PRZED SKLEPEM JUBILERA z Wojciechem Krukiem, senatorem RP i wiceprezesem Wielkopolskiej Izby Przemysłowo-Handlowej, rozmawia

Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel

Czas czytania: ok. 17 min.

DANUTA KSIĄŻKIEWICZ-BARTKOWIAK

W 1840 roku złotnik Leon Skrzetuski otwiera przy ul. Wodnej w Poznaniu warsztat produkujący sprzęt liturgiczny. W roku 1893, po bezpotomnej śmierci właściciela, firmę przejmuje jego siostrzeniec - Władysław Kruk. Pod koniec lat 90-tych, za namową żony - Heleny z domu Konopińskiej - uruchamia obok warsztatu sklep złotniczo-zegarmistrzowski. Interes rozwija się wspaniale i na Wodnej robi się coraz ciaśniej. W 1900 roku Władysław przenosi się do Hotelu Rzymskiego, naprzeciwko Hotelu Bazar, później - gdy centrum handlowe Poznania przesuwa się w kierunku zachodnim - do pięknego lokalu przy Berlinerstr. 4 (dzisiaj 27 Grudnia). W roku 1927 firma przechodzi na jego syna - Henryka, który najmuje nowy lokal przy Kantaka 4. Sklep prosperuje doskonale, sprzedaje - pochodzącą z własnej produkcji - drogą biżuterię ze złota i platyny, zdobioną kamieniami szlachetnymi. W 1937 Henryk Kruk został współudziałowcem spółki handlującej importowanymi zegarkami. Spółka miała wyłączność na sprzedaż budzików firmy Manthe. Rok później Henryk wynajmuje sklep przy ul. 27 Grudnia 2, który należał do najbardziej okazałych lokali w centrum miasta. Rodzina Kruków przenosi się wtedy do nowego domu przy ul. Pułaskiego 11. Niestety wybucha wojna, młody Kruk wstępuje do wojska i dostaje się do niewoli. Po powrocie do Poznania nie podpisuje volkslisty, więc Niemcy zajmują jego firmę. Wyjeżdża do Warszawy. W 1943 roku Henryk żeni się z Marią Waligórą. Pod koniec wojny nasilają się łapanki. Rodzina Kruków ucieka do Zakopanego.

Znowu u siebie

Co działo się z firmą Pana ojca po 1939 roku? W czasie okupacji firma funkcjonowała nadal, tyle że pod zarządem niemieckich właścicieli, pod niemiecką nazwą i oczywiście bez Henryka Kruka.

Danuta Książkiewicz- Bartkowiak

Do 1942 roku wytwarzano w niej biżuterię, pod koniec wojny guziki do mundurów i tym podobne rzeczy. W 1945 Niemcy uciekli, zostały po nich tylko różne maszyny i urządzenia. Wiele z nich uległo dewastacji, a część po prostu ukradziono. Kamienica, w której był sklep, została częściowo zburzona. Dzisiaj w miejscu domu przy 27 Grudnia 2 jest wielka dziura zasłonięta od ulicy płotem, spoza którego widać oficynę - dawny warsztat. W 1945 ojciec wrócił do Poznania z Zakopanego. Najpierw poszedł zobaczyć dom przy Pułaskiego. Był uszkodzony przez pociski artyleryjskie i wypalony. Wtedy był taki czas, że ludzie wracali do swoich, często zburzonych, splądrowanych domów i zabierali to, co w nich jeszcze zostało, a stanowiło jakąś wartość. Ojciec chciał zrobić to samo. Nie podobało się to paru panom i zatrzymano go "do wyjaśnienia". Wypuszczono ojca po 24 godzinach. Z przedwojennej siedziby firmy zostało niewiele. Ojciec spod gruzów wyciągnął to co ocalało, chcąc jak najszybciej przywrócić sklep i warsztat do życia. Zaczęli przychodzić ludzie, którzy przed wojną pracowali u ojca. Większość z nich z konieczności pracowała pod niemieckim zarządem firmy. Pierwsze lata to był przede wszystkim handel tym co się dało, naprawa różnych staroci i przetapianie. Ojciec często wspominał, że pierwsze co sprzedawał to były zapalniczki na gaz, które po powrocie ktoś znalazł w piwnicy. Do 1947 roku wszystko szło w miarę normalnie, a nawet trochę lepiej w stosunku do tych realiów, które były. Biżuteria nie była wtedy czymś najbardziej potrzebnym, to jest logiczne. Wydawało się jednak, że powrócą dawne czasy i firma będzie mogła się normalnie rozwijać. Dość szybko okazało się, jak wielkie to były złudzenia.

Pan pozwoli z nami

Oprócz warsztatu ojciec prowadził działalność społeczną w Cechu, w Izbie Przemysłowo- Handlowej i trochę angażował się politycznie. Nie należał co prawda do żadnej partii, ale - jak to było w zwyczaju sfer kupieckich - popierał Stronnictwo Pracy. Na ile było to nierozsądne, przekonał się bardzo szybko po kilku wizytach smutnych panów z wiadomego urzędu. Zarówno sklep, jak i dom zaczęły nękać nieustanne kontrole. - Czego szukano w Pańskim domu? - Któraś z kolei ekipa rewizyjna znalazła w domu 18 kilo cukru i to wystarczyło, by ojca aresztowano pod zarzutem działania na szkodę ludu pracującego. Sprawa zakończyła się wyrokiem skazującym ojca na ponad roczne więzienie. W uzasadnieniu wyroku napisano, że wykorzystując przejściowe trudności na rynku, wykupywał w celach spekulacyjnych cukier. Dla Wysokiego Sądu nie miało znaczenia to, że w tym czasie w naszym domu mieszkało 12 osób, co dawało 1,5 kg cukru na osobę. Wyrok ojciec odsiedział w całości.

Innym razem, już w okresie działania osławionych Komisji Specjalnych, zatrzymano w Warszawie człowieka, który miał przy sobie kalendarz z adresami. Między innymi był tam adres ojca. Podobnie jak prawie setka innych

Zomqd Miejski st.m, Poznania Wydział Haan&owo- Maicitkowy Oddział Podaikoiwy

KARTA REJESTRACYJNA NR. 221 *

II o dla przejsicbiorgitua, zakładu, składu, zajęcia z działu . . . . . . . . . . . . . . czyści IM załącznika do art. 7 ustauju z dnia 25 kwietnia 1938 r. (Dz. U. R. P. Nr. 34, poz. 293) na czas od 1 5 - 5 . (J o 3 1 _ 1 2 _ J\ 4 5 roku Rodzaj przcdsiębiorsuca, zakładu, składu, zaleta: »arą ątat gjgotni czo-aegarmlatrztmald.

Właiiij (F1naa:) Kruk Hemyk , . . . . . . . . . , . . . . . . _

MlęJ*qS tcukonania przedsiębiorstwa, zajęcia, utrzymanie zakładu, składnicy: 27 G nt 4nia 2

Oplata rejcstracyjtjrf 2 o o ." -A

Poznań, dnia

2J.KKJ&i«4 5 )/.

_ jHif Za prezydenta Miasta

»5/

Ryc. 1, Karta rejestrnc)jna warsztatu z 1945 r.

osób, których adresy były W tym notesie, został zatrzymany na przepisowe 48 godzin, które przeciągnęły się do pół roku. Oczywiście zgodnie z prawem! Według dziecinnie prostej procedury. Kiedy mijało 48 godzin, ojca zwalniano, wypuszczano i kiedy wychodził przed komisariat, podchodził do niego tajniak i mówił: "Pan pozwoli z nami". Gdy zrozpaczona mama pytała przyjaciół, kolegów, innych działaczy, co się z ojcem dzieje - bo przecież nie jest ani na liście aresztowanych, ani zaginionych - nikt nie potrafił udzielić jej jakiejkolwiek informacji. W świat szły natomiast coraz bardziej fantastyczne plotki o jego losach. Któregoś dnia, po pół roku, nagle przyszedł do domu. Okazało się, że wyszedł przed komisariat i nie spotkał już znajomego pana w popielatym prochowcu. Kiedy później próbował dochodzić swoich praw, wytłumaczono mu, żeby dał sobie spokój i wyrażono zdziwienie, że czegokolwiek dochodzi, bo przecież przeciwko niemu nigdy nikt nic nie miał. To wszystko są sprawy, w które trudno dziś uwierzyć, ale wówczas były na porządku dziennym. W końcu lat 40-tych w ramach walki z prywatną inicjatywą zaczęło się wprowadzanie kolejnych ograniczeń. Zakaz handlu złotem, nie wolno było posiadać dolarów... ... skoro nie było można mieć cukru... - ...to dolarów wcale. Później wprowadzono rygorystyczne limity zatrudnienia, aż w 1949 doszło do najgorszego. Dostaliśmy wypowiedzenie, wyrzu

D an u ta Książkiewicz- Bartkowiak

POSTANOWIENIEo tymczasowym aresztowaniu

Poznań dnia

Delegatura Komisji Specjalnej w Powianiu na mocy art. 10* ttst I i 13 Dekretu z. Amu.

16 listopada 1945 roku {Dz. U. R. P. Nr 53, poz. 3021 postanowiła zastosować wobecjako środek xapobiegawczy areszt tymczasowy.

Areszt tymczasowy bodzie uchylony jeżeli w terminie do dnia I' "'v. t i IH w e.

nie nastąpi wszczęcie śledztwa, wniesienie aktu oskarżenia lub praedlużeme aresztu.

Uzasadnieniepodejrzany jest o przestępstwopopełnione w ten sposób, ?e

Zastosowanie aresztu tymczasowego uzasadnione jest przepisem art. 165 punk

K. P. K.

gdya zachodzi obawa

Powyższe postanowienie zatwierdzam

Dni» W

1943 r.

Ryc. 2. Postanowienie o tymczasowym aresztowaniu Henryka Kruka w 1948 rcono nas ze sklepu, a potem odebrano nam warsztat, mimo że nie podlegał nacjonalizacji, bo zatrudnienie nigdy nie zbliżyło się nawet do 50 osób! Ojciec nie dostał pozwolenia (na wszystko były wtedy koncesje, które przedłużano co roku) na prowadzenie dotychczasowej działalności pod tym adresem, pod którym firma funkcjonowała przez tyle lat. - Ale z produkcji nie zrezygnował? Nie, na szczęście nie musiał. Po zabraniu warsztatu ojciec przeniósł się na Pułaskiego, bo gdzieś trzeba było ulokować całe wyposażenie. Tu, w starej szopie obok domu, w którym mieszkała bliższa i dalsza rodzina, męczył się do 1956 roku. Jeden pracownik, produkcja z plastyku, z aluminium - bo

POSTANOWIENIE

Dur*.

J & /\ maial&. "

»1!W *£. KoatftrU Spccjalao do i&aSkt> s aa"tti"cisiat i «fcltodoictoemgospod&rt:xB.Ki pr*y IUcE"S.e Fartsttsa UJ gUatlziie:

PrxCiEiidoicxacy -

Cdo»Ł»i.

S t ó« KA t e» i

313J 1SJ; . i. srasi"ą; "aj«'«atpo rwfOłiiaaE« «. nlmiiv« I łffcgintnj Komf"l Specjalnej ir

. I dali_Jn . Allrt*!**- 11M> f.

ate . .

11_

- .

>łfeM4M5 r, O ttWMMtoU* i »nfcmt* «falatenia 1hcnsiisji Specjalnej <U> nalki « na(I«iyrta)>>f fsa.ltodjilCfti'Cm Eiospodarczytu (Da. U. R. 1\ .Nr 53 pot. 3021 zmienionego ;r>cknsicBi 2 **oifl 14.V.I946 r {Os U. f t. P- Nr -3 poić !*)) or"E""jA«"*»» t8.VU$.I* <<1 spranie sistaSmia przepis*« dotyfixaqjd» *i*tt'i»ctra)cj: organizacji, sposobu urz(fdowani« i uglm post(fpowała Karał*}! ipecjatitej do trolkij mtcEttiycUatf i »ko"lcttuenip<:"sIanou*ilo

I r -« « * » P« "- I J t t K 5 = i i : "i ; ™ = » '''' i , t e i J i » " « «» ». -, . . * ««.. "

/\-ł!!gfe, AHJSL «»*»»*-»» Stu te»! g8<s."af»As<a!i,. » »owiei.

-gr

* tai««« 19« J?«

Ryc. 3 Postanowienie o umorzeniu postępowania przeciwko H. Krukowi.

kolejno wchodziły poszczególne zakazy: nie można było produkować złotej biżuterii, później taxze srebrnej, w końcu można było zatrudniać tylko jedną osobę. Ojciec robił jakąś drobną galanterię biżuteryjną, którą sprzedawał w małych, peryferyjnych sklepikach, bo handel państwowy nie mógł przecież wspierać prywatnego rzemiosła. Domiary pewnie ojca też nie ominęły? Były na porządku dziennym. Już na Pułaskiego mieliśmy kolejne kontrole. Sklepu nie było, ale dalej funkcjonował prywatny warsztat. Kiedyś u ojca w biurze a biurem było nasze dwupokojowe mieszkanie - znaleziono dwie butelki atramentu. W kartotece był wpisany jeden atrament i to wystar

Danuta Książkiewicz- Bartkowiak

Ryc. 4. Dokument zwolnienia z więzienia z 1949 r.

czyło do sporządzenia protokołu, w którym napisano, że ojciec oszukuje władzę. Ponieważ w tym samym pokoju-biurze oboje z siostrą odrabialiśmy lekcje, jestem - z perspektywy czasu - dziwnie spokojny, że gdyby były wpisane obie butelki atramentu, ten kontroler zrobiłby awanturę, że wykorzystujemy firmowy atrament do celów prywatnych. Ojciec dostał wtedy domiar i oskarżono go o to, że nie prowadzi kompletnych kartotek zakupu materiałów pomocniczych. - Dobrze, że nie miał Pan więcej rodzeństwa, bo tego atramentu mogło być więcej! - Rzecz w tym, że ci ludzie, którzy do nas przychodzili na kontrolę, często mówili otwarcie: Panie, to jest mój zawód. Ja mam obowiązek tak długo robić u Pana kontrolę, aż coś znajdę! Dlatego ja się cieszę, że znalazłem ten atrament, bo za to kara nie będzie zbyt dotkliwa! Tak mówili normalni przedwojenni urzędnicy skarbowi. Zdarzali się rzecz jasna i inni, bezkrytyczni entuzjaści nowego porządku, zdarzali się też psychiczni i wtedy nie było nam do śmiechu. Na szczęście dla ojca szykanowano szczególnie osoby, które prowadziły działalność na trochę większą skalę. - Ale nazwisko Kruk było już wtedy dobrze znane.

- Tak, nasza rodzina była już dobrze znana przed wojną, więc dobrze było ukarać kogoś, kto nosił takie nazwisko, a nie szewca, który całe życievr Pomat»!u

Pan Henryk K fi U £ Poznań

IZBA RZEMIEŚLNICZA

KOKTA BAXKOWSI f a.o. v * M * SAROfKHTYJMS« POLSKI rOZSAlt 84tfXGaspar}*8SITA KRAJOWEGO \(t WJ ™ 0JJvK ZWtjZKU SJOi.SK ZAROBKOWYCH

L. dSi

Seta#1/364/49

Poznań, dnia.

23 września

194 9 r.

Otrzymując l i s t Pański z dnia 20 wrzesnIa br« dot»*wyjaśnienia odnośnie pobyto. Pańskiego w areszci e śledczym, Izba Ezes&eślnicza w Poznaniu doznała głębokiej satysfakcji, że tak znany działacz rzemieślniczy nie działał na szkodę Państns.

(mgr I .

Ryc. 5. Pismo skierowane do H. Kruka przez Izbę Rzemieślniczą w Poznaniu po zwolnieniu z aresztugdzieś w bramie naprawiał buty. Na dodatek mieliśmy - szczyt luksusu - starego Opla P4 wyłowionego zresztą z dna jeziora. Posiadanie auta nie ułatwiało nam jednak życia. Na działkę w Suchym Lesie chodziliśmy pieszo, bo nikt nie chciał wydać ojcu przepustki na opuszczenie Poznania.

Kruk na loterii

W latach 50-tych OJCIec udzielał się przede wszystkim w Zrzeszeniu Prywatnego Handlu i Usług. W Poznaniu był prezesem, a w Warszawie sekretarzem Rady Naczelnej. Kiedy ojcu odebrano sklep, to według przepisów stracił tytuł do prezesury. Dlatego w Zrzeszeniu ktoś wp adł na pomysł, żeby ojciec wykupił - zanim władze się zorientują i nie zablokują jego starań - uprawnienia do prowadzenia kolektury Loterii Państwowej. Trudno było prowadzić loterię na dwóch pokojach, ale jeszcze pamiętam, że na ścianie dom u wisiała gablotka, że tutaj mieści się Kolektura Loterii. - Czy Październik '56 coś zmienił w waszej sytuacji? - Można powiedzieć, szczególnie z perspektywy dzisiejszych czasów, że od 1956 było coraz lepiej. Oczywiście zmiany następowały bardzo powoli, na początku prawie niezauważalnie, ale każda rzecz cieszyła. Już można było na przykład robić biżuterię z miedzi.

Danuta Książkiewicz- Bartkowiak

Ryc. 6. Rodzina Kruków: Henryk z żoną Marią i dziećmi Marią i Wojciechem.

Kruk ze wschodzącej klasy

W 1957 roku ojciec podjął próbę powrotu do działalności politycznej. W ramach powstałego wówczas Frontu Jedności Narodu poznańskie środowisko rzemieślnicze wytypowało go na kandydata na posła. Delegacja, która ojca rekomendowała, została przez niejakiego Szczerbala zrugana, że jest to zupełne niezrozumienie ducha czasów. Zdumionym rzemieślnikom pan Szczerbal wytłumaczył, że "z klucza im wychodzi", że kandydatem na posła powinien zostać reprezentant rzemiosła drobnotowarowego, a nie przedstawiciel wschodzącej klasy kapitalistów i że on osobiście sobie wyprasza takiego kandydata. W związku z tym posłem został były pracownik ojca. Prowadził mały warsztat, nie zatrudniał pracowników był to więc tak zwany dobry rzemieślnik. W latach, które dziś określa się jako "średni Gomułka", nastały lepsze czasy dla prywatnej inicjatywy. Na każdym plenum zawsze podkreślano znaczenie i rolę prywatnej przedsiębiorczości, a karierę zaczęło robić tzw. zielone światło dla rzemiosła. Ojciec dokładnie śledził czy zapowiadane światło będzie mrugające, przygaszone, czy jeszcze inne. Ale już coś można było robić. Chyba w 1962 weszło w życie rozporządzenie o ryczałtach spółdzielczych. Rzemieślnicy zrzeszeni w spółdzielniach mieli inne warunki opodatkowania, a to dawało możliwość w miarę spokojnego działania na trochę większą skalę.

Ryc. 7. Wojciech Kruk w dniu I Komunii św.

Dodatkowym ułatwieniem było to, że zgodnie z nowymi przepisami Rzemieślnicza Spółdzielnia Złotników, do której należeliśmy, mogła dostarczać swoje wyroby do istniejącej już wtedy sieci sklepów "Jubilera". "Jubiler" dostarczał swoje srebro. - Ojciec pracował dalej w warsztacie przy Pułaskiego? - Tak, tyle że powolutku nasza stara szopa była rozbudowywana. Jak tylko władze coś odpuszczały, przychodziła brygada murarska i dostawiała następne 20 m kw. Dzięki dostawom do "Jubilera" można było spokojnie pracować. Oczywiście dalej były różne akcje zwalczania "rekinów" prywatnego rynku. Za wczesnego Gierka, gdy ktoś miał powyżej miliona majątku, to płacił ekstra podatek, ale za byle drobiazg nie zamykano już w kryminale. Jeżeli nie robiło się żadnych spektakularnych akcji przeciwko władzy, nie robiło kantów i nie prowadziło wystawnego życia, nie podpadało się, to miało się spokój. Można było pracować tak, że starczało latem na wyjazd z "Orbisem" do Jugosławii czy nawet - jak niektórzy - na Wyspy Kanaryjskie. Rodzicom tylko raz udał

Danuta Ksiązkiewicz- Bartkowiak

Ryc. 8. Henryk Kruk w swoim warsztacie przy ul. Pułaskiego 11

Ryc. 9. Henryk z synem Wojciechem w roku 1960. Warsztat przy ul. Pułaskiegosię wspólny wyjazd nad Adriatyk, bo zazwyczaj, mimo że podania pisali oboje, zgodę dostawało jedno z nich. Pewnie w Wydziale Paszportów mieli taki harmonogram rozpisany. W odmowie pisano, że nie udziela się zgody na wyjazd "...z innych ważnych przyczyn społecznych".

- Przez ten cały czas Henryk Kruk miał tylko warsztat, sklepu nie było? - Nie, absolutnie nie. Nie było żadnych możliwości. Na tych, którzy posiadali sklepy, była zdecydowanie większa nagonka. To znaczy nie utrudniano specjalnie życia tym, którzy prowadzili stragan z pietruszką, ale już sklepy z galanterią, z upominkami były pod znacznie większą obserwacją, bo wiadomo było, że tam - z konieczności - wiele interesów robiło się nielegalnie. Myśmy mieli to szczęście, że mieliśmy długoletnie umowy z "Jubilerem", które zapewniały nam stałe dostawy srebra i nie mieliśmy większych problemów ze zbytem. Od tego płaciliśmy zryczałtowany podatek, a co oszczędziliśmy podczas produkcji - zostawało. - Czy narzucano wam wzory? - Naturalnie. Istniała słynna Komisja Oceny Wzorów. Myśmy mogli wzory składać, a następnie odbywało się przesłuchanie delikwenta, podczas którego siedemnaście artystek najwyższej klasy - średnia wieku ponad 60 lat - oceniało czy to jest godne, żeby znaleźć się w państwowym sklepie. Panie, z perspektywy stolicy, wiedziały lepiej niż prowincj onalny rzemieślnik, jaką biżuterię powinny nosić kobiety. Jednak to właśnie ten rzemieślnik miał niejednokrotnie znacznie lepsze rozeznanie rynku. - Początek lat 70-tych to okres, kiedy Pan zaczyna działalność w firmie.

- Tak. W 1969 roku skończyłem studia i zacząłem pracę u ojca. Można było zatrudniać 8 pracowników, warsztat znowu trochę się rozwinął i nie czepiano się już takiego drobiazgu jak zatrudnienie świeżo upieczonego ekonomisty w warsztacie złotniczym. Jednak za to, że podjąłem pracę niezgodną z wykształceniem, ojciec musiał zapłacić za moje studia 45 tysięcy ówczesnych złotych. W 1972 roku chciałem otworzyć własny warsztat złotniczy, ale dostałem odmowę. Wtedy obowiązywała taka formułka: "Nie zachodzi potrzeba rozszerzenia tego rodzaju działalności gospodarczej na terenie miasta Poznania, ponieważ istniejące punkty usługowe gospodarki uspołecznionej i nieuspołecznionej w całości zaspokajają społeczne potrzeby ludności". W związku z tym ojciec wpadł na genialny pomysł, że mogę otworzyć warsztat brązowniczy, bo jako brązownik będę mógł też produkować wyroby ze srebra. Zdałem egzamin mistrzowski i zostałem dyplomowanym brązownikiem. Tak dotrwałem chyba do roku 1978, a potem jakoś tak bezboleśnie do brązownictwa dopisało się złornictwo. Trzeba jednak pamiętać, że do końca lat 70-tych nie można było produkować wyrobów ze złota, można było natomiast świadczyć usługi. Jeżeli Pani przyniosła swoje złoto, to my mogliśmy dodać do wyrobu do 0,2 grama. Po przedstawieniu odpowiedniej dokumentacji dostawaliśmy jednorazowe zgody z banku na zakup np. 25 gramów złota.

Danuta Książkiewicz- Bartkowiak

Kruk Krukowi firmę przekazuje

Po dwóch latach prowadzenia dwóch warsztatów miałem pierwszą poważną rozmowę z ojcem. Powiedziałem wtedy: "Tata, z moich obliczeń wynika, że ty w tym warsztacie zarabiasz około 25 tys. zł miesięcznie, to co by było, gdybyśmy się umówili w ten sposób, że ja bym Tobie płacił 30 tys. i robił wszystko sam". Ojciec krótko się zastanawiał i po tygodniu wyraził zgodę. W ten nieformalny sposób przejąłem faktyczne zarządzanie firmą w roku 1974.

Ojciec oczywiście nie przestał pracować, częściowo jeszcze nadzorował pracę, nadal miał swojego pracownika i nadal robił to, co najbardziej lubił - indywidualne zamówienia klientów na złotą biżuterię. Bywało, że potrafił z jednym klientem przez trzy godziny dyskutować nad kształtem jakiejś broszki, by pod koniec, gdy ten już się zdecydował, powiedzieć: "nie, to nie może być tak, to trzeba jeszcze zmienić". To mnie wtedy nawet trochę denerwowało, nazywałem to dopłacaniem do interesu, ale potem zrozumiałem, że to był dla ojca taki kontakt z firmą, czuł, że jeszcze jest ważny. Tym bardziej, że w roku 1974 ojciec miał już 71 lat. Wiedziałem już zresztą wtedy, że takie z pozoru drobne gesty tworzą dobry wizerunek firmy. Tak to biegło do roku 1977 może 78, kiedy pojawiła się możliwość uruchomienia sklepiku przy ul. Woźnej. Wtedy bowiem była się taka idea stworzenia w Poznaniu uliczki artystów rzemieślniczych, która będzie wizytówką miasta dla coraz większej liczby turystów. Wytypowano właśnie uliczkę Woźną. Jako rzemieślnik artysta - mam taki tytuł przyznany przez któregoś z ministrów kultury - dostałem przydział na niewielki lokal po jakimś tapicerze, zapchlony, zapluskwiony, który w krótkim czasie z pomocą przyjaciół doprowadziłem do przyzwoitego stanu. To były czasy, kiedy jeszcze wszystko sam robiłem, sam projektowałem i miałem z tego wielką frajdę. Ojciec początkowo był wrogiem tego, mówił: "Po co to robisz, wydasz tyle pieniędzy, nikt nie przyjdzie". Odpowiadałem, że nie ma racji z tej prostej przyczyny, że jak nie ma sklepu z towarem na placu Wolności, to ludzie przyjdą na Woźną. Jak będzie sklep na placu Wolności, to sklep na Woźnej nie będzie miał racji bytu. I tak się stało. Jak powstał salon na Paderewskiego, utrzymywanie sklepu na Woźnej po 1989 roku nie miało już sensu. Akurat w tym okresie wybuchła moda na kolczyki. Wtedy wpadłem też na pomysł przekłuwania uszu. Jedną z pierwszych dziewczyn, której przekłułem uszy była moja żona. - Sam Pan to robił? - Oczywiście! Robił to ze mną chirurg, ale robił tak wolno, że musiałem go zastąpić. A i tak dziewczyny czekały od sześciu tygodni do dwóch miesięcy. Przez równy rok nie było w Poznaniu miejsca tak oblężonego jak ulica Woźna.

Tak było! Ja nie miałem żadnej konkurencji.

- Chcąc, nie chcąc został Pan monopolistą.

- Tak, to był monopol. To było coś nieprawdopodobnego, co się wtedy działo. W roku 1980, w czasach największego kryzysu, myśmy wieszali kartkę, Remont lokalu byłej tapicerni

Przed sklepem jubilerammmmm.

Danuta Książkiewicz-Bartkowiak

Ryc. 12. Stary i nowy budynek firmy przy ul. Pułaskiegoże sprzedajemy po jednym wyrobie na osobę, albo pisaliśmy, że następne otwarcie sklepu będzie np. 17-go, bo to co wyprodukowaliśmy, sprzedawaliśmy jednego dnia. Nie nadążaliśmy za popytem, mimo że przestaliśmy współpracować z "Jubilerem" i ze Spółdzielnią, a oba warsztaty - mój i ojca - produkowały w całości tylko na ten sklep. To może brzmi niewiarygodnie, ale tak mniej więcej od "Okrąglaka" po metkach można było do nas trafić. Czasami było widać jak ziemia wysypana jest dosłownie tymi metkami: "W. Kruk". Przeszło to moje najśmielsze oczekiwania.

Wszystko robiliśmy oczywiście w srebrze, ale zaczęliśmy też produkcję biżuterii z bursztynami, głównie dla cudzoziemców.

Kruk eksportowy

W roku 1982 zmarł ojciec, rok wcześniej mama. Ojciec doczekał jeszcze początków eksportu. Zacząłem o tym myśleć, gdy na Woźną zaczęli coraz częściej przychodzić Niemcy i każdy chciał płacić dolarami. W czasie targów przed sklepem miałem cinkciarzy tylu co pod "Pewexem" na Świerczewskiego. W Warszawie odbyła się wtedy wystawa zorganizowana przez poznańską Izbę Rzemieślniczą. Po wystawie władze tym rzemieślnikom-artystom, którzy w niej uczestniczyli, udzieliły koncesji eksportowych a także tzw. odpisów dewizowych. Istota odpisu sprowadzała się do tego, że z wartości wyeksportowanego towaru można było otrzymać 50% na swoje konto "A". To było nieprawdopodobnie korzystne rozwiązanie, bo do tej pory, kiedy dostawaliśmy 30 zł za dolara, nie było żadnej możliwości, żeby cokolwiek wyeksportować.

Teraz, kiedy nagle zaczęliśmy dostawać dolary, które oficjalnie można było wymienić na bony, eksport zaczął się rozwijać. Wykorzystując istniejące przepisy, zacząłem razem z "Remexem" i "Cepelią" otwierać sklepy dewizowe w hotelach. Miałem taki sklep w "Poznaniu" i w "Merkurym", gdzie niby wisiał szyld "Remexu", a de facto to był Kruk. To był taki układ trójstronny: "Remex" dawał swój szyld, Kruk - pracę i towar, a hotel - pomieszczenie.

Kasa była w hotelu, klient pieniądze wpłacał do kasy hotelowej, hotel przekazywał je po odjęciu swojej części do "Remexu", który pobierał swoją prowizję

Ryc. 13. Fragment ekspozycji targowej. RFN, 1984.

i połowę wypłacał mi w złotówkach a połowę w dolarach. To był klasyczny przykład eksportu wewnętrznego. W ciągu 3-4 lat miałem swoje udziały w 10-15 sklepach na zasadzie wymiany z kolegami: ja moje wyroby dawałem do warszawskiego "Forum" czy "Victorii", sam brałem towar z innych miast, który był w Poznaniu nowością. Ponieważ miałem koncesję na rozwój handlu zagranicznego, otworzyłem też frrmę w Niemczech. Nie jest tajemnicą, że pod koniec lat 80-tych, przed Balcerowiczem, dochodziliśmy do miliona dolarów w sprzedaży. Miałem już zgodę na zatrudnienie chyba 25 pracowników. Tu na Pułaskiego robiłem kolejne remonty, przybywały kolejne pomieszczenia, a i tak ciągle ich brakowało. W roku 1986 trzeba było wszystko wyburzyć i wybudować od nowa, bo już nie dało się nic dalej dobudować. Wtedy mówiłem, że jest to warsztat XXI wieku. Okazało się, że przetrwał 5 lat i w 1991 połowę rozebraliśmy i zaczęliśmy znowu budować od nowa. W 1985 roku 7 miesięcy spędziłem w Niemczech, brałem tam udział w różnych targach i już wtedy wiedziałem, jak w mojej branży działa świat. Poznałem nowe technologie, sprowadziłem maszyny i dosyć mocno udoskonaliliśmy produkcję. Sklepik przy Woźnej wtedy podupadł. Po prostu nie dostawaliśmy w ogóle srebra na produkcję krajową. Srebro, które ja miałem na Woźnej, to były smętne resztki z eksportu, a tam dostawaliśmy srebra dosłownie tyle co pod rozliczenie kontraktu. Czasami jak się jechało do huty, to za butelkę koniaku czy dwie

Danuta Książkiewicz- Bartkowiakbroszki przymknęli oko i zamiast 15 kg ucięło im się 18, i mieliśmy 2 lub 3 kilogramy srebra dodatkowo. Tak dotrwaliśmy do roku 1989.

- Kiedy otworzył Pan sklep przy ul. Paderewskiego? - Ta nowa rzeczywistość, która zaczęła się w 1989 roku i do której byłem trochę przygotowany, bo miałem pewne doświadczenie, ileś tam dolarów, w miarę wybudowany i wyposażony - jak na tamte potrzeby - warsztat, pozwoliła mi na dalszy rozwój firmy. Na Gwiazdkę otworzyłem sklep na Paderewskiego. Pierwszy jeszcze prowizoryczny, potem w połowie następnego roku już cały był gotowy. Zaczęliśmy myśleć o zegarkach, bo ojciec przed wojną handlował zegarkami i był jednym z lepszych handlowców w tej branży. Pisaliśmy listy do wszystkich znanych fabryk, na niektóre dostaliśmy odpowiedzi, na inne nie. Od kilku producentów dostałem przedstawicielstwo m.in. tak znanych marek, jak Longines, Certina, Cyma, Citizen czy Casio.

W roku 1992 po analizie sytuacji w branży zaczęliśmy myśleć nad wyborem strategii firmy w kolejnych latach. Realne były tylko dwa warianty: albo pozostać na takim etapie na jakim byliśmy, to znaczy 2-3 sklepy, większy lub mniejszy warsztat i mocna pozycja cenionego w Poznaniu jubilera lub podjąć wyzwanie i stać się znaczącą firmą w Polsce. Takim polskim Cartierem. To moje marzenie. Zdałem sobie sprawę, że jak ja tego nie zrobię, zrobi to ktoś inny. Upadł "Jubiler", upadło "Polsrebro", upadły wszystkie Spółdzielnie Pracy. Jak my byśmy się tym nie zajęli, to zjawiłby się za rok czy za dwa jakiś zagraniczny potentat i zrobiłby to samo. Samego jednak na tak znaczący wysiłek nie było mnie stać. Wtedy wpadłem na pomysł znalezienia partnera kapitałowego, który z jednej strony da wsparcie finansowe, a z drugiej - zapewni bezpieczeństwo działania. - Tym partnerem stał się dla Pana Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości. - Tak, dzięki niemu firma jest teraz dwukrotnie większa i mam świadomość kontroli nad moimi działaniami. Bo ja byłem cały czas w takiej sytuacji w życiu, że zawsze byłem najmądrzejszy, zawsze byłem szefem - dyktatorem czy firmy dwuosobowej, jak na początku, czy też dwustuosobowej jak pod koniec samodzielnego działania. Nigdy nie byłem referentem, ekspedientem, kierownikiem, dyrektorem itd. Nigdy nie miałem ani czasu, ani okazji aby uczyć się nowoczesnych teorii zarządzania. Wiedza ze studiów jest praktycznie nieprzydatna po dwudziestu paru latach. To co mam, to dobra znajomość rzemiosła jubilerskiego, intuicja biznesowa, ale nie jest to wiedza na poziomie - dajmy na to - teorii marketingu, bo już powoli jestem za stary, żeby tego wszystkiego się uczyć. Dlatego znalezienie partnera z dużym doświadczeniem w tej dziedzinie, w powiązaniu z dopływem kapitału, okazało się dla firmy bardzo korzystne. Dzięki temu mogliśmy w ostatnich latach otworzyć szereg następnych sklepów w kraju, sprywatyzować "Rytosztukę" i uruchomić firmę, i pierwsze sklepy w Czechach. Za 3-4 lata, gdy nie będzie już żadnych ceł, musimy być niekwestionowanym liderem naszego rynku, po to, żeby ktokolwiek kto chce przyjść do Polski, musiał zaczynać rozmowy z naszą firmą. Krukowie

Ryc. 15. Sklep "W. Kruk" ul. Paderewskiego

Przed sklepem jubilera

Danuta Książkiewicz- Bartkowiak

Problem polega na tym, aby przeobrazić coś, co miało rzemieślnicze korzenie w normalny holding. To jest trudne, bo wszyscy - począwszy ode mnie - robimy to pierwszy raz w życiu. Mój syn, Wojtek, będzie pierwszym pokoleniem w naszej rodzinie, które zacznie pracować w normalnych warunkach. Ojciec tego nie miał. Urodził się w 1903, gdy miał 15 lat wybuchła wojna, był harcerzem w Powstaniu Wielkopolskim. Miał sześcioro rodzeństwa, z tej jednej firmy trzeba ich było wszystkich spłacić. Pieniądze w całym dwudziestoleciu międzywojennym właściwie wypływały z firmy. Ja, gdy zaczynałem, nigdy bym nie uwierzył, że będę mógł robić to, co robię. To jest los, który dostaliśmy od historii.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry