Sylwetki poznaniaków

Kronika Miasta Poznania: kwartalnik poświęcony problematyce współczesnego Poznania 1972.01/03 R.40 Nr1

Czas czytania: ok. 37 min.

BERNARD GŁOWIŃSKI MISTRZ-NAUCZYCIEL i WYCHOWAWCA MŁODZIEŻY

Kiedy w czerwcu 1971 r. Jerzy Marciniak - przewodniczący Zarządu Zakładowego Związku Młodzieży Socjalistycznej w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym - wręczał starszemu mistrzowi Zajezdni Transportowej Bernardowi Głowińskiemu dyplom zwycięzcy w plebiscycie na najlepszego mistrza-nauczyciela i wychowawcę młodzieży, zebrani na tej uroczystości usłyszeli wypowiedziane nie bez wzruszenia słowa: "Zawsze starałem się was zrozumieć, ale nigdy nie sądziłem, że i wy pojmiecie aż tak trafnie moje wymagania w stosunku do was". Bernard Głowiński trzykrotnie uzyskał pierwsze miejsce w plebiscycie organizowanym w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym przez koła Związku Młodzieży Socjalistycznej w latach 1968 - - 1971. Wśród wypowiedzi formułowanych przez młodzież dominowały następujące: surowy ale sprawiedliwy; wymaga ale i pomaga; ufa nam; nie krzyczy; rozmawia z nami; słucha uważnie naszych opinii i bierze je pod uwagę. A zatem nie "fajny chłop" zyskał największe uznanie młodzieży tramwajarskiej, ale wymagający nauczyciel. J ak to jest naprawdę z tą umiejętnością wychowania w zakładzie pracy? To pytanie stało się zaczątkiem naszej rozmowy, w schludnym mieszkaniu państwa Głowińskich przy ul. Głogowskiej 133. Odpowiedź nie była prosta. Jest niąsuma zdobytych doświadczeń życiowych Bernarda Głowińskiego.

Urodził się dnia 19 maja 1908 roku w Poznaniu na Wildzie, w domu przy ul. Chłapowskiego 15, jako piąte dziecko murarza Maksymiliana Głowińskiego i jego żony, Zofii z domu Grajek. Po nim przybyło jeszcze czworo rodzeństwa, poważnie zagęszczając metraż ubogiego

Sylwetkimieszkania, składającego się z pokoju i kuchni. Bernaś - jak go nazywała matka - miał sześć lat, kiedy ojciec poszedł na wojnę (1914 - 1918). Niebogate dotychczasowe życie zaczęło dla rodziny Głowińskich stawać się pięknym wspomnieniem w porównaniu z wojenną nędzą. B ernard nie chciał być gorszy od starszego rodzeństwa starającego się pomagać matce; został gazeciarzem. Ojciec wrócił z frontu z kulą w nodze, ale pełen nadziei. Po długich latach niewoli rodziła się Polska. Dziesięcioletni Bernard zaczął się uczyć w polskiej szkole polskiego języka. Wtedy właśnie zasmakował w czytaniu. "Budzę się nieraz w nocy, patrzę, a Bernarda nie ma na tapczanie - opowiada żona Głowińskiego, Marta. - Aby mnie nie budzić, siedzi w kuchni i czyta". "Chciałoby się dogonić stracony czas - wyjaśnia gospodarz domu. W młodości nie miałem czasu na zdobywanie wiedzy. Trzeba było walczyć o byt". Po ukończeniu szkoły powszechnej Bernard Głowiński przyjęty został do Spółki Akcyjnej "H. Cegielski" jako posłaniec. Po pewnym czasie udało mu się rozpocząć naukę w tokarni. Radość nie trwa jednak długo. Kolejna redukcja objęła również ucznia tokarskiego. Praktyka u "Cegielskiego" była jednak dobrą rekomendacją. Przyjęty został na dalszą naukę do fabryki maszyn do napierosów "In wen tra" . Tam zdał w 1926 r. egzamin czeladniczy, ale wkrótce patem został zwolniony z pracy. W po« szukiwaniu zajęcia zawędrował pieszo aż do Warszawy. Tam jednak zastał liczne rzesze takich samych jak on bezrobotnych fachowców. Wrócił więc d& Poznania i chwytał się każdego zajęcia.

Pracował u Gerticha w warsztacie elektromechanicznym przy ul. Półwiejskiej, W firmie N itschke przy ul. Gąsiorowskich, w firmie "Record" na Górnej Wildzie. Był taki okres, że z gitarą i z kolegą skrzypkiem wędrował po poznańskich restauracjach, a czasem nawet po podwórzach, zarabiając jakoś na życie. A musiał już zarabiać nie tylko napoznaniaków

swoje utrzymanie. W 1930 r. Bernard Głowiński zawarł związek małżeński z Wiktorią Hauze, córką górnika, reemigranta z Westfalii. W tym samym roku urodził im się syn, Benon. Mieszkali u teściów, w suterenie przy ul. Rataj czaka 11. W latach 1931 - 1932 służył w 60. Pułku Piechoty w Ostrowie Wlkp. Po żmudnych poszukiwaniach otrzymał w połowie 1933 r. robotę sezonową w kolejowej brygadzie torowej, w której z przerwami pracował do końca 1937 r. W roku 1938 udało mu się wrócić do "Cegielskiego". Ale poprawa warunków bytowych rodziny Bernarda Głowińskiego przyszła zbyt późno. Wiktoria Głowińska zmarła na gruźlicę w połowie 1939 r. Bernard pozostał z dwojgiem dzieci: dziewięcioletnim Benonem i pięcioletnią Heleną. Kartę mobilizacyjną otrzymał 1 września 1939 r. ze skierowaniem do Kutna. Dojazd koleją był już niemożliwy. Zabrał się więc z transportem maszyn "Cegielskiego" , skierowanym na wschód kraju. W drodze transport został zbombardowany przez Niemców, a Bernardowi udało się trafić do samodzielnej jednostki zdążającej w stronę Warszawy. Po przegrupowaniu w Chełmie Lubelskim jednostka stoczyła zwycięską bitwę pod Parczewem. W Wojcieszkowie jednostka zetknęła się z oddziałami gen. Franciszka Kleeberga, z którymi wspólnie w dniach od 2 do 5 października stoczyła ostatnią bitwę kampanii 1939 r. 5 października gen. Kleeberg wydał ostatni rozkaz do żołnierzy. Bernard wśród dokumentów rodzinnych przechowuje jak relikwię zachowany fragment rozkazu. "Przywilejem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie. Dziś biorę ją w najcięższej chwili - każąc zaprzestać dalszej bezcelowej walki, by nie przelewać krwi żołnierskiej nadaremno. Dziękuję Wam za Wasze męstwo i Waszą karność. Wiem, że staniecie, gdy będziecie potrzebni. Jeszcze Polska nie zginęła".

Jako jeniec wojenny Bernard Głowiński przebywał najpierw w Dęblinie, następnie w Kielcach. Po pewnym czasie transportowano jeńców do Niemiec. Pociąg zatrzymał się w Poznaniu. Bernard uciekł. Nie wie, jak udało mu się wówczas przesadzić parkan przy Składowej. W grudniu 1939 r. został wraz z dziećmi wypędzony z mieszkania do obozu przesiedleńców na Głównej, a stamtąd do Żeliszewa w woj. kieleckim. U dał się następnie do Starachowic i otrzymał pracę w swoim zawodzie w zakładach górniczych. Tam zetknął się z ruchem oporu. Brał udział w akcji sabotażowej. Pod koniec 1940 r., ostrzeżony przez towarzyszy pracy, uciekł do Częstochowy. Tam podczas "łapanki" wpadł w ręce Gestapo. Został wywieziony na roboty przymusowe do Burghausen w Górnej Bawarii, gdzie pracował jako tokarz w zakładach Dr. Wacker Gesellschaft. W zakładach tych pod koniec 1941 r. zatrudniono jeńców radzieckich. Ich warunki życia były znacznie gorsze niż Polaków. Pomagała im grupa robotników polskich, a z nimi nadmajster Schon. Bernard miał w tej akcji znaczny udział. Ostrzeżony przez Schona, wsiadł w pociąg biegnący w kierunku Poznania. Bilet kolejowy wykupił mu ten Niemiec - który - jak dowiedział się Bernard Głowiński już po wojnie - został potem rozstrzelany. W drodze, tuż przed Frankfurtem nad Odrą, Bernard Głowiński został aresztowany. Przebywał w obozie tymczasowym w Brojcach koło Świebodzina, skąd po kilku tygodniach został w kilkusetosobowym transporcie wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu. Stał się numerem 55693. Ciężka praca 1 nieludzkie warunki obozowe zniszczyły zdrowie więźnia. W drugiej połowie 1944 r. Bernard Głowiński, ciężko chory na gruźlicę, dostaje się do obozowego lazaretu. Walkę o jego życie podjęli ludzie z obozowego ruchu oporu. Po osiemnastu tygodniach pobytu w izbie chorych Bernarda Głowińskiego skierowano do lżejszej pracy. Po wyzwoleniu więźniowie Oranienburga zostali przewiezieni do tymczasopoznaniaków

Rok 1946. Remont kapitalny wagonów tramwajowych w warsztatach Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego przy ul. Gaj owej . N a zdjęciu: mistrz Bernard Głowiński

wego obozu pod Hamburgiem. 6 listopada 1945 r. dwadzieścia osiem samochodów ciężarowych wyruszyło z obozu w stronę Szczecina, do którego przybyli 8 listopada. Zaczął się nowy rozdział w życiu Bernarda Głowińskiego. Ze Szczecina - już pociągiem - przybył do Poznania. Obraz zniszczonego, okaleczonego miasta przyspieszył jego decyzję podjęcia pracy, mimo zakazu lekarza. Dawny towarzysz z obozu koncentracyjnego, mgr Zdzisław Marchwicki, był dyrektorem Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Poznaniu. Zachęciło to Bernarda Głowińskiego do rozpoczęcia pracy w warsztatach Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, którą rozpoczął w dniu 3 grudnia 1945 r. W tym samym dniu wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej. Teraz życiepoznaniaków

Mistrz Bernar .Głowiński (w środku) udziela wskazówek brygadzie remontowej Miejskiego PrzedsIębIorstwa Komunikacyjnego w zajezdni przy ul. Głogowskiej. Z lewej: Marian Sikorski, z prawej: Zenon Bogowski i Błażej Pawlak

zawodowe Bernarda Głowińskiego potoczyło się wartkim rytmem. W warsztatach brakowało materiałów.

Trzeba było wykorzystać i odpowiednio przystosowywać części z wraków czołgowych. Praca była ciężka, a ludzie wymęczeni wojną. Łatwo się niecierpliwili. Brakowało żywności, zarobki były niskie. Wrogowie nowego porządku siali niewiarę w możliwość odbudowy kraju, podkopywali zaufanie do Polskiej Partii Robotniczej. Członkowie partii dokładali wszelkich starań, aby wszystkiemu zaradzić. Bernard Głowiński był jednym z nich. N ależał do grupy inicjującej założenie Koleżeńskiej Kasy Zapomogowej, która udzielała pomocy w wypadkach losowych. Był także współorganizatorem pierwszych form współzawodnictwa pracy razem z Antonim Królikiewiczem i Marianem Nowaczykiem - współzałożycielem koła Towarzystwa Przyjaźni Polsko- Radzieckiej. Brał też udział w przygotowaniach do Referendum w 1946 roku i do pierwszych w Polsce Ludowej wyborów do Sejmu.

W roku 1947 został wybrany przewodniczącym Zarządu Związku Zawodowego Pracowników Gospodarki Komunalnej - Oddział III przy Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. Jedną z głównych trosk Związku było wówczas zapewnienie pomocy materialnej swoim członkom. Związek zajmował się przydziałem butów z demobilu paczek UNRRA, rozdzielał reglamentowane masło. Jeden ze starych działaczy związkowych, Leon Masłowski, który wtedy pracował również w Zarządzie, wspomina tamte dni: "Bernard pilnował osobiście rozdziału butów. N a końcu kie, dy już wszyscy je otrzymali, zostały dwa, przeznaczone dla niego. Okazało się, że obydwa były lewe". Wesołych i mniej wesołych wspomnień z tamtych czasów jest wiele. Głowiński, członek-założyciel Kasy Zapomogowo- Pożyczkowej, wspomina dziś 7. uśmiechem, jak to przed dwudziestu laty trzeba było agitować na rzecz tej pożytecznej instytucji! Od piętnastu lat jest przewodniczącym Zarządu Kasy, która zrzesza obecnie 2910 członków ,poznaniaków

65 .

Obrady zakładowej Konferencji Sprawozdawczo-Wyborczej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (l XII 1970) w sali Amarantowej Domu Kultury Tramwajarzy przy ul Słowackiego. Siedzą od lewej delegaci: Józef Ziarkowski, Józef Klemenczak, Ignacy Katerlak, Bernard Głowiński, Tadeusz Danielak

pracowników Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego. Wszystkie liczne obowiązki społeczne (m. in. jest od ośmiu lat ławnikiem w Kolegium Orzekającym przy Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej Grunwald) podejmuje jako świadomy członek partii, której jest wieloletnim aktywistą. Przez trzy kadencje był sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej, a od czternastu lat pełni obowiązki członka Egzekutywy Komitetu Zakładowego.

Obowiązkom zawodowym i społecznym nie mógłby jednak sprostać, gdyby nie zrozumienie jakie znajduje dla swej pracy w domu. W 1946 <r. Bernard Głowiński zawarł ponowny związek małżeński z Martą J ensch, która już jako młoda dziewczyna zetknęła się z ruchem socjalistycznym. W latach trzydziestych uczęszczała na zajęcia w świetlicy Organizacji Młodzieży Towarzystwa U niwerstytetów Robotniczych przy ul. Przemysłowej. Jest dobrą to

5 Kronika m. Poznaniawarzyszką życia B ernarda Głowińskiego i dobrą matką dla dzieci. Mają ich troje. Dwoje z pierwszego małżeństwa Bernarda Głowińskiego i urodzoną w w 1947 r. Bogumiłę. Wszystkie dzieci są już "na swoim". Benon, pracujący jako kierowca, obdarzył ojca dwoma wnukami: Haliną i Krzysztofem. Halina jest kierowniczką Szkoły Podstawowej w Słupcy i matką dziesięcioletniej Hanny. Najmłodsza, Bogumiła, pracowniczka Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni w Poznaniu, jest matką dwuletniego Arkadiusza, którego zostawia czasem pod opieką babci i dziadka, z czego obydwie strony są bardzo zadowolone. Marta Głowińska opowiada, iż wnuki, szczególnie te starsze, lubią pod nieobecność dziadka szperać w jego szufladzie, gdzie przechowuje różne pamiątki, zdjęcia, dyplomy i odznaczenia. Wśród nich znajduje się Odznaka Grunwaldu, Medal Zwycięstwa i Wolności, Złota Odznaka Związku Zawodowego,

Sylwetki

Pracowników Gospodarki Komunalnej i Przemysłu Terenowego, Odznaka Tysiąclecia Państwa Polskiego, Odznaka Zasłużonego Pracownika Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego oraz Złoty Krzyż Zasługi, przyznany Berpoznaniaków

nardowi Głowińskiego przez Radę Państwa w 1967 r. Za rok czeka Bernarda Głowińskiego zasłużona emerytura.

Zofia

Andrzejewska

CZESŁAW JANOWSKI

W mieszkaniu przy ul. Koziej 8 pachnie farbą drukarską. Zofia J anowska, chałupniczka Spółdzielni Wielobranżowej "Zespół", nakłada kolorowe nadruki na foliowych torebkach. "Drukarstwo" babci jest przedmiotem żartów, ale faktem jest, że obydwaj synowie Zofii i Czesława Janowskich poszli w ślady ojca i oddali się "czarnej sztuce" . Czesław Janowski ma za sobą blisko pięćdziesiąt lat pracy zawodowej. Zapoczątkował tradycję rodzinną. Może wnuki także pozostaną wierni zawodowi drukarza. Zamiłowania takie zdradza Przemko. Prawie pół wieku przy kasztach nie zatarło wspomnienia lęku, jakim napawał tajemniczy zawód młodego chłopca, dla którego ślusarstwo było synonimem nowoczesności i awansu społecznego. Prezentem gwiazdkowym w 1906 r.

dla Stanisława Janowskiego i jego żony Stanisławy z Gierlikowskich było przyjście na świat oczekiwanego syna. Czesław urodził się 27 grudnia jako trzecie dziecko, po córkach Kazimierze i Janinie. W Sarbi pow. Wągrowiec, gdzie Janowscy mieszkali do 1912 r., urodzili się jeszcze Stefan i Irena. Po przeprowadzce do Wągrowca rodzina powiększyła się o Wandę, Wacława, Marię i Halinę.

Ojciec Czesława był murarzem. Do domu przyjeżdżał tylko na niedzielę. Dzieci wybiegały mu naprzeciw daleko poza zabudowania wiejskie. Tęskniły za ojcem. W torbie przytroczonej do ramy roweru malcy zawsze znajdowali cu

kierki czy ciastka. Opowiadał zadziwiające rzeczy ożyciu w mieście, chętnie bawił się z dziećmi i zabierał je na długie spacery do lasu. Czesław miał sześć lat, gdy rodzina Janowskich przeprowadziła się do Wągrowca do domku kupionego za matczyny spadek, uciułane oszczędności oraz pożyczkę bankową. Z Sarbi wyniósł wspomnienia wiecznie zapracowanej matki, która musiała odrabiać u krewnych w polu komorne i zagon pod ziemniaki. Życie byłych komorników "na swoim" niewiele jednak się zmieniło. Stale brakowało pieniędzy, spłata pożyczki była uciążliwa, a gdy przychodziła zima, ojciec nie miał zajęcia. Matka chodziła do krewnych w Sarbi prosić o żyrowanie weksli na odroczenie spłaty długu. Przy domu rodzice prowadzili małe gospodarstwo: kozy, trochę drobiu i trzody. Po powrocie ze szkoły na każdego z rodzeństwa czekało jakieś zajęcie. Trzeba było chodzić po chrust i trawę do lasu, pasać kozy. Czesław chętnie pomagał rodzicom. Nauka przychodziła mu stosunkowo łatwo, ale nie przykładał się do lekcji poza geografią. Pociągały go dalekie kraje. Najmilsze lekcje przyrody zawdzięczał ojcu na niedzielnych spacerach. Murarz miał nieprzebrany zasób wiadomości o zwyczajach zwierząt, uczył rozpoznawania drzew, krzewów d kwiatów. O wiele przyjemniej i weselej niż w szkole, gdzie panował pruski rygor, a za każde przewinienie nauczyciel wymierzał razy trzciną. Na torfowych łąkach nad Weł

ną zawsze można było spotkać kolegów, pograć kozikiem "w kraje", coś wystrugać czy pobiegać. W czasie I wojny światowej (1914- 1918) bieda mocno dawała się we znaki licznej rodzinie Janowskich. Ojciec wysłany do budowy fortyfikacji w T 0runiu rzadko przysyłał pieniądze a matka - aby nakarmić dziewięcioro dzieci - coraz częściej składała upokarzające wizty u bogatych krewnych. W czasie wojny Czesław biegając po mieście często zaglądał do warsztatów ślusarskich. Podobała mu się ta praca bardziej niż murarka ojca, która przynosiła zarobki tylko latem. Postanowił zostać ślusarzem i tak też napisał w życiorysie składanym n a' zakończenie nauki w szkole powszechnej w 1921 r. Ojciec też myślał o daniu synowi jakiegoś dobrego zawodu rzemieślniczego, ale bieda w domu odsuwała sprawę nauki na dalszy plan. Czternastoletniego Czesława oddano jako parobka do wuja w Sarbi. Zapłatą miały być ziemniaki i trochę zboża. Dwuletni pobyt wątłego chłopaka w Sarbii nie należał do łatwych. Praca w polu, zwłaszcza w okresie żniw, przerastała siły Czesława. Trzeba było wstawać przed wschodem słońca, w południe napoić przy studni krowy. "Gdy ciągnąłem wodę ciężkim żurawiem, wydawało mi tsię, że krowy piją bez końca" · - wspomina te czasy. Nocą należało karmić konie.

Nie praca jednak, chociaż ciężka, była najgorsza. Bardziej od strudzonych mięśni bolały chłopca doznawane upokorzenia. Wuj często pytał o radę i zawsze kwitował sprawę porzekadłem: "Nie zawadzi, gdy sługa panu dobrze radzi" .

Parobkowanie skończyło się w grudniu 1922 r. Do Sarbi przyjechał ojciec i powiedział cudowne słowa "Zabieram cię do domu, będziesz się uczył". Nie miało to być jednak wymarzone ślusarstwo. Ubranego odświętnie chłopaka zaprowadził w Nowy Rok do właściciela drukarni Kazimierza Bonowskiego.

5*

Czesław Janowski przy swoich codziennych zajęciach w drukarni

"Przyj dź jutro do pracy, będziesz zecerem". Słowa pryncypała ogarnęły Czesława lękiem. Dnia 2 stycznia 1923 r. Czesław Janowski stanął po raz pierwszy przed drukarską kasztą. W przegródkach leżały czcionki trzeba było nauczyć się, gdzie jest jaka litera. Kierownik zacerni Stefan Dąbkiewicz był dobry dla chłopaków, choć co rusz pokrzykiwał: "Stój prosto, bo krzywe nogi dostaniesz". Po tygodniu dał Czesławowi do ręki wierszownik nastawiony na dziewiętnaście cycer. Składał kolejny odcinek powieści do wychodzącej dwa razy w tygodniu "Gazety Wągrowieckiej". Gazeta miała format dzisiejszego ,,-Expressu Poznańskiego", cała była składana ręcznie i drukowana na płaskiej maszynie. Powieść Lekarz obłąkanych francuskiego pisarza okazała się pasjonującą lekturą, ale składanie szło opornie. N ad

Sylwetkichodził czas łamania stron, a Czesław nie był ani w połowie swojej pracy, musieli mu pomagać starsi uczniowie. J ednak po paru miesiącach Czesława chwalono za szybkość i bezbłędny skład. Do obowiązków młodszego ucznia należało także roznoszenie gazet. Bieganie po mieście z plikiem egzemplarzy nie było przyjemne, chyba że przypadało parę dni przed pierwszym, kiedy zbierało się równocześnie kwity za abonament. Wpadło wtedy trochę napiwków do kieszeni. Zarobki ucznia wyglądały gorzej niż mizernie - Bonowski chciał się szybko wzbogacić, rozbudowywał zakład, toteż płacił niewiele. Ale właśnie wtedy Czesław Janowski był DO laz pierwszy i ostatni "milionerem". Zarobione w czasie inflacji miliony oddawał matce, która niewiele mogła za nie kupić. Równocześnie Czesław chodził do szkoły dokształcającej. Różnie jednak bywało z tą nauką. Przy nie unormowanym czasie pracy dla uczniów za każdym razem należało pytać właściciela, czy można iść na lekcje. Gdy były pilne zlecenia, chłopcy nie tylko nie szli do szkoły, ale siedzieli w zecerni do późnego wieczora i musieli przychodzić do pracy w niedzielę. Z okresu "sztyftowania" Czesław J anowski pamięta dwie przygody. W listopadowe chmurne popołudnie znosił L zecerni na piętrze do maszynowni na dole szufle z gotowym składem kolumny gazetowej. Moment nieuwagi i na krętych, zabłoconych schodach chłopak zachwiał się, szufla runęła, czcionki posypały się aż do drzwi do kantoru szefa. W tym samym momencie usłyszał groźne: "Ty -gilejzo" - i poczuł mocne pacnięcie w kark. Za karę siedział całą niedzielę w zecerni i rozbierał stare składy, musiał także wrócić do roznoszenia gazet, mimo że w drukarni był już zatrudniony drugi, młodszy uczeń. Drugi raz "zarobił" niedzielę, gdy wysypał całą kasztę i pomieszał czcionki.

Do harcerstwa Czesław zbliżył siępoznaniaków

dzięki swym zainteresowaniom geograficznym i przyrodniczym. Każda wycieczka była dla niego wielkim przeżyciem. Należał do 2 Drużyny im. Tadeusza Kościuszki i brał udział w 1924 r. v / zlocie na Malcie (po raz pierwszy jechał wtedy pociągiem) oraz w zlocie w Biedrusku, na którym przemawiał gen. Józef Haller. Po czterech latach terminowania nadszedł czas "wyzwolenia". Właściciel drukarni zgłosił Czesława do egzaminu przed Komisją w Izbie Rzemieślniczej w Bydgoszczy. 22 listopada 1926 r. młody człowiek, który przez wiele nocy wykuwał teorię i przedmioty ogólne, stawił się w Bydgoszczy w Firmie Mamach. Kandydatów do egzaminu było kilku, wszyscy bardzo zdenerwowani. Już na wstępie groźny pryncypał zaczął grzmieć, gdy któryś z chłopców powiedział, że jest zecerem: "Co to jest zecer, po polsku mówi się składacz ręczny" . Egzamin wypadł pomyślnie. Pierwsza w życiu libacja z kolegami, spóźnienie r.a pociąg i powrót do domu dopiero na drugi dzień. Bonowski zrugał najpierw za birbantkę, a potem gratulował sukcesu. Mimo zdania egzaminu Czesław, zgodnie z kontraktem, pracował na warunkach ucznia do końca grudnia. Zmiany nastąpiły dopiero od N owego Roku. W obecności wszystkich pracowników szef obwieścił: "Czesław jest pomocnikiem, biada, jeżeli któryś sztyft zwróci się do niego po imieniu. Od dziś jest panem Janowskim" . Zgodnie ze zwyczajami panującymi w drukarni Bonowskiego "pan Janowski" zamierał uczniowską bluzę na kitel i mógł czesać się, jak chciał. Uczniowie musieli nosić grzywkę i wygolony tył głowy. Pensja "wyzwolonego" wynosiła 25 zł tygodniowo i była wyraźnie odczuwalna w domu rodzinnym. Niedługo jednak trwały dobre czasy. W październiku 1927 r. przyszło wezwanie do wojska i wcielenie do 59. Pułku Piechoty w Inowrocławiu. Szef kompanii pokpiwał

trochę ze szczupłego, niewysokiego chłopaka, jakim cudem znalazł się w wojsku, ale wypytywał równocześnie o zawód i zainteresowania. Znalazł się także kolega introligator i stworzyli razem załogę rozklekotanej i zdekompletowanej drukarni wojskowej. Zajęcia te nie zwalniały jednak z musztry, której Czesław nie wytrzymywał. Lekarz wysłał go do szpitala w Toruniu na gruntowne badania. Zakwalifikowano go do kategorii B i odroczono służbę na rok. Czesław przyjechał do domu, ale jego miejsce w drukarni Bonowskiego było już zajęte. W poszukiwaniu zajęcia wybrał się więc do Poznania, gdzie już cd kilku lat ojciec pracował w firmie Kręglewskiego. Wędrówka po poznańskich drukarniach nie dała rezultatu, otrzymał natomiast ze Stowarzyszenia Drukarzy i Pokrewnych Zawodów skierowanie do Zakładów Graficznych "Biblioteka Polska" w Bydgoszczy. Wbrew nazwie, w "Bibliotece" pracowało dużo Niemców, nie wyłączając dyrektora.

Składano wielką księgę adresową całej Polski dla wydawcy w Berlinie. Po trzech miesiącach, gdy księgę ukończono, Czesław Janowski otrzymał zwolnienie. Wkrótce dostał jednak pracę w bydgoskim oddziale Spółki Akcyjnej "Drukarnia Polska".

Jesienią 1928 r. znów przyszło wezwanie do wojska. Tym razem po przeprowadzeniu badań stwierdzono wadę serca, co równało się otrzymaniu katetegorii D i całkowitemu zwolnieniu od służby wojskowej. Zarobki w Bydgoszczy były dobre 52 zł tygodniowo. Starczyło na kawalerskie życie, urozmaicone birbantkami z kolegami, oraz na przesyłkę paru złotych dla matki. Młodego człowieka bardzo cieszyły listy, w których ma tka pisała: "Za pieniądze, które mi przysłałeś, kupiłam prosięta, naprawiłam dach na przybudówce" itp. "Dobre lata" skończyły się w 1932 r.

Wielki kryzys ekonomiczny odczuła także drukarnia. Czesław był kawalerem,poznaniaków

Czesław* Janowski (1929)

a z tytułu przepracowanych lat otrzymywał najwyższą stawkę, był więc idealnym kandydatem na zwolnienie. W Bydgoszczy było już siedmiu bezrobotnych zecerów. Żyli z zasiłków dla bezrobotnych oraz z zapomóg ze Stowarzyszenia Drukarzy i Pokrewnych Zawodów. Przez kilka tygodni Czesław pracował w drukarni Bolesława Szczuki w Wąbrzeźnie. Nie było nadziei na otrzymanie stałego zajęcia. W tym trudnym okresie w 1932 r.

Czesław zdecydował się na przyjazd do Poznania, gdzie mieszkała już jego cała rodzina po zlikwidowaniu malutkiego gospodarstwa w Wągrowcu. Ojciec w dalszym ciągu pracował u Kręglewskiego i mimo wielu lat spędzonych w mieście pozostał wierny swoim dawnym przyzwyczajeniom, na przykład poobiedniej drzemce na podłodze z cegłą

Sylwetkipod głową i niedzielnym spacerom w zielony świat. Czesław nie mógł siedzieć w domu bezczynnie, a znalezienie pracy nie było sprawą łatwą. Po pewnym czasie Czesław Janowski otrzymał z "Bezrobocia" skierowanie do Polskiej Fabryki Wyrobów Papierowych, która mieściła się przy ul. Grobla obok gazowni. Składał tam druki, kwity, rachunki i kalendarze. Nie minęło wiele czasu - zwolnienie, po 2 miesiącach znów wezwanie, kolejne zwolnienie i kolejne wezwanie. Gdy brakowało zamówień, pracowników odsyłano do domu. Przyjmowani dorywczo drukarze otrzymywali 50 gr za godzinę, zamiast obowiązującej stawki 1,44 zł. W 1934 r. poznańscy drukarze ogłosili strajk, którego celem było uzyskanie wyższych zarobków. Wśród strajkujących znalazł się także Czesław J anowski wraz z całą załogą zecerni, maszynowni i częściowo introligatorni. Strajk zakończył się sukcesem, przywróceniem stawki 1,44 zł na godzinę. Sukcesem J apoznaniaków

Rodzinne zdjęcie z 1938 r. Siedzą: Franciszka i Michał Nawroccy (teściowie) trzymając na kolanach synów Czesława Janowskiego: Zbyszka i Jurka.

Stoją: małżonkowie Zofia i Czesław Janowscynowskiego w tym czasie był awans na starszego oddziałowego. Dał się poznać jako pracownik bardzo solidny, a przede wszystkim dobry fachowiec. Klienci zlecający jakieś zamówienia domagali się, aby składał je tylko Janowski. Na przełomie lat 1935/1936 poznał uczennicę fryzjerską Zofię Nawrocką. Wspólne spacery i herbatki w kawiarni "Tosca" przy ówczesnej ulicy Sw. Marcina zbliżyły ich i zaprowadziły na ślubny kobierzec. Pobrali się w przeddzień trzydziestych urodzin Czesława, 26 grudnia 1936 r. Urządzili się u rodziców Zofii, przy ul. Koziej 8, gdzie mieszkają do dziś. Po roku przyszedł na świat syn Jerzy, obecnie ceniony konserwator maszyn drukarskich w Zakładach Graficznych im. Marcina Kasprzaka.

W 1938 r. urodził się Zbigniew - dziś zecer w Drukarni Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza.

Polska Fabryka Wyrobów Papierowych przeniosła się z ul. Grobla na Strzelecką do zabudowań po warsztapoznaniaków

Pamiątka z wczasów nad morzem w okolicach Gdańska (1960). Czesław Janowski z żoną Zofiątach Spółki Akcyjnej "H. Cegielski". W wyniku reorganizacji zaczęto likwidować część etatów fizycznych na rzecz umysłowych. Przy każdej wypłacie wszyscy nerwowo patrzyli, czy nie dostaną niebieskiej koperty z wymówieniem. Przyszła również kolej na Czesława Janowskiego. Na szczęście polityka ograniczania liczby pracowników fizycznych dała szybko znać o obniżeniu realizacji zamówień i okres bezrobocia ojca dwóch synów nie trwał długo. Przyjęto go do fabryki z powrotem. N adszedł sierpień 1939 r. Przed fabryką kopano rowy przeciwlotnicze, ale nikt nie myślał poważnie o wybuchu wojny. Groza ogarnęła ludzi dopiero j września w południe, gdy w czasie przerwy śniadaniowej spadły bomby na miasto. N a ul. Strzeleckiej Janowski zobaczył pierwsze trupy i rannych odnoszonych do szpitala elżbietanek. Po południu następny nalot, nowe gruzy i zniszczenia. Wybuch wojny wyzwolił w poznania

kach patriotyzm i wolę walki w obronie ojczyzny. Do wojska chciał się zgłosić ochotniczo także Czesław Janowski. W koszarach przy dawniejszej ul. Bukowskiej panował jednak wielki rozgardiasz, nikt już nie chciał z nim mówić. Tymczasem na Starym Mieście sąsiedzi tworzyli grupę ochotników pod kierunkiem jakiegoś wojskowego. Mężczyźni z małymi zapasami żywności .ruszyli nocą przez Wildę do Puszczykowa, przeprawili się na drugi brzeg Warty i doszli w okolice Kórnika. Naloty hitlerowskich samolotów oraz niezdecydowanie samozwańczego dowódcy, który właściwie nie wiedział, gdzie ma z ludźmi iść, sprawiły, że oddział rozsypał się. Czesław Janowski wrócił z kolegą do Poznania. Most Rocha był już zburzony, przez rzekę przeprawili się łodzią. Po kilku dniach być świadkiem dramatycznej sceny na Starym Rynku, gdy prezydent miasta Cyryl Ratajski oddawał Niemcom klucze od Ratusza. Ludzie w milczeniu i ze łzami w oczach pa

Sylwetkipoznaniaków

Zecernia Zakładów Graficznych im. Marcina Kasprzaka ,przy ul. Zwierzynieckiej, gdzie powstaje "Gazeta Poznańska". Na planie od lewej: Czesław Janowski i Koman Hubert. W drugim rzędzie od lewej Władysław Kabat, Sylwester Kanikowski, Bolesław Małecki i Maksymilian Dutkiewicz

trzyli, jak z ratuszowej wIezy spuszczano polskiego orła... "Zupełnie z innymi uczuciami patrzyłem, gdy po odbudowie renesansowego zabytku zawieszano na wieży tego samego orła, przechowywanego przez ludzi". N a ulicach miasta pojawiły się liczne samochody i wozy pancerne z wojskiem. Już w pierwszych dniach po wkroczeniu Niemców Janowski widział ciężarówki załadowane aresztowanymi Polakami. "Od jednego z żołnierzy usłyszałem zdanie, które później znalazło pełne potwierdzenie: obecne aresztowania to jeszcze nic, zobaczycie, co się będzie działo, gdy przyjdzie tu Gestapo i SS". Polską Fabrykę Wyrobów Papierowych objął Willy Winkei z Berlina. Były właściciel Władysław Markwitz jako wojskowy uciekł do Grecji, skąd przysyłał od czasu do czasu pocztówki. Pracy nie było zbyt wiele - drukowano formularze rachunkowe, kwity dla stacji benzynowych, bloki koresponden

cyjne, czasu starczało nawet, na czytanie książek. Nowy pryncypał namawiał Czesława Janowskiego do odszukania w swojej rodzinie niemieckich przodków, ale wobec zdecydowanej postawy Polaka zaniechał propozycji. Gdy rozpoczęły się nocne dyżury, tzw.

Luftschutz, Czesław Janowski z kolegą Stanisławem Lewandowskim nastawiali w biurze radio i wysłuchiwali komunikatów z frontu. Krążyły także gazetki. Konspiracyjne pisma dostarczał Janowskiemu brat Wacław. Po powrocie z kampanii wrześniowej pracował on w warsztatach naprawczych na Golęcinie. Nie zwierzał się z wszystkich swoich spraw, ale rodzina domyślała się, że Wacław działa w jakiejś podziemnej organizacji. Kosztowało go to aresztowanie, pobyt w Forcie VII, w siedzibie Gestapo w "Domu Żołnierza" i w obozach pod Sieradzem oraz w Bawarii. Czesław współpracował z nim, m. in. w zbieraniu pieniędzy na podziemny front l' w kolportowaniu gazet, ale szczęśliwie uniknął represji. Nie ominął go natomiast tzw. Einsatz. We wrześniu 1944 r. wywieziono go do powiatu obornickiego. Tego samego dnia do kopania rowów wyjechała także żona, pozostawiając dzieci pod opieką babci. Do Poznania Czesław Ja'nowski wrócił w listopadzie (żona z silną astmą i bronchitem przyjechała dopiero w styczniu), pracował w fabryce, a równocześnie kopał rowy na Golęcinie. Odgłosy strzałów dawały znać, że zbliża się front i upragniona wolność. Zaczęły się walki na ulicach miasta.

Na ul. Szkolnej nie było już Niemców, palił się szpital i narożnikowy dom od strony Starego Rynku. Polacy pod obstrzałem gasili ogień, wychodzili z piwnic, aby zdobyć coś do jedzenia. J anowscy wspominają zawartą przyjaźń z żołnierzem radzieckim, Mikołajem. Jego pomoc pozwoliła rodzinie przetiwać trudny okres. Dnia 23 lutego 1 5 r. Janowscy z okien swego mieszkania patrzyli na przemarsz jeńców z Cytadeli. Niemcy szli obdarci, boso, brudni i zarośnięci. W zniszczonym Poznaniu prawie wszystkie drukarnie były spalone. Czesław Janowski w odpowiedzi na apel Tymczasowego Rządu postanowił jechać na Ziemie Zachodnie. Tydzień podróżował z Poznania do Legnicy. Zabezpieczał wraz z innymi Polakami maszyny drukarskie, ale w mieście - pełnym jeszcze Niemców i wojska - nie wychodziły żadne gazety, nie było pracy, o jakiej myślał Janowski; wrócił do Poznania.

Dnia 1 stycznia 1946 r. rozpoczął pracę w Zakładach Graficznych im. M. Kasprzaka przy ul. Zwierzynieckiej. Składał ogłoszenia do "Głosu Wielkopolskiego", "Woli Ludu" i "Kuriera Wielkopolskiego". 16 grudnia 1948 r. ukazał się pierwszy numer "Gazety Poznański ej " z tytułami złożonymi przez Czesława Janowskiego. W 1955 r. został metrampażem. W tym samym okresie wstąpił do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Przez dwie kadencje był członkiem Egzekutywy Oddziałowej Organizacji Partyjnej, działał w Radzie Zakładowej i w Radzie Robotniczej.

W nocy praca zawodowa, a w dzień zajęcia społeczne - póki starczało sił. Dziś Czesław Janowski czuje się już zmęczony i zbliżającą się emeryturę uważa za zasłużony odpoczynek. "Koledzy żartują, że gdy mnie zabraknie, nie ukaże się «Gazeta Poznańska». Miło to słyszeć, ale ukaże się, ukaże. Nie ma ludzi niezastąpionych. Rośnie nam młode pokolenie drukarzy, którym trzeba ustąpić miejsca. "Cieszę się, że synowie są poznaniakami i że poszli w moje ślady. Ja przyjechałem tu jako dorosły mężczyzna, ale wrosłem tu głęboko, to jest moje najmilsze miasto" .

Irena

Tomiakowa

Sylwetki

ADAM

Adam Kru7.el (i960)

Skromność - to cecha niewątpliwie cenna, ale jakże trudno przedstawić człowieka, który nie lubi mówić o sobie. Trzeba by chyba "zjeść z nim beczkę soli". Choć i wtedy powiedziałby pewnie: "Przecież niczym nie zasłużyłem sobie na to, aby o mnie pisać! Nie dokonałem niczego, godnego uwagi..." Ale też nie o nadzwyczajne zasługi i wyczyny tu chodzi, a po prostu o zwykłą solidną robotę i nienaganną postawę społeczną. To wszystko odnosi się do Adama Kruzla, starszego mistrza montażu w Zakładzie Doświadczalnym Wielkopolskiej Fabryki Urządzeń Mechanicznych "Wiepofama" .

Nie urodził się w Poznaniu, ale jest związany z naszym miastem JUZ od pięćdziesięciu lat: od szkolnych czasów począwszy poprzez lata pracy zawodowej i społecznej dla miasta, które na jubileusz półwiecza "Wiepofamy" udekorowało go Odznaką Honorową Miapoznaniaków

KRUZELsta Poznania, wręczoną w marcu 1959 r. przez gospodarza grodu - Jerzego Kusiaka. W rodzinie Pawła i Heleny (z domu Pyrek) Kruzlów, zamieszkałych w Rakowie pod Częstochową, przyszło na świat siedmioro dzieci: Adam Bofesla w , , Marian, Leon, Helena, Marianna i Pe1agia. Adam urodził się 6 stycznia 1910 r.

Ojciec był robotnikiem w stalowni, pracował tam także jego brat, Jakub. Tenże stryj Adama z powodu działalności w organizacjach lewicowych musiał tuż po pierwszej wojnie światowej (1914- 1918) emigrować za granicę w poszukiwaniu pracy. Kiedy wrócił do kraju w 1922 r., osiedlił się w Poznaniu i założył warsztat rzemieślniczy. Powrót stryja miał duże znaczenie dla Adama. Bezdzietny, postanowił pomóc Pawłowi w utrzymaniu sporej gromadki dzieciszczególnie chłopcom dać jakiś fach do ręki. Trudnego dzieciństwa w rodzinnym Rakowie, kiedy ojciec nie tylko pracował jako robotnik w stalowni, ale usiłował także zarobić parę złotych robotą w polu u gospodarzy - do czego i synów wciągał - Adam Kruzel nie lubi wspominać. W Poznaniu Adam ukończył szkołę powszechną. Stryjowie za czyjąś poradą postanowili wykształcić go na rzeźbiarza. Kupili aż dziewięćdziesiąt dłut (spory wydatek), umieścili chło p ca w " terminie" u artysty-rzeźbiarza Stefańskiego w jego pracowni przy ul. Głogowskiej, gdzie pró bował swych sił przed podjęciem nauki w Państwowej Szkole Zdobniczej. Ale opiekunowie rychło doszli do wniosku, że nie będzie to chyba "najłatwiejszy chleb". Pan J akub znalazł wśród znajomycb protektora - bo bez tego niełatwo było o przyjęcie - który polecił chłopaka do Fabryki Maszyn, Urządzeń Gorzelniczych, Aparatów Rektyfikacyjnych i Destylacyjnych Józefa Dziabaszewskiego i S-ki

Pamiątkowa fotografia z 'pobytu w Czechosłowacji, gdzie w Fabryce Budowy Maszyn Górniczych w Ostrawie wysłannicy "Wie;pofamy" instalowali obrabiarkę TGA 17. Stoją 3d lewej: Edward Gościański, pracownica ostrawskiej Fabryki Budowy Maszyn i Adam Kruzel

przy ul. Przemysłowej 35. Wśród papierów odtwarzających przebieg pracy zawodowej Adama Kruzla, jako pierwszy istnieje właśnie ten: "Niniejszym zaświadczamy, iż p. Kruzel Adam pracował w fabryce naszej jako uczeń ślufarski od dnia 18 maja 1926 r. do dnia IR listopada 1929 r., od dnia 19 listopada 1929 do dnia 13 stycznia 1930 jako ślusarz. Prowadzenie jego w czasie tym było nienaganne. P. K. był członkiem Kasy Chorych Miasta Poznania, do dnia dzisiejszego się uiścił. P. K. zwolniony został z powodu redukcji pracowników. Poznań, dnia 14 stycznia 1930 r.".

Te niepełne cztery lata pracy w fabryce Dziabaszewskiego - to jednocześnie okres nauki: od 1 stycznia 1926 r. do 1 kwietnia 1929 r. Adam uczęsz

czał do Publicznej Szkoły Dokształcającej Zawodowej i ukończył ją "w dziale zawodu ślusarskiego". Miał w ręku fach, co nie oznaczało wtedy, że otwierają się dlań nowe możliwości. O tym, że Adam Kruzel nie znalazł się w szeregach bezrobotnych zadecydował... sport. Uprawiał z powodzeniem zapaśnictwo, a skłoniło go do tego nie tylko zamiłowanie, ale i poparcie protektora klubu sportowego "HCP", Skórzewskiego, który był wtedy "ważną figurą"naczelnikiem w Zakładach. Trener klubu Józef Spychała zaprotegował Adama do pracy w oddziale "stary-mechaniczny". I choć miał świadectwo, stanowiące dowód, iż jest wyuczonym ślusarzem, zatrudniono go w charakterze

Sylwetkiprzyuczonego ponlzeJ obowiązującej taryfy (61 gr zamiast przysługujących 82 gr za godzinę). Pracował jako ślusarz mechaniczny przy produkcji walców i lokomobili. Majster obrażony, iż przyjęto "nowego" bez jego wiedzy spowodował wypowiedzenie. Znowu dzięki poparciu Spychały nie utracił pracy; przeniesiono go do działu mechanicznego. Po roku przeszedł do kotł ami, gdzie pracował - z przerwą na okres służby wojskowej do wybuchu wojny. W lipcu 1939 r. zawarł związek małżeński ze Stanisławą Mazurek. Od 1937 r. należał do Klasowego Związku Metalowców. Tu poznał Antoniego Paszkowiaka, jednego z aktywnych działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej - Lewicy, później Komunistycznej Partii Polski, współorganizatora strajków w Spółce Akcyjnej "H. Cegielski". Zbliżyła ich potem wspólna praca po wyzwoleniu w 1945 r. w Radzie Zakładowej, a także w Zarządzie Okręgu Związku Zawodowego Metalowców.

*

Dwa pociągi z ludźmi i maszynami ruszyły w pierwszych dniach września z Poznania w kierunku Lublina, gdzie miano uruchomić na nowo produkcję "Cegielskiego" . "Mieliśmy nie oddać guzika, oddaliśmy Polskę" - jeszcze teraz z goryczą wspomina Adam Kruzel te dni. Jechał w tę podróż wraz z współtowarzyszami i młodziutką żoną. W okolicach Kutna trasy były zabarykadowane, wojsko w rozsypce, pieniędzy, które wieziono na wypłatę, już nie dostał. Kiedy ratowali się ucieczką z pociągu, z nisko lecących samolotów Niemcy strzelali do ludzi ukrytych na polach buraczanych i ziemniaczanych. Z zabranego z Poznania dobytku Adam uratował rower i posadziwszy żonę na ramę, udał się w stronę Warszawy. Zatrzymali się w Błoniu. Przydały się umiejętności z lat chłopięcych: pomagał w polu, młócił, gospodarz utrzymywał jego i żonę za to przez kilka dni. Rowerem przybyli do Poznapoznaniakównia. Gdyby nie żona już pewnie nie wróciłby. Przejeżdżali przez spalaną wieś. Niemcy utrzymywali, że podpalili ją uciekający Polacy i wszystkich napotkanych zatrzymywali. Mężczyźni na lewo, kobiety i dziedi na prawo. Kruzelowa nie pozwoliła oddzielić się od męża, słusznie podejrzewając, że mężczyźni będą rostrzelani. Do dziś Kruzelowie nie wiedzą, komu zawdzięczają ocalenie. Wrócili do swego niedużego mieszkania na Dębcu, Adam zgłosił się do pracy w fabryce nazywanej teraz Deutsche WajJen und Munition Fabriken w charakterze montera przy produkcji sprzętu do wyrobu amunicji. Żona musiała stawić się do pracy w oddziale fabryki przy ul. Sikorskiego. Jak wszyscy, Adam pilnie słuchał wieści z frontu wschodniego i czekał na upragnioną chwilę wyzwolenia, patrząc na poniżanie i bicie swoich współtowarzyszy przez niemieckich majstrów. Sam też oberwał kiedyś kopniaki, gdy nie dość szybko zareagował na sygnał świetlny, nakazujący mu wejść do kabiny, gdzie codziennie przed opuszczeniem fabryki dokonywano rewizji. Na przełomie stycznia-lutego 1945 r.

należał do współorganizatorów ochotniczej milicji obywatelskiej, która miała siedzibę w kolejowych domach naprzeciw Zakładów "H. Cegielski". Czuwali nad porządkiem w dzielnicy, strzegli magazynów. Dnia 9 lutego 1945 r., kiedy trwały jeszcze walki o miasto, ale Dębieć i Wilda były już wolne, odbyło się w kuźni (najmniej zniszczonym obiekcie zakładów) - pierwsze zebranie około 250osobowej załogi. U czestniczył w nim pełnomocnik rządu inż. Eugeniusz Kosowski. On właśnie zaproponował dokonanie wyborów do Rady Zakładowej. Weszło do niej dwanaście osób, wśród nich Adam Kruzel. Nie była to jednak jego pierwsza społeczna funkcja w wyzwolonej Polsce i w jeszcze nie całkowicie wyzwolonym Poznaniu.

Brygadzista Zygmunt Cebulski, Adam Kruzel i inż. Aleksander Mager przy zespole sterowania i napędu do stołów obrotowych typu lAG (1971)

Najpierw uczestniczył w porządkowaniu zakładów. Wkrótce powierzono mu - w gronie kilkunastu innych członków załogi - zadanie nie mniej ważne niż usuwanie zniszczeń i praca nad uruchomieniem zakładów: chodziło o zdobycie żywności dla załogi. Wyremontowanym "kokotkiem", czyli parowozem z doczepionymi dwoma wagonami, zwozili z okolic Poznania mąkę i ziemniaki, tłuszcz, a nawet bydło na rzeź. W Radzie Zakładowej dzielono żywność wśród załogi, porządkującej teren i przygotowującej fabrykę do podjęcia produkcji. Adam Kruzel bardzo chciał być - jak jeszcze dziś wspomina - przy narodzinach swej jedynej córki, Lidii. Przyszła jednak na świat w cztery dni po wyzwoleniu Poznania - 27 lutego 1945 r.,poznaniaków

a OJCIec znajdował się właśnie na kilkudniowej wyprawie po żywność. Kiedy skończyły się wyjazdy aprowizacyjne, przystąpił do współorganizowania produkcji w fabryce obrabiarek. Wkrótce musiał znowu ruszyć w drogę - tym razem w znacznie dalszą. Na początku 1946 r. znalazł się jako doświadczony fachowiec w kilkunastoosobowej ekipie, kierowanej przez inż. Grela, którą wysłano do Dolnej Saksonii dla rewindykacji maszyn, wywiezionych przez Niemców w czasie wojny z polskich zakładów. Zdemontowano kilkaset obrabiarek, był wśród nich także sprzęt z fabryki "Cegielskiego". Przez następnych osiem lat pracy (do 31 VIII 1954) w swej fabryce na Wildzie Adam Kruzel pełnił kolejne funk

Sylwetki

cje: mistrza montażu obrabiarek, kierownika rozdzielni pracy, dyspozytora, szefa produkcji w W-4, kierownika wykańczalni, zastępcy kierownika Oddziału Obróbki Mechanicznej. W tym czasie podjął też na nowo naukę: w okresie od 1 października 1953 r. do 21 lipca 1954 r. uczęszczał na Wyższy Kurs Przemysłowy, zorganizowany przez Ministerstwo Przemysłu Maszynowego. Jest z tego szczególnie dumny. Przecież razem z nim zasiadali "w szkolnej ławie" także inżynierowie. On, ślusarz, dopiero teraz mógł pomyśleć o dalszej nauce - w młodzieńczych latach nie było na to warunków. Po ukończeniu kursu wahał się długo, czy nie spróbować zdobycia tytułu inżyniera. Żałuje, że nie zdecydował się na to. Wkrótce po powrocie z kursu objął stanowisko szefa produkcji w Wielkopolskiej Fabryce Urządzeń Mechanicznych, na którym pracował przez dziesięć lait - do 31 października 1964 r. Następnie na własną prośbę został kierownikiem gniazda postępu technicznego, natomiast od blisko dwóch lat, kiedy utworzono w "Wiepofamie" zakład doświadczalny - jest w nim starszym mistrzem montażu. Ciekawa to praca, wymagająca nie tylko umiejętności w wyuczonym zawodzie ślusarza. Tu trzeba sprawdzać wszystkie proponowane do produkcji nowości, a czasem i zaproponować jakieś ulepszenie konstrukcyjne lub technologiczne, tu wykonuje się prototypy, wypróbowuje w działaniu urządzenia produkowane przez inne fabryki. Zakład doświadczalny to dział, w którym można wykazać swoje umiejętności i samemu jeszcze wiele się nauczyć poprzez stałe kontakty z konstruktorami. A Adam Kruzel lubi ulepszać, doskonalić. Posiada dwa opatentowane usprawnienia. Przyniosły one ułatwienia w pracy, oszczędności dla fabryki, a autorowi dały obok dużej satysfakcji także korzyść finansową. Starszy mistrz montażu Adam Kruzel kieruje dwunastoosobowym zespołem ludzi, którzy pod jego kierownictwempoznaniakówmontują prototypy; ich przydatność, prawidłowość działania sprawdza się następnie w dziale badań, potem dopiero mogą wejść do seryjnej produkcji. Rozmawiałam z Adamem Kruzlem na ten temat, bo właśnie wróciły po badaniach z pomyślnym wynikiem, ale z zaleceniem likwidacji pewnych jeszcze usterek, zespoły sterowania i napędu do stołów obrotowych typu JAG, skonstruowane przez inż. Aleksandra Magera. Zanim trafią do produkcji, zanim wbuduje się je do wieloczynnościowych obrabiarek, w których "Wiepofama" się specjalizuje zespół Adama Kruzla zdemontuje je, usunie usterki, zmontuje na nowo i przekaże do powtórnych badań. Ma przy tym ambicje, aby zrobić to jak najsprawniej i jak najszybciej. Od pracy zakładu doświadczalnego, od solidnej roboty w każdym jego zespole zależy przecież jakość wszystkich wyrobów fabryki. Przychodzi do pracy wcześniej, aby - dać przykład swoim chłopcom i.. jednej dziewczynie. "O szóstej to nie pora na przychodzenie - a na rozpoczynanie pracy..." - tłumaczy to po ojcowsku, ale konsekwetnie wymaga. Nie pobłaża takim, którzy pracę lekceważą. "Wymagałem i wymagam solidnej pracy od siebie, chcę jej nauczyć i młodych - mówi. - Przecież trzeba wpajać im tę świadomość, że szanse mają wszechstronne, że od nich zależy, czy potrafią je wykorzystać. Lubię pracę z młodzieżą, są u mnie uczniowie szkoły przyzakładowej potem stażyści. Oni nas zastąpią. Ale powinni zrozumieć - a nasza rola, by im w tym pomóc - że nic nie przyjdzie samo: trzeba się uczyć i pracować" . Chyba nieźle uczy swych podopiecznych mistrz Adam Kruzel, skoro mógłby sporządzić sporą listę nazwisk wychowanków, którzy pokończyli później politechniki. Korzystała też wielokrotnie z jego doświadczeń i dobrych rad organizacja zakładowa Związku Młodzieży Socjalistycznej, która zapraszała Adama Kruzla na zebrania i prosiła go

o zdanie w sprawach dotyczących mł",dych pracowników. Adam Kruzel nie narzeka na brak zajęć pozazawodowych. Jest członkiem z społu szkoleniowego przy Komitecie Zakładowym Polskiej Zjednoczonej Partjii Robotniczej - do partii należy od Zjazbdu Zjednoczeniowego w 1948 r. W nowej kadencji pełni funkcję ławnika - i to już po raz drugi, poprzednio sprawował ją w okresie 1948 - 1951 f. U czestniczył także przez kilka lat 9 jako społeczny kontroler, w organizq wanych przez Wojewódzką Komisj Związków Zawodowych inspekcjach K misji do Walki ze Spekulacją. Na poltl= cenie Komitetu Dzielnicowego przeprq wadzał kontrole zakładów jako działacJZL partyjny i gospodarczy. W dniu 15 listopada 1946 r. Prezydium Krajowej Rady Narodowej uhonorował:(ID ofiarną pracę Adama Kruzla Brązowym Krzyżem Zasługi. Srebrny Krzyż ZasłUi gi przyznano mu uchwałą Rady PaństwEt z dnia 23 maja 1959 r. W 1962 r. za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowęj wręczono Adamowi Kruzlowi HonorowĄ Odznakę "Wiepofamy". Posiada legitymą= cję Stowarzyszenia Inżynierów Mechani. ków Polskich - jako członek nadzwypoznaniakówczajny tej organizacji - oraz Odznakę Związku Zawodowego Metalowców. Po dniu pracy chętnie sięga po prasę zarówno techniczną, bo jak mówi stale w niej pełno nowości, jak i społeczno-polityczną. Lubi teatr, swoje ładne mieszkanie na Grunwaldzie. Kocha wnuczka Jacka, który urodził się w innych warunkach niż jego mama, która przyszła na świat w dymiącym wojennymi zgliszczami Poznaniu, w piwnicznym schronie. Matka Jacka ukończyła Technikum Farmaceutyczne, jego ojciec jest magistrem inżynierem budownictwa lądowego. Dziadzio poświęca Jackowi wiele wolnych chwil i on przyczynia się do tego, że dzieciństwo chłopca jest radosne. Cieszy się też myślą, że życiowy start wnuka będzie o ileż łatwiejszy niż jego trudne dziecinne i młodzieńcze lata.. . Kiedy przyjdzie pora na emeryturę, po blisko pięćdziesięciu latach pracy, będzie mógł powiedzieć: ,.Mam za sobą kawał dobrej roboty". Chociaż: "Nie dokonałem niczego godnego uwagi..." jak powiedział na początku rozmowy.

Maria Pabel

DOKUMENTALIŚCI

W pamiętnym roku 1945 działała w Pozaniu niewielka grupa ludzi, wobec których wszyscy interesujący się przeszłością miasta żywią szczególną wdzięczność: fotograficy i artyści-plastycy, którzy kamerą i ołówkiem utrwalali obraz ówczesnego miasta. Wykonywali oni swoje ochotniczo podjęte obowiązkU społeczne, często z narażeniem życia. Nieprzemijające znaczenie ich praC91 polega na tym, że zachowali dla potom

ności obraz zniszczonego wojną Poznania, który - porównywany z wyglądem obecnego -. ukazuje, jak wiele się zmieniło od chwili wyzwolenia. W niniejszym zeszycie "Kroniki" drukujemy drugi odcinek biografii dokumentalistów z roku 1945, traktując to jako wyraz uznania dla ich społecznej postawy. Część pierwszą zamieściliśmy w zeszycie 1 z roku 1970.

Redakcja

JAN KABACIŃSKI

Urodził się 29 sierpnia 1894 r. w Połajewie pod Czarnkowem, w rodzinie robotnika rolnego na majątku obszarni

czym w Połajewie, Stanisława Kabacińskiego i jego żony, Agnieszki z domu Szudarek. W rodzinie Kabacińskich było

Sylwetki

pięciu synów i dwie córki. Jan był najstarszym z drugiego małżeństwa. Jeden z braci poległ w czasie Powstania Wielkopolskiego mając osiemnaście lat. Już jako mały chłopiec Janek przejawiał zamiłowania do wycinania prymitywnym kozikiem, tzw. żydkiem, w drzewie lub w brukwi różnych figurek zwierząt. Przysparzał tym zmartwień matce, bo często na skutek nieuwagipoznaniaków

Jan Kabaciński (z prawej) z przyjacielem w czasie pobytu w Dusseldorfie (Niemcy Zachodnie) w 1913 rmia* poranione ostrzem kozika palce. W zimowe wieczory kopiował ze starych kalendarzy Kościuszkę, księcia Poniatowskiego na koniu. Przy pasaniu gęsi często kładł się na łące na wznak i wpatrywał się w przesuwające się na niebie chmury lub przelatujące klucze dzikich gęsi i bocianów, wsłuchiwał się w koncerty chrząszczy, pszczół, świerszczy, polnych koników. Matka obser

wując dziwne, jak na środowisko wiejskiej dziatwy, zachowanie syna mawiała, że to pewnie z tego, iż wychodząc w pole zabierała go jako niemowlę z sobą i w czasie pracy zostawiała .na miedzy lub w kopie siana. Osesek wpatrywał się w piękny nieboskłon i wchłaniał cuda natury. W Połajewie i okolicy było wielu Niemców. Już jako dziecko Janek zaczął pojmować, że należy do innej narodowości i wyznania, aczkolwiek na Kaisersgeburtstag rozdawano wszystkim w W szkole świąteczne kołacze. Różnice ujawniły się ostro podczas strajków szkolnych. I on strajkował. Cisnął wtedy razem z innymi niemiecki podręcznik belfrowi pod katedrę. Niektórym uczniom dotkliwie się później dostało. Idąc pewnego dnia z grupą uczniaków do domu, spotkali nauczyciela Niemca z sąsiedniej wsi. Pozdrowili go po polsku: "Niech będzie pochwalony". N a drugi dzień rano w szkole każdy z chłopców dostał od miejscowego nauczyciela po sześć uderzeń trzcinką na każdą dłoń; były to razy egzekwowane z taką wściekłością, iż zdawało się, że ręce odpadną. Dłonie strasznie opuchły i zaszły pręgami krwi. "W domu ma tka bardzo się nad moim losem popłakała, a ja z nią" -. wspomina z rozrzewnieniem jeszcze dzisiaj Jan Kabaciński. Po ukończeniu szkoły Janek pracował razem z rodzicami na folwarku. Agronom-Prusak polecił mu powozem i końmi zawieźć się z żoną na maj ów kę do sąsiedniego Eyczywołu. Na miejscu Prusak wcisnął mu do ręki 50 fenigów i powiedział: "Tylko się nie uchlej !" . Strasznie to Janka dotknęło, gdyż ani nie pił, ani nie palił. Właśnie wtedy obrzydło mu życie w rodzinnej wsi do reszty. Dojrzało w nim z dawna tajone pragnienie wydostania się w szeroki świat. Wyjeżdżało wtedy w poszukiwaniu pracy wielu młodych ludzi. Nie mając jeszcze osiemnastu lat wyjechał na roboty, zwerbowany do pracy w cegielni w Akwizgranie. Piękne miasto i okolica, pogodni ludzie, praca nie

6 Kronika m. Poznaniapoznaniaków

źle płatna. Zarabiał tyle, iż mógł pomagać rodzicom i jeszcze się od stóp do głów ubrać, Byn właściciela, rówieśnik -. uczeń gimnazjalny, zabierał go w niedzielę na zwiedzanie zabytków miasta, przede wszystkim sławnej katedry, oraz na wycieczki w piękne górzyste okolice, a nawet do pobliskiej Holandii. Po roku pracy przeniósł się do stalowni w Oberhausen, a w styczniu 1913 r. do cynkowni drutu w Dusseldorfie (Eisen u. Drahtindustrie). Pracowało tam wielu Polaków. Czuł się między rodakami dobrze. Wstąpił do Związku Sokołów Polskich jako członek ćwiczący. Poznał tam Zofię Priebe rodem z Chełmży, którą siedem lat później poślubił w Poznaniu (17 VII 1920), dokąd przenieśli się rodzice żony na początku 1918 r. W Dusseldorfie zwiedzał muzea i galerie obrazów. Tu zaczęły powracać zapomniane z lat szkolnych marzenia o sztuce. Na pewnej wystawie zainteresował się nim prof. Neumann. Zaciekawił go Jan Kabaciński, zatopiony woglądanie obrazów. Zaprzyjaźnili się. Profesor udzielał mu później wielu dobrych rad na temat rysunku i stał się faktycznie nauczycielem Kabacińskiego. Przy poborze do wojska pruskiego przydzielono J anka do artylerii. Zwolnił się z pracy i pojechał odwiedzić rodziców. Dnia 5 grudnia 1914 r. wcielony został do 31. pułku artylerii polowej w Hagenau w Alzacji. W oddziale tym służył także młody plastyk z Dusseldorfu - J acobi. Zawiązała się między nimi przyjaźń, a Jan wiele z niej skorzystał. Po krótkim przeszkoleniu i kilkumiesięcznym pobycie nad granicą Litwy, jednostka przerzucona została na fronl bałkański. Jugosławię przeszli pieszo od granicy węgierskiej aż do greckiej. Tam poznał piękno górskiego krajobrazu, południowej architektury, ludzi, zwyczaje i stroje ludowe. Tam również spotkał malarzy - korespondentów wojennych malujących dla czasopism. "Polował" na nich i zawsze głodny wiedzy chciwie przyglądał się ich pracy.

Po przerzuceniu na front francuski,

Sylwetki

w latach 1917 - 1918, na odcinku Verdun-Reims-Laon przebywał do końca wojny. Nowy dowódca baterii por. Gauguin, z pochodzenia Francuz, okazał się artystą-malarzem. I od niego J anek coś skorzystał, gdyż miał pozwolenie przyglądania się, kiedy była okazja do malowania. W czasie krótkiego wypoczynku na tyłach sam zaczął rysować. Tematem rysunków były ruiny i ślady wojny w architekturze północnej Francji. Przez całą wojnę światową szczęśliwiepoznaniaków

Dowództwo Frontu Powstania Wielkopolskiego 1918,1919. stacja telegrafu. Aparat telegraficzny H ughesa obsługuje Jan Kabaciński. Za nim pochylony do przodu Kazimierz Kaczmarek. Zdjęcie wykonane wiosną 1919 romijały go kule. O mało natomiast nie zginął w ostatnim dniu wojny. Pocisk uderzył w szałas, z piątki żołnierzy tylko Jan wyszedł cało. A o godzinie ul oO ogłoszono zawieszenie broni... Po kapitulacji Jan został zwolniony 18 grudnia 1918 r. i wrócił na święta Bożego Narodzenia do domu. Ze skąpych wiadomości zorientował się, że w Poznaniu wybuchło powstanie antypruskie. S tarał się różnymi drogami dotrzeć do miasta i poszukać komendę powstania, a przy okazji zobaczyć się z narzeczoną.

Dnia 6 stycznia 1919 r. Jan Kabaciński wstąpił do organizowanej przez art y - stę-plastyka, por. Kazimierza Jasnocha, pierwszej kompanii łączności na Cytadeli. Służba polegała na kompletowaniu zestawów łączności (telefon, telegraf wraz z obsługą) i przekazywaniu ich oddziałom powstańczym na front południowy, zachodni lub północny. Poza tym w urzędzie telegraficznym na poczcie głównej intensywnie uczył- się obsługi dalekopisu Hughesa. Po jej opanowaniu, przydzielony został w lutym 1919 r. do sztabu korpusu jako telegrafista. Jan Kabaciński zapisał się 12 stycznia 1921 r. do Państwowej Szkoły Zdobniczej w Poznaniu pod dyrekcją Fryderyka Pautscha. "Rysunki w Szkole Zdobniczej nie bardzo mnie pociągały wspomina Kabaciński. - Rysowaliśmy przeważnie figurki gipsowe, różne for, my geometryczne, a ja z moimi rysunkami nabytków byłem już o wiel.e dalej posunięty". Po roku, z powodu przeniesienia służbowego, musiał niestety opuścić Szkołę (1922). U dał się do Krakowa, a stamtąd delegowany został na blisko trzy lata do Sztabu Generalnego w Warszawie (1922 - 1925). W roku 1926 st. sierżant Jan Kabaciński wrócił do Dowództwa Korpusu do Poznania, gdzie pracował przy obsłudze dalekopisów do wybuchu II wojny światowej i do wyjazdu na front aż do kapitulacji Warszawy. Nigdy już nie nadarzyła się okazja studiowania. W czasie pobytu w Krakowie i Warszawie pogłębiał wiedzę artystyczną zwiedzając muzea i wystawy malarskie, szkicując zabytki obu stolic Polski. Po powrocie do Poznania, aż do 1930 r., kontynuował studia artystyczne samodzielne w bibliotece i w galerii sztuki Muzeum Narodowego w Poznaniu.

Od 1928 r. brał udział w wystawach poznańskich jako niezależny: w salonie Związku Plastyków Wielkopolskich (1928), w salonie Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych (od 1932) i jako gość w "Zachęcie" w Warszawiepoznaniaków

Zofia Kabacińska (1925)

Jan Kabaciński (1936)

Sylwetki

Rok 1935 upamiętnił się jego udziałem w konkursie graficznym "Kuriera Poznańskiego" pl. "Zabytki miasta Poznania" . Kabaciński zdobył IV nagrodę i dwa wyróżnienia oraz pierwsze miejsce przyznane przez czytelników "Kuriera". W łatach 1936 - 1938 brał udział w trzech kolejnych ogólnopolskich wystawach "Sztuka kwiaty wnętrze" w Poznaniu. Liczne jego dzieła (przeważnie grafiki) zostały zakupione.

Wystawiał w kwietniu 1937 r. z Władysławem Roguskim, rzeźbiarzem Władysławem Marcinkowskim, grafikiem Ludmiłą Lanżanką w salonie Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, a w listopadzie ze Stefanem Chlebowskim, Apoloniuszem Kędzierskim i rzeźbiarzem Władysławem Marcinkowskim. W roku 1938 brał udział w wystawie "Polskiej Grafiki Myśliwskiej" w Poznaniu, a następnie w wystawie "Współczesnej Polskiej Grafiki Wojskowej" (1939), gdzie zdobył nagrodę Polskiego Czerwonego Krzyża oraz w wystawie grafiki w Raperswil (1939). W Muzeum Miasta Poznania znajdowało się do roku 1939 siedem jego prac przedstawiających zabytki miasta. Szczególnie wiele cennych rad z dziedziny grafiki udzielił mu prof. Leon Wyczółkowski. Mieszkali niedaleko siebie przy al. Hetmańskiej. Wyczółkowski zapraszał go kilkakrotnie do swej pracowni i z zainteresowaniem oglądał jego prace. Kabaciński wykonał portret Wyczółkowskiego w grafice. O działalności artystycznej Jana Kabacińskiego tak pisał Hilary Majkowski (15 I 1933): "W Polsce odrodzonej jesteśmy świadkami tworzenia się sztuki, będącej wyrazem współczesnej epoki. Obok malarstwa stalugowego, dekoracyjnego, obok rzeźby i grafiki - odżywa na nowo malarstwo architektoniczne w przecudownych litografiach mistrza Leona Wyczółkowskiego, w wizjach kredkowych Stanisława Noakowskiego - artystów na miarę europejską.

"Do sztukiczołowych przedstawicieli tej zaliczyć należy mało znanegopoznaniakówogółowi artystę Jana Kabacińskiego z Poznania, wystawiającego od szeregu lat swe piękne prace w salonach poznańskiego Związku Artystów Plastyków i Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych. "Jan Kabaciński jest podoficerem zawodowym i tylko w wolnych chwilach od zajęć służbowych poświęcić się może ukochanemu malarstwu. "Artysta, który już dawno zdobył wielkie uznanie dla swego talentu, z upodobaniem rysuje starą architekturę, nasze góry i morze. Wszystkie prace tchną świetnym podejściem do tematu i swoistą techniką rysunku, wykonanego kredką litograficzną czy też węglem. "Jako rysownik - Kabaciński nie posługuje się nigdy wymyślnymi efektami modnej dziś formy - linii; małą zwraca uwagę na wszystko ogarniający kontur; nie pogardza podkreśleniem nawet b. drobnych, z pozoru zbędnych szczegółów, jeżeli tylko świetna jego pamięć wzrokowa zanotowała te szczegóły, jako coś prawdziwie charakterystycznego". Zaczęła się II wojna światowa. Jan Kabaciński wyruszył razem ze sztabem na front jako telegrafista. Po kapitulacji, wzięty do niewoli razem z innymi, przewieziony został do Poznania na Cytadelę i tu zwolniony do domu z nakazem meldowania się W każdą niedzielę w prezydium policji niemieckiej aż do końca wojny. Ostatnie potwierdzenie meldowania nosi datę 14 stycznia 1945 r. W następną niedzielę też poszedł, ale policjantów już nie było. W roku 1939 żonę Jana Kabacińskiego z synem i córką, wraz z innymi rodzinami wojskowymi, ewakuowano do Rawy Ruskiej. Po dwóch miesiącach tułaczki wróciła z dziećmi okrężnymi drogami do domu. Zaczął się czas pełen udręki i niepokoju, szczególnie o syna, który miał wówczas osiemnaście lat był zacofany w rozwoju umysłowym, nie mówił i był niezdolny do pracy. Musiał być jednak zarejestrowany, jak wszyscy Polacy. A wiadomo, że Gestapo przeznaczało takie jednostki do eutanazji. W

lipcu 1940 r. rodzinę Kabacińskich wyrzucono z mieszkania przy al. Hetmańskiej 28, a jako nowe mieszkanie wskazano im suterenę domu przy ul. Nad Wierzbakiem nr 35. Przed oknami przepływał kanałem strumyk Wierzbak. Wilgoć była taka, że ściany nie miały prawie tynku, meble rozklejały się, a pościel i odzież butwiały. Mieszkali tam do lutego 1945 r. w dwóch pokojach w osiem osób. Córka, mająca trzynaście lat, wezwana została do pracy w fabryce swetrów, a przed ukończeniem czternastu lat przeniesiona została do fabryki gazomierzy przy ul. Wrzesińskiej, gdzie zamiast gazomierzy wyrabiano różne detale do uzbrojenia armii hitlerowskiej. Zatrudniona była przy obsłudze prasy. Maszyny tak funkcjonowały, że nie było dnia, aby któraś z kobiet nie okaleczyła sobie ręki. Nie ominęło to młodziutkiej Kabacińskiej. Przywieziono ją pewnej nocy z nadciętym palcem wskazującym u lewej ręki, a w kilka miesięcy przed zakończeniem wojny po raz drugi, także w nocy, z obciętym kawałkiem palca wskazującego u prawej ręki. Żonę Kabacińskiego skierowano do sklepu spożywczego przy ul. 27 Grudnia jako sprzątaczkę, zwolniono ją po pogorszeniu się stanu zdrowia. Jan Kabaciński skierowany został od 26 października 1939 r. do pracy w Ogrodach Miejskich jako tabelowy. Poza niemieckim personelem kierowniczym pracowali tam jedynie Polacy. Jako tabelowy prowadził listy ewidencyjne pracowników i raporty robót przy budowie jeziora "Rusałka" i rozbudowie pływalni przy ul. Niestachowskiej. Pomieszczenia biura i magazyny znajdowały się w barakach tuż przy torze linii kolejowej do Obornik. Część terenu w rozwidleniu torów służyła od lat jako wysypisko śmieci. W biały dzień działy się tam wiosną 1940 r. potworne rzeczy. Rozstrzeliwano ludzi i wywożono pomordowanych nie wiadomo dokąd. Pozostawały tylko ślady krwi. Nikt nie ważył się wychylać głowy ponad tor.

Matka artysty, siedemdziesięcioletnia Agnieszka Kabacińska (1954)

Kabaciński został następnie przeniesiony do warsztatów Ogrodów Miejskich na ul. Przypadek, a jeszcze później przy ul. Chociszewskiego. W warsztatach zatrudniony był przy malowaniu napisów na tablicach nagrobkowych, regulaminów dla parków i przy innych pracach. W Ogrodach Miejskich pracowało wielu znanych poznaniaków, np. muzyk z Opery Poznańskiej Wacław Rozmarynowicz był zatrudniony w biurze, pierwszy skrzypek Tadeusz Szulc - jako palacz przy piecach ogrzewających szklarnie, tancerz Bronisław Mikołajczak - w charakterze robotnika. W pierwsze święto wielkanocne, dnia 9 kwietnia 1944 r., samoloty alianckie w samo południe zbombardowały Poznań. Wiele ludzi zostało zabitych i rannych. Trumny z zabitymi Niemcami złożono w kostnicy na cmentarzu ewangelickim (obecny Park Zwycięstwa) przy ul. Grunwaldzkiej; Polaków - w bun

Sylwetki

Jan Kabaciński: autoportret węglem (27 VI 1943)krze fortecznym na nowo budującym się cmentarzu w Milostowie. Po świętach Niemcy przeprowadzili sekcję zwłok.

Przed kostnicą ustawiono prowizorycznie stoły, na parkanach porozwieszano słomiane maty, aby gapie nie zaglądali do "sali operacyjnej". Po dokonaniu sekcji, zwłoki składano bez odzieży do trumien. Kabacińskiego i kolegę szef oddelegował do spryskiwania trumien brunatną bejcą. Widział, jak rodziny zabitych Niemców szturmowały bramę, bo chciały zobaczyć swoich bliskich, do czego policja nie dopuszczała. Pogrzeb Niemców odbył się przy pięknej słonecznej pogodzie. W czasie pogrzebu nadleciał pojedynczy aliancki samolot. Jak opowiadali świadkowie, dygnitarze niemieccy zachowali się wcale nie po bohatersku. Bramy cmentarza okazały się za wąskie, uciekali przez parkany, byle dalej. Pogrzeb 36 Polaków odbył siępoznaniaków

w dniu 13 kwietnia, trumny po opryskaniu bejcą zwieziono do wielkiej mogiły ze skośnym zjazdem. Przybyły masy ludzi. Na jednym brzegu mogiły zajęła miejsce grupa Niemców w mundurach. Małym samochodem przywieziono biskupa Walentego Dymka i dwóch młodszych księży w asyście gestapowca. Nagle lunął deszcz trwający do końca pogrzebu i ceremonie odbywały się pod parasolami. Biskup zszedł na dno mogiły i odprawiał egzekwie. Wokoło przeraźliwie płakały dzieci. Rozpłakali się wszyscy. Niemcy natomiast fotografowali. Biskup wygłosił odpowiednią do okoliczności przemowę i po odśpiewaniu pieśni Salve Regina wszyscy rozeszli się do domów. Następnego dnia o tym pogrzebie rozpisywał się "Ostdeutscher Beobachter" . W warsztacie Ogrodów Miejskich kierownikiem był lotaryńczyk nazwiskiem Honek. Lubił rozmawiać o sztuce, gdyż jego syn trochę malował. Kiedy zaczęto przebąkiwać o załamaniu frontu wschodniego, Honek kazał zrobić kilka skrzyń dokładnie takich rozmiarów i o identycznych okuciach, jakich używało wojsko i wymalować symbole "WH" to znaczy Wehrhoheit. Z zachowania Niemca Kabaciński wywnioskował, że były to skrzynie przygotowane dla niego do wywiezienia różnych rzeczy zrabowanych Polakom.

Po wkroczeniu wojsk radzieckich 1 uwolnieniu części Poznania rozpoczęła się wędrówka ocalałych mieszkańców na dawne miejsca zamieszkania. Kabaciński zaczął przewozić na małym dwukołowym wózku ocalałą chudobę tuż pod lufami radzieckich haubic, ustawionych przy chodniku ul. Nad Wierzbakiem (na odcinku od parku do ul. Kościelnej) i strzelających z krótkimi przerwami w kierunku Cytadeli. N a Sołaczu świstały jeszcze kule snajperów ukrytych pod wysoką podłogą w kilku barakach, stojących wzdłuż strumyka przy Drodze U rbanowskiej. Przez pobliski mostek przejeżdżały w stronę Cytadeli oddziały radzieckie, ciągle narażone na śmierćpoznaniaków

Latem 1943 r. w mieszkaniu N ad Wierzbakiem 35, odwiedziła Kabaeińskich siostra żony - Elżbieta (z prawej) zamieszkała obecnie w Niemczech Zachodnich, z te] okazji Jan Kabaciński (z lewej) urządził "salon wystawowy", w którym eksponował swoje prace z ostatnich trzech lat

Robiono reWIZJe po okolicznych domach W poszukiwaniu snajperów, lecz bez skutku. Pewnego dnia, kiedy Kabaciński akurat rozmawiał z żołnierzami radzieckimi przy drogerii (kilka domów od mostku) a przez mostek przejeżdżały tabory, nagle posypała się seria strzałów. Konie stanęły dęba, żołnierze popadali, a kule trafiały dokładnie wzdłuż chodnika na wysokości głów. Teraz dopiero zauważono, skąd są wysyłane, i ostatnie gniazdo hitlerowców zostało zlikwidowane. Po uporządkowaniu spraw osobistych Kabaciński wrócił do pracy w Ogrodac*h Miejskich. Ich siedziba mieściła się w 1945 r. w dawnym hotelu "Polonia" przy ul. Grunwaldzkiej. W wolne od pracy popołudnia penetrował po okaleczonym wojną Starym Mieście. Co by tu wpierw szkicować? Piętrzyło się tyle tematów, że nie wiadomo było, od czego zaczynać. Otrzymał

od władz rezydujących w gmachu Urzędu Wojewódzkiego pozwolenie na rysowanie zniszczeń w mieście. Zaczął od Starego Rynku. Obraz olejny z walk na Starym Rynku ofiarował jako dar- dokument Muzeum Narodowemu w Poznaniu. Myślał też o utrwaleniu udziału Polaków w zdobywaniu Cytadeli. Pod Cytadelą stacjonowały oddziały radzieckie . Zaprowadzono go do oficera, który pozwolił mu tam przebywać. Zaprzyjaźnił się z nim. Dla niego i dla kilku innych wykonał portrety, a jednemu także portrecik żony z fotografii. Jan Kabaciński przebywał u nich na kwaterze przy Rynku Jeżyckim. Podejmowali go zawsze dobrym obiadem, a za portreciki odwzajemniali się żywnością. N a Cytadelę wyprawiał się kilkanaście razy. Ponury to był obraz, wszędzie leżały trupy hitlerowskich żołnierzy. Szczególnie upodobali sobie Niemcy jako miejsce oporu murowane groby rodzinnepoznaniaków

Hodowla -kwiatów - to wielkie hobby Jana Kabaeińskiego. Na zdjęciu: fragment ogródka działkowego przy ul. Chociszewskiego, zdaniem fachowców, jednego znajpiękniejszych w Poznaniu. Wypoczywa córka Jana Kabaeińskiego - Maria (1950)

na cmentarzu, toteż wiele było porozrzucanych trumien i szkieletów. Kabaciński wybrał miejsce najtrudniejsze do zdobycia, od strony głównego wjazdu na Cytadelę. Ze sporządzonych na gorąco szkiców powstał olejny obraz przedstawiający atak na Cytadelę, do dzisiaj znajdując się w posiadaniu cytadelowców. Powstały też inne: z ataków nocnych na lewo od głównego wejścia wykonane węglem. Na Starym Mieście utrwalił w szkicowniku zniszczone obiekty. Dnia 18 marca 1945 r. Jan Kabaciński brał udział wraz z innymi kolegami w pierwszej wystawie plastyków poznańskich w foyer Teatru Polskiego. Do Związku Polskich Artystów Plastyków przyjęty został na podstawie orzeczenia komisji kwalifikacyjnej po wystawie eli

minacyjnej w czerwcu 1945 r. w Muzeum Wielkopolskim. W roku 1945 był członkiem sądu koleżeńskiego, a w dwóch następnych latach -- członkiem komisji artystycznej. Od 1945 r. bierze udział we wszystkich wystawach okręgu poznańskiego w Poznaniu. W 1963 r. miał wystawę indywidualną widoków Poznania w salonie Pałacu Kultury; następnie w wystawie Polskie Dzieło Plastyczne w XIX i XX-leciu w Warszawie; Plastyka Poznania w dwudziesto- i dwudziestopięcioleciu w Poznaniu; w 1970 r. indywidualną wystawę w Pile. Brał udział w wystawach plastyków poznańskich w Moskwie, Charkowie, Pradze, Bratysławie i w licznych ogólnopolskich. Projektował i wykonywał przez kilkanaście lat dekoracje gmachów państwa

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania: kwartalnik poświęcony problematyce współczesnego Poznania 1972.01/03 R.40 Nr1 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry