? - Ojciec firmę prowadzi do dzisiaj. Ma 80 lat. Dysponuje dwoma samochodami tatra. Kontynuuje działalność bardziej ze względu na tradycję niż na zarobek. Dzisiaj jest o wiele większa konkurencja niż 10 lub 20 lat temu. Powstało wiele nowych, bardzo dużych firm specjalizujących się na przykład w przewozach międzynarodowych. Jednak ojciec w przeciwieństwie do mnie jest ciągle transportowi wierny.

Ryc. 8. Korty Akademii Rolniczej, sierpień 1995 (od lewej: W. Kruk, J.K Bielecki, M. Stachurski, R Dera)

- ...1 jest prezesem Zrzeszenia Transportu Prywatnego.

- Zgadza się. W 1984 roku powstało Zrzeszenie Transportu Prywatnego.

Na mocy tego podziału ojciec przestał być członkiem Zrzeszenia Prywatnego Handlu i U sług i przeszedł do Zrzeszenia Transportu Prywatnego. Jest prezesem tego zrzeszenia do dzisiaj. Wybrano go wtedy, kiedy w samym zrzeszeniu nie działo się najlepiej.

Poprzednicy nie działali dobrze. Po jakimś czasie członkowie zrzeszenia stwierdzili, że najlepiej ster oddać człowiekowi doświadczonemu, czyli mojemu ojcu. Wszyscy liczyli, że ojciec wyprowadzi zrzeszenie na prostą. Tak też się stało. A trzeba podkreślić, iż mieliśmy wtedy nie liche kłopoty finansowe związane między innymi z działalnością Radio- Taxi 919, którego koncesja była pierwotnie przydzielona zrzeszeniu. Nie wiadomo jakim sposobem dostała się w inne ręce. - Jaką rolę pełniło i pełni dzisiaj Zrzeszenie Prywatnego Handlu i U sług? - Działam w Zrzeszeniu już 15 lat i z całą pewnością mogę stwierdzić, iż oprócz tego, że zrzeszenie trzymało nad swoimi członkami tak zwaną czapkę ochronną, pomagało też w problemach, które pojawiały sie w urzędach. Ochraniało po prostu w trudnych sprawach prawnych. O nasze sprawy dbał najlepiej prezes Stanisław Galasiński. Jego mądrość i rozwaga sprawiła, że często unikaliśmy wielu poważnych kłopotów. Potrafił rozmawiać z ówczesnymi władzami. Różne były okresy - to prawda, lecz jednak przetrwaliśmy.

Piotr Kępiński

Ryc. 9. Roman Dera w swoim gabinecie większym od całego, dawnego sklepu

W czasach komuny panował jak wiadomo system rozdzielnictwa. Zrzeszenie dostawało do podziału na przykład akumulatory lub nawet benzynę. To wszystko było uczciwie dawane rzemieślnikom i kupcom. Każdy prywatny przedsiębiorca musiał należeć do zrzeszenia. W dobrych czasach należało do związku ponad 4 tysiące ludzi. Teraz jest nas mniej. Nie ma przymusu. Odeszli od nas taksówkarze. To znacznie uszczupliło nasz związek, który był i jest postrzegany jako jeden znajprężniejszych w kraju. Ciężki okres przeżywaliśmy na początku lat 90-tych. Bardzo wiele szkód zrobili nam handlarze uliczni, którzy wtedy pojawili się w Poznaniu. Do naszych kupców nikt nie trafiał. Przed ich sklepami rozłożyli się obnośni handlarze. Oni nie płacili podatków, podatki płaciliśmy my. Oni nie płacili dzierżawy za sklepy. N asi przedsiębiorcy ubożeli. My zaś, jako zrzeszenie, zaczęliśmy zabiegać o tworzenie nowych miejsc pod pasaże dla naszych handlowców. Po raz kolejny dała o sobie znać przedwojenna poznańska przezorność. Na początku wybudowaliśmy kilka pawilonów przy akademikach na Winogradach. Potem przyszła kolej na pasaż MM, który postawiono w ciągu pięciu miesięcy. Z perspektywy czasu widać, że pomysł okazał się trafny. Obecnie miasto czerpie z tego niezłe zyski. Myślimy też oczywiście o nowych inwestycjach i nowych pasażach. Wyznajemy zasadę, że tylko w skupisku można coś zrobić. Mamy plany zwiqzane z zagospodarowaniem terenów wokół dworca PKS. To jest jedno z najbrzydszych miejsc w mieście a zarazem najbardziej reprezentacyjnych. Mamy już plany związane z budową wielkiego

Centrum Targowego - również na miejscu naszego budynku przy Zwierzynieckiej. Przezorność przedwojennnych kupców, którzy należą do zrzeszenia, spowodowała, że dysponujemy wspaniałym budynkiem przy ulicy Zwierzynieckiej, który został kupiony jeszcze przed wojną przez prywatnych przedsiębiorców. To właśnie w tym budynku powstał pomysł zorganizowania PeWuKi. Przez długi czas nie mieliśmy dostępu do naszego budynku przy Zwierzynieckiej 15. Działały tutaj różne organizacje - tylko nie my. W pewnym okresie miała tutaj biuro Solidarność. Państwo dysponowało naszym prywatnym budynkiem. W 1992 roku na drodze sądowej odzyskaliśmy budynek. Solidarność dostała w tym czasie pomieszczenia przy ulicy Zamkowej. Wszystko skończyło się dobrze. Zrobiliśmy remont. Założyliśmy tam Liceum Kupieckie. W przyszłym roku odbędzie się pierwsza matura w tym Liceum.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry