JERZY MŁODZIEJOWSKI

Kronika Miasta Poznania 1957.01/06 R.25 Nr1/2

Czas czytania: ok. 20 min.

SIEDEM LAT POZNAŃSKIEJ SYMFONICZNEJ ORKIESTRY OBJAZDOWEJ

Polacy nie lubią "symfonii" Symfoniczna muzyka nigdy nie cieszyła się w Polsce szczególnym uznaniem. Mało komu na niej zależało. Koncertowa publiczność raczej wolała Offenbacha, niż Bacha. Zachwycała się Janem a stroniła od Ryszarda Straussa. Jak , . okiem sięgną( ć" w przeszłość -. nigdy nie cieszyliśmy się opinią kraju symfonicznego. Jedyna nasza oficjalna Filharmonia założona została dopiero w roku 1901 w Warszawie, a i to zaraz po pierwszych etapach koncertowych prac napotkała na tyle gospodarczych trudności, że trzeba było myśleć organizatorom (prywatnej inicjatywie) o wydatnej pomocy z zewnątrz; wynajmowano salę na przeróżne imprezy, z symfonicznością mające aż zbyt mało wspólnego - o co oburzał się już Mieczysław Karłowicz. W okresie międzywojennym nikomu w rządzie nie śniło się nawet upaństwowienie orkiestry, która skracała sezon, by występami w Ciechocinku poratować gaże kilkudziesięciu muzyków. Po prostu "filharmonia" nie leżała w gustach warszawiaków. Owszem - sala bywała nawet nieraz przepełniona - ale w przypadku występu jakiejś "gwiazdy" muzycznej, dyrygenta, czy uznanego w danej epoce solisty. Do znudzenia powtarzano te same sławne symfonie i te same fortepianowe czy skrzypcowe koncerty. Zjawiali się - wprawdzie rzadko - dyrygenci o szerokich ambicjach repertuarowych (Birnbaum i Fitelberg), ale kasa przeważnie była lekka, mimo, że polska publiczność miała okazję posłyszenia sławnych na zachodzie czy wschodzie nowości. W zasadzie jednak znawców liczono na dziesiątki -. tysiące chciały Lehara. Próbowano nadgonić nasze zaległości kulturalne i zaczęto organizować chór filharmoniczny, zespoły kameralne, urządzano popularne koncerty z pomysłowymi pogadankami doskonałych popularyzatorów muzyki - wszystko natrafiało jednak na nieprzejednany chłód słuchaczy, jeśli po prostu nie na dezaprobatę. Przyszła wojna we wrześniu 1939 roku. Tak się złożyło, że w końcu fatalnego miesiąca byłem w Warszawie i właśnie w okolicy Filharmonii obserwowałem dookoła pożary. Będąc już w niewoli, snułem gorzkie myśli o zagładzie takiej masy rękopiśmiennych materiałów nutowych w bibliotece Filharmonii Warszawskiej... ileż polskiej muzyki poszło wtedy z dymem!

A jak było w Poznaniu? W Poznaniu? Było i lepiej i gorzej. Lepiej - bo nie zdarzała się okazja do "słomianego ognia" - jak pisał Zygmunt N oskowski. Jedyna w mieście orkiestra symfoniczna czynna była głównie w Operze i od czasu do czasu, dzięki pomysłowości "Magistratu" i Mieczysława Rozmarynowicza (wiolonczelisty zespołu) urządzała nam koncerty symfoniczne, zrazu w południe w Auli Uniwersyteckiej, później w sali operowej. Trzeba było zabudowywać kanał orkiestrowy, a nade wszystko wykrawać czas na próby, chociażby tylko w kompromitującej ilości trzech - byle tylko koncert się odbył. To jest właśnie owe "gorzej", bo w tym stanie rzeczy mowy nie było o "symfoniczności" naszej orkiestry - na wskroś przecież operowej. N a to nie ma żadnego argumentu przeciwnego. Zasłużeni muzycy z Opery wiedzą o tym doskonale. Koncerty szły, ale były w istocie zagadnienia tylko prowizorium. Przez jeden sezon, około roku 1931 - gdy Opera nie występowała - udało się urządzić jeden "rok symfoniczny" w Poznania z koncertem co tygodnia. Ale i wtedy próby nie były liczniejsze. Brakowało pojęcia

Jerzy MłodziejowskLstałości, chociaż z drugie] strony lepsza była taka orkiestra i jej działalność, niż żadna. Dopiero po ostatniej wojnie nastały w Poznaniu lepsze czasy dla symfoniki. Założono w roku 1947 Państwową Filharmonię, a siedem lat temu Symfoniczną Orkiestrę objazdową. Trzeba było sięgnąć do organizacyjnej improwizacji, gdyż przykładów w polskim życiu na tak wspaniały krok dotąd nie było. Rozdzielono mechanicznie zadania pomiędzy starszą, zasobniejszą Filharmonię i Orkiestrę Objazdową, która była nieco młodsza i... biedniejsza pod każdym względem. Filharmonicy mieli koncertować wyłącznie w Poznaniu - Objazdowa na prowincji. A trzecia orkiestra - ta dawna, nowymi tylko siłami nieznacznie wzmocniona - w Operze. Zaczęła się wtedy praca, w zamierzeniach harmonijna, w praktyce nieraz znacznie utrudniona.

Wychodzą błędy centralizacji

Powstało w Poznaniu "Towarzystwo Filharmonii Robotniczej"; mam poważne zastrzeżenia co do nazwy, dziś już bardzo nieaktualnej i co najmniej zagadkowej - bo jakaż to "robotnicza"? Złożona z robotników, czy grająca dla nich? - Wiemy, że i jedno i drugie jest paradoksem, wartym naprostowania. Towarzystwo to powołało do życia siedem lat temu orkiestrę. Zasługi organizacyjne położył tu głównie Xudwik- Kwaśnik. Dopomógł mu Henryk Duczmal, który uprosił skrzypka z operowej orkiestry, wychowanka poznańskiego konserwatorium Leszka Rezlera, by jako dyrygent pokierował artystyczną pracą nowego zespołu. Kierownikiem administracji został Tomasz Droszcz, zasłużony działacz amatorskiego ruchu chóralnego Poznania. Orkiestra zaczęła odwiedzać liczne miasta Wielkopolski j ziem ościennych. Otrzymywała państwowe, ale bardzo oszczędne dotacje z Ministerstwa Kultury i Sztuki i w związku z tym musiała ściśle wypełniać programowe i administracyjne polecenia tego departamentu, który się opiekował symfoniczną muzyką. N ie czas już dziś żalić się na błędy tego okresu - nie pora na wskazywanie winnych. Dużo popełniono w Warszawie błędów, pochodzących głównie z typowego nieliczenia się z wymogami terenu. Od roku przeszło wpływ "centrali" zmalał wydatnie i dziś praca w Symfonicznej Orkiestrze Objazdowej idzie już "własnym" torem. Czas jednak na wykazanie terenowych trudności, w ciągu minionecjo siedmiolecia ciągle narastających. Walka z nimi jest trudna, ale nie beznadziejna. Przejście Symfonicznej Orkiestry Objazdowej (nazywać ją już będę w skrócie .. SOO"; pod auspicja Wydziału Kultury WRN daje pewne szanse naprawienia błędów i pokonania, przynajmniej częściowego, trudności. Ale nie trzeba ich lekceważyć. Wciąż są duże i bardzo istotne.

Co począć z repertuarem?

Zasadniczy kłopot sprawia SOO - nie tylko jej zresztą jedynej - odpowiedni repertuar koncertowy. Obserwujemy prowincjonalne, nieraz żenujące zainteresowania programowe od wielu lat. Będąc wraz z drugim dyrygentem SOO Jerzym Kurczewskim przez dwa lata w Opolu, gdzieśmy organizowali tamtejszą Opolską Orkiestrę Symfoniczną potrafiliśmy - jak się nam wydawało - wytyczyć horyzonty, a pracując obecnie od trzech z górą lat w SOO - postaraliśmy się porównać doświadczenia opolskie z doświadczeniami wielkopolskimi. Wyszły nam wydatne "niekorzyści" dla Wielkopolski - o czym trzeba tu otwarcie napisać. Na Opolszczyźnie autochtoni są bardzo do muzyki klasycznej przywiązani. Nie było dla nas żadną niespodzianką widzieć w małej miejscowości opolskiej o tysiącu mieszkańców wypełnioną salę na dwóch tego samego dnia koncertach... mozartowskich. W programie była uwertura do "Wesela Figara", koncert waltorniowy i symfonia g-moll (ostatnia). Jestem pewien, że w żadnym mieście (a cóż dopiero mówić o miasteczku) wielkopolskim taka frekwencja byłaby dziś nie do pomyślenia. Ileż razy domagano się od nas czegoś "lekkiego" i czegoś "tak od ucha..." ale nie w okolicach Opola, tylko tu, w dorzeczu Warty. Rozumiem doskonale, że melodie Lehara i Jana Straussa są ogólnie lubiane i gorąco oklaskiwane - sam

\\g

je poważam i... lubię. Wiem z obszernego doświadczenia, że JUz sama zapowiedź wykonania popularnej arii operetkowej z "Krainy uśmiechu" ("Ty moje serce masz") wywołuje bardzo często kredytowane brawo wielkopolskiej publiczności. Wcale się temu nie dziwię. Starsze pokolenie rozdelektowane jest walcem Jana Straussa - średniemu Lehar znów brzmi bardzo blisko; micdziez przeważnie stroni od koncertu, który urządza "symfoniczna" orkiestra. Boi się nudów i monotonii, przeraża myślą o tonacji, symfonii i suicie. Jakże inaczej być może, skoro w szkołach podstawowych przez tyle lat nie było obowiązkowego śpiewu szkolnego chóru! Jestem w pełni podziwu dla różnorodności typów 'popularnego jazz'u. Zachwyca mnie improwizacyjny polot małych, niedawno powstałych zespołów wraz z ich "sekcją rytmiczną", ale sądzę, że na koncercie prowincjonalnym na każdy utwór znajdzie się poczesne miejsce. Nigdy nie byłem wrogiem programu "od Bacha do Offenbacha", delektuję się żywiołową muzyką Gershvina, ale kocham także "Sarabande" Jana Sebastiana Bacha i - cóż robić - gorąco chciałbym, aby i mieszkańcy wielkopolskiego miasteczka polubili taką składankę repertuarową. Jako dyrygent i zarazem konferansjer koncertu staram się (jak tylko potrafię) opowiedzieć to i owo o takim Moniuszce, Mozarcie czy Karłowiczu. Czasem uda mi się nawiązać tak dla "wiazacza słowem" pożądany kontakt z publicznością, a czasem obrazi się na mnie pewien "blondyn", do którego żartobliwie mówię w związku z Łysą Górą, na której szczycie czarownice ("cioty") urządzają sabat pod uroczą muzykę "N ocy Walpurgii" Gounoda... Czasem czuję dla wysiłków SOO sympatię - czasem zaś (rzadko) zimną i dystansową rezerwę. Układanie więc dogodnego repertuaru zmusza' nas do .stawania na głowie". W dodatku nie w każdym mieście podoba się ten sam program.

Czasem publiczność lubi koncert "na metry" -. to znaczy długi aż do wyczerpania orkiestry i... słuchacza. Sądzę, że milej posłuchać Stanisławowi Robińskiemu, organizatorowi widowni, opinii, że koncert był "zbyt krótki", niż rumienić się na głosy o przeładowaniu programu. Wszystko to są wielkie niewiadome - najważniejsza trudność terenu z prowincji. N abraliśmy doświadczenia: dwuczęściowy koncert jest najbardziej wskazany. Początek musi poderwać publiczność czymś do pewnego stopnia znanym. Gdy już tradycyjni - rzekłoby się: etatowi spóźnialscy zasiądą na swych miejscach i przestaną przeszkadzać - można wprowadzić solistę.

Jaki solista? Jaki program? Dość symptomatyczna odpowiedź mówi nam, że najbardziej w Wielkopolsce podoba się śpiewak i to tenor. Śpiewaczka "idzie" na dalszym miejscu, a już koloratura spotyka się z wyraźną dezaprobatą - młodzież po prostu przedrzeźnia gwizdaniem wysokie tony artystki. Nie bardzo podobają się w Wielkopolsce barytony i basy. Pewniakiem jest zawsze popularny artysta Opery poznańskiej Józef Prząda, tak dla walorów głosowych, jak i zewnętrznych. Ale eksploatacja Prządy także ma swoje granice; ostatecznie śpiewa stale w Operze i zbyt częste wyjazdy na prowincję w warunkach nie zawsze najszczęśliwszych, mogą naszemu soliście przeszkodzić w zasadniczej pracy operowej. Jaki ma nasz solista program? Więc popularne arie operowe Moniuszki (aplauz zawsze zapewniony) , Verdiego, Bizeta, Czajkowskiego... ale zaraz po nich nieodzowny Lehar i Jan Strauss z kraju operetki lub drobne pieśni (specjalnie instrumentowane) z obiegowego repertuaru, który Polskie Radio gromadzi w audycjach "Dla każdego coś miłego". Ale z drugiej strony przyznać trzeba, że przecież nasze koncerty na prowincji są właśnie tego typu i tytuł znakomicie odpowiada przygotowanemu programowi. Bo przecież niejeden uraduje się słuchając tej lub innej uwertury Webera czy Rossiniego, znanych mu z radia tańców: węgierskich, hiszpańskich, norweskich czy słowiańskich Brahmsa, de Falla, Griega i Dworzaka, wreszcie któregoś menueta z mozartowskiej symfonii. Przez ciąg 1956 roku w związku z obchodzonym na całym świecie "Rokiem Mozarta" i nasza orkiestra grała w Wielkopolsce liczne jego dzieła. Z raptularzy wynika, że utwory Mozarta rozłożyły się (piszę o tym przykładowo) następująco: "Mała nocna serenada" na smyczkową orkiestrę grana była 20 razy - popularna

Jerzy Mlodziejowskikołysanka w mej instrumentacji - 21. Pierwszą część uroczego "Divertimenta" na smyczki, obój i dwa rogi grało się 22 razy, koncert fletowy G-dur wykonał wspaniale Włodzimierz Tomaszczuk z towarzyszeniem SOO razy 5, arie z "Uprowadzenia" i "Bastien" wykonano 6-cio krotnie, menueta z 39-tej symfonii dwukrotnie, koncertowi fortepianowemu A-dur akompaniowano raz, jak również raz finałowi z Symfonii na skrzypce i altówkę. Daje to imponującą cyfrę dziesięciu kompozycji Mozarta w 78 wykonaniach. Gdzie graliśmy Mozarta? W 25 miejscowościach Wielkopolski i ziem ościen»ych - oto one: Środa, Leszno, Września, Pleszew, Wolsztyn, Chodzież, Kościan, Grodzisk, Międzychód, Żnin, Bojanowo, Rawicz, Wągrowiec, Śrem, Gosławice, Konin, Słupca, Inowrocław, Jarocin, Pyzdry, Kęszyca (dla wojska), takoż Międzyrzecz, Krotoszyn" Ostrzeszów i Wronki. Sądzę, że zarówno cyfry jak i wykaz miast godne były publikacji drukiem na tym miejscu. Wątła niestety jest nasza współpraca z Polskim Radiem. Przed dwoma laty zdołaliśmy <dzięki zapobiegliwości Henryka Duczmala (ówczesnego dyrektora SOO i zarazem kierownika działu muzycznego Radia) nagrać kilka drobnych utworów czeskiej i radzieckiej muzyki. Czasem słyszy się owe nagrania na antenie Poznańskiej Rozgośni... Szkoda, że Radio nie interesuje się dalszymi; mamy bardzo interesujący repertuar, nigdzie dotąd nie produkowany przed mikrofonem. Byłaby to i dla SOO cenna propaganda jej trudów. W żaden sposób nie jesteśmy w stanie zaWlezc na prowincję jakiegokolwiek koncertu fortepianowego. Po prostu z tej przyczyny, że nigdzie nie da się znaleźć jako tako dobrego instrumentu, by Chopin mógł na nim brzmieć przynajmniej znośnie. Fortepiany przeważnie stoją (o ile w ogóle są) w świetlicy, czy miejskiej sali a używa się ich głównie podczas zabaw, przy czym mało wykwalifikowani pianiści "urządzają" w parę godzin szanowne resztki Bechsteina w sposób zasadniczy. W Gnieźnie jest w.prawdzie na scenie fortepian, ale niedawno jeszcze nie posiadał tylnej nogi; stał na wymyślnych podpórkach... Inni soliści nie przyjęli się na naszej prowincji.

Światowa droga Adama Kuryłły Wyjątek stanowi skrzypek prof. Adam Kuryłło, znany tu i lubiany koncertmistrz SOO. Pracuje od początku istnienia zespołu i silnie zrósł się z nim. Nie zrażony kłopotami i złymi warunkami -. jeździ stale mimo poważnego wieku i dzielnie podtrzymuje skromny zespół smyczków. Nie od rzeczy będzie zapoznać się z jego imponującą działalnością artystyczną, w Polsce mało znaną, jako że wiele lat spędził za Atlantykiem. Urodzony w roku 1893 w Krakowie - tam chodzi! do gimnazjum, konserwatorium i tam też studiował muzykologię na Uniwersytecie u Jachimeckiego. Na rok przed światową wojną wyjechał do Wiednia, gdzie studiował grę skrzypcową u Szewczika, Rosego, Mandyczewskiego i Bohma. Zdarzyła się też okazja grywania w wiedeńskiej operze. Nadeszła wojna i Kuryłło po oficerskiej szkole w Opawie przydzielony został znowu do Wiednia. Tu rozpoczął działalność koncertową do spółki z Jeritzą, Selmą Kurz oraz pianistą Czernym. W roku 1921 - już w wolnej Polsce - zorganizował w Toruniu Pomorskie Towarzystwo Muzyczne i konserwatorium przy pomocy Konfraterni Artystów i malarza Juliana Fałata. Równocześnie dalej studiował tajniki skrzypiec u Stanisława Barcewicza w Warszawie; jeździł nadto z koncertami po Polsce. W rok później wędruje w świat, na razie do Austrii i Niemiec. W roku 1923 przeprawia się przez Atlantyk, zaangażowany do Stanów Zjednoczonych przez Radio Corporation of America. Spotyka się tam z Adamem Didurem i Zygmuntem Stojowskim. Równocześnie dalej studiuje grę skrzypcową u sławnego Leopolda Auera. Wraz z przebywającym wtedy w USA kompozytorem rosyjskim Mikołajem Medtnerem występuje w jego koncertach kompozytorskich. W rok później wyjeżdża Kuryłło wraz ze znakomitą śpiewaczką Galii Curci w koncertową podróż do Australii i Japonii. Dalsza droga wiedzie dwoje artystów do Południowej Ameryki. W Sydney grał Kuryłło publicznieszereg sonat skrzypcowych z Ignacym Friedmannem. W stolicy Peru - w Limie - znalazł przypadkiem pewien rarytas muzyczny i to wyjątkowymi więzami z Polską zrośnięty; oto w pewnym mieszkaniu zachowały się pamiątki po jedynym uczniu Paganiniego - Sivorim. Pomiędzy licznymi rękopisami był tam... "Krakowiak" Paganiniego, oparty na melodii Karola Kurpińskiego i opracowany na skrzypce i gitarę, ulubiony obok skrzypiec instrument Paganiniego. Zapewne była to pamiątka z warszawskiego pobytu mistrza skrzypiec na tournee koncertowym. Manuskrypt Paganinieg» Kuryłło skwapliwie skopiował i ma go u siebie w Luboniu, gdzie stale zamieszkuje.

Niestety - wciąż na próżno idą w stronę Polskiego Wydawnictwa Muzycznego w Krakowie zawiadomienia o tym unikacie. Redakcja wydawnictw nie uważa widać tego »tworu za godny uwagi. W grudniu 1925 roku występuje Kuryłło w N owym Jorku na własnym koncercie w słynnym Carnegie Hall i wybiera się w dłuższą podróż po Stanach. W San Francisco spotkał uczennicę Henryka Wieniawskiego, który tu koncertował. Pani owa była szczęśliwą właścicielką muzycznego rękopisu naszego autora "Legendy".

Owe nikomu w Polsce a zapewne i na świecie nieznane "Wspomnienie z San Francisco", powstałe podczas amerykańskiego pobytu Wieniawskiego, również Kuryłło skopiował i przywiózł ze sobą do Polski. O wydaniu drukiem tego charakterystycznego utwtoru wartoby pomyśleć już chociażby ze względu na zbliżający się Międzynarodowy Konkurs im. Wieniawskiego. W roku 1926 gra Kuryłło w Metropolitan Opera House wraz z tamtejszą Filharmonią "Koncert gregoriański" Respdghi'ego. W tym samym czasie wraz z Didurem i Stojowskim występuje w tak zwanych "Polish N ights" w licznych uniwersytetach amerykańskich. N astępne dwa lata przynoszą Kurylle sukces kompozytorski w postaci muzyki do jednego z filmów. Gra w orkiestrze i jako solista w Hollywood. Po raz pierwszy w Ameryce wykonuje "Suitę na tematy Pergołesa" Igora Strawińskiego, "Ruralia hungarica" Dohnanyi'ego i dzieła Gershvina. Gra pod batutą Monteux, Mengelberga, S. Kusewickiego, Furtwaenglera; gra między innymi nowo napisane skrzypcowe koncerty Schoenberga i Conusa. I znowu skok przez Atlantyk tym razem do Europy. Występy w Hadze, Paryżu i Londynie - potem znowu w Ameryce, Indiach Zachodnich i na południu Wielkiego Lądu. Poznaje w podróżach koncertowych Meksyk, zakłada , The Wieniawski Association", koncertuje z Rodzińskim. Podczas ostatniej wojny gra na Alasce, w Pittsburgu, Idianapolis (spotkanie z Jerzym Enescu i Jakubem Thibaud). Po dłuższej chorobie wraca do Polski w roku 1948 na "Batorym" - gdzie koncertował wraz z Rodzińskim. Po szeregu występów w polskich filharmoniach osiadł na stałe w Lubonia pod Poznaniem i od chwili założenia SOO jest jej powszechnie lubianym i tak bardzo zasłużonym koncertmistrzem. W swych zbiorach posiada szereg unikatów, między nimi zaś zupełnie nieznaną etiudę na skrzypce solo kompozycji Mieczysława Karłowicza, skopiowaną z dedykowanego Barcewiczowi manuskryptu. Grał ją wielokrotnie jako "bis" w koncertach SOO na prowincji, która jak się okazuje, lepiej zna ten utwór, aniżeli Warszawa i wszyscy polscy skrzypkowie, wyniosłych i średnich kategorii. W uznaniu wybitnych zasług prof. Adam Kuryłło został w roku 1956 odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Nadal gra w SOO uświetniając swą obecnością i najczynniejszym udziałem trudną pracę tej orkiestry.

I jeszcze o śpiewakach... Tak tedy SOO "kręci SIę wokoło dość jednostajnego kręgu solistów. Trudno tę figurę przełamać i wyjść poza jej zasięgi - chyba, że prowincja zmieni zamiłowania i łaskawie raczy zgodzić się na wiolonczelistów, klarnecistów, oboistów i tylu innych, reprezentujących przecież równie cenną muzykę. Ze śpiewakami mamy sporo kłopotu, gdyż uzależnieni jesteśmy od ich rozkładu zajęć w Operze i tradycyjnymi niedyspozycjami gardlanymi. Niskie honoraria są również powodem, dla którego nieraz zmuszeni jesteśmy rezygnować ze współudziału wielu "gwiazd wokalnych", w ich zresztą indywidualnym o sobie wyobrażeniu. N asi jednak wierni współpracownicy (Kawecka,

Jerzy Młcdziejowski

Sypniewska, Prząda, Łukasik) nie zawodzą nas i mimo wszystkich nieodpowiednich warunków lokalnych zawsze nam idą ze szczerą pomocą. Istnieje w związku ze śpiewakami pewien poważny dylemat: co czynić z młodym narybkiem śpiewackim? Ze wszystkimi dyplomantami konserwatorium i w ogóle z młodzieżą, która jeszcze me zarobiła sobie na "nazwisko" i prowincji nawet z radia nie jest znana? A publiczność w miastach i miasteczkach w dorzeczu Warty jest wymagająca: udziela kredytu śpiewakom operowym, a lekce sobie waży młodzież, niejednokrotnie obdarzoną znakomitymi warunkami wokalnymi. Trudna sprawa - rozwiązujemy ją ,połowicznie zapraszając od czasu do czasu przedstawicieli owej śpiewającej (i to dobrze śpiewającej) młodzieży. Rzadko się na nich zawodzimy i życzylibyśmy im większej, niż dotąd sympatii na prowincji.

Wprowadziliśmy balet Przed dwoma laty wpadliśmy na pewien dość efektowny (i skuteczny dla kasy) pomysł. Oto waltornista SOO - również jeden z najstarszych członków zespołu Zygfryd Zborowski - zaproponował mi tancerzy jako solistów. N amysły nie trwały długo i przez dwa lata mieliśmy parę baletową z Opery na afiszu. J ak się to działo? Oto pierwsza część koncertu była "symfoniczną". Po przerwie rozmeblowaliśmy estradę, zapuszczali kurtynę (jeśli w ogóle była), opatrywało się skrupulatnie podłogę z rozrzuconych a niebezpiecznych dla damskiej stopki gwoździ - część orkiestry wędrowała "na urlop" a połowa zasiadała przed sceną. Towarzyszyliśmy parze baletowej specjalnie dla nie] zinstrumentowaną, a nawet i skomponowaną muzyką. Gdy trzeba się było naszym solistom przebrać do następnego tańca - orkiestra grała intermedia - przeważnie wspomnianą "Kołysankę" Mozarta (solo waltorniowe grał właśnie projektodawca tanecznych występów), lub "Marzenie" Schumanna - czasem i "Divertimento" Mozarta. Weteranem występów stał się tancerz z operowego baletu Edward Pokrywka-Wojeński.

Partnerowała mu przez rok Danuta Dobrowolska, a po niej Helena Lupówna. Wszyscy troje bardzo nam pomogli zarówno pod względem artystycznym jak i kasowym. Magnesem dla publiczności były wystawiane w danym mieście na kilka dni przed koncertem artystyczne fotografie uroczej pary tanecznej, fotografie pochodzące z pracowni Maksymiliana Myszkowskiego i Grażyny Wyszomirskiej.

Występujemy z chórami Ważną więź zadzierżgaliśmy z prowincjonalnymi chórami, W najgorszej nawet dla ich prostej i owocnej ideologii epoce "beriowskiej", mieliśmy szereg udanych i szeroko komentowanych koncertów. Było jedno (moim zdaniem poważne) zastrzeżenie. Repertuar! Bardziej, niż odwieczny, częściowo godzien pochwały ("po nieszporach przy niedzieli" z moniuszkowskiej "Halki "), częściowo bardzo tandetny i "okolicznościowy" ("Budujemy polską wieś" Maklakiewicza i szereg bardzo złych masówek Gradsteina, Buchwalda i innych twórców minorum gentium). Nie pomogły moj e żale i skargi, zanoszone przed wysokie ołtarze kierownictwa artystycznego Wielkopolskiego Związku Śpiewackiego (nazywał się wprawdzie wtedy inaczej, ale wiadomo dokładnie, o jakie stowarzyszenie chodzi). Prosiłem o kontakt z SOO - proponowałem nowsze i bardziej wartościowe dzieła chóralno-kantatowe, jakie sobie ze świata poprzywoziłem i sprowadziłem - żadnego echa! A wspaniałe materiały schną w mej szafie, podczas gdy wielkopolskie chóry nadal proponują nam umianego od wieków "Poloneza A-dur" Chopina i "Kantatę mickiewiczowską" WalIka-Walewskiego, pochodzącą pono z jego gimnazjalnych czasów. Może jednak i ten konserwatyzm się zmieni na lepsze i nasze chory nawiążą z SOO bardziej artystyczny kontakt. Trudno tłumaczyć się brakiem nut. Trzeba ich poszukać, zwłaszcza, że "ofiarodawca" jest znany... Bardzo liczne koncerty - a mogłyby być jeszcze częstsze - odbyte w owym siedmioleciu z chórami Koźmina, Pleszewa, Rogoźna, Kielczewa, Jarocina, Krobi, Borku, Ostrowa, Gostynia, N owego

Tomyśla, Grodziska, Krotoszyna, Międzychodu, oraz Kościana zapisały się nie tylko w raptularzach, ale i w pamięci SOO bardzo miłymi zgłoskami. Na szczególną uwagę zasługuje inicjatywa Tadeusza Kosciowa z Kościana, dyrygenta chórów z miasta i jego okolicy (Racot) - ułożył on bowiem i sam zinstrumentował obrazek "Przy wiejskiej zagrodzie", oparty na kościańskich melodiach ludowych, który wraz z SOO i swymi chórzystami wykonał dwukrotnie w Kościanie.

Plenery i akademie, których nie lubimy...

SOO nie stroni od "plenerów", chociaż wszyscy zdajemy sobie doskonale sprawę, że warunki akustyczne takiego koncertu są bardziej niż wątpliwe. Graliśmy na Starym Rynku i na Placu Wolności, na Placu Wielkopolskim i... na Warcie podczas tradycyjnych "Wianków" (po "wypadkach poznańskich"); graliśmy w "mickiewiczowskim" Smiełowie i w ogrodzie w Grodzisku, graliśmy wreszcie w pięknym parku Kazimierza Biskupiego, ale wiemy, że co sala koncertowa, to nie "wolna okolica" - jak mówią przestawiacze teatralnych dekoracji. Wprawdzie osobiście mam takiemu "plenerowi" do zawdzięczenia niezapomniane wrażenia ze Smiełowa, gdym z daleka, od lasu "na pagórku niewielkim we brzozowym gaju" słuchał SOO, prowadzonej przez pewnego dyrygenta chóralnego z Jarocina - ale członkowie SOO wiedzą, że ich starania o "akustykę koncertu" idą raczej w powietrze. Więc jednak grania na wolnym powietrzu jak najmniej! Nie kochamy zbytnio współudziałów w rozmaitych akademiach. N a szczęście oficjalne części akademii straciły już swą przygniatającą drętwotę i artystyczna część już nie jest potworną składanką typu "ubrałem się w com ta miał" - jak szeleści Chochoł w "Weselu" Wyspiańskiego. Miło nam wspomnieć wykonanie "Coriolana" i "Egmonta" Beethovena na tych "lepszych" akademiach, miło wspomnieć "Braterstwo narodów' G liera czy "Ro bespierra" Littolfa i "Balladę o Florianie Szarym" Moniuszki...

Opera dziecięca W repertuarze mamy liczne pierwsze polskie wykonania polskich a nawet i obcych utworów. Zinstrumentowaną przez Henryka Czyża kantatę Alfreda Gradsteina "Białe gołębie" śpiewał Międzyszkolny Chór Chłopięcy pod batutą swego kierownika a naszego drugiego dyrygenta Jerzego Kurczewskiego trzykrotnie w Poznaniu. Nam powierzvi (pod swoją batutą) pierwsze wykonanie "Kantaty poznańskiej" Stefan Stuligrosz. N asza wreszcie SOO grała trzykrotnie "akompaniament" do dziecięcej opery Cezara Cui (ucznia Moniuszki) "J aśko Zwycięzca". Ta akcja, to cała epopeja, a niestety i dramat.

Bo co się okazało? Postanowiliśmy we trójkę (Jerzy Kurczewski, Halina MerkiszowaWójcicka i ja) stworzyć pierwszą w Polsce, opartą o zawodową orkiestrę, "Operę dziecięcą". Ministerstwo Kultury i Sztuki zaaplaudowało początkowo gorąco, a później rączki letnio i dyskretnie umyło. Chodzi przede wszystkim o budżet. Może nie tylko o to: ważną sprawą był udział dzieci poznańskich. Trzeba nam było pomyśleć o opiece Wydziału Oświaty i to opiece wychowawczej. Przecież szkolna nauka nie mogła w żadnym przypadku ucierpieć na ciągłości a znowu my -' S O O - nie mogliśmy wymagać, by niczym nie wynagradzane dzieci ze szkół poznańskich pracowały na dochód orkiestry. Błędne koło - gdyż zainteresowanie było bardziej niż powszechne a organizatorzy i ich dzielna pomocnica, chórmistrzyni Mirosława Wróblewska z Młodzieżowego Domu Kultury stanęli wreszcie wobec takich trudności i nieprzebytych zapór, że nawet ich "J aśko Zwycięzca" nie przełamał, mimo, że zabił smoka walecznie acz z flegmą; bohater tej opery, Adaś Cichy przechodził właśnie mutację i tradycyjny wstręt do świata tego. Ci, którzy nam pomagali (Gajdecki, Guzek, Feniuk, Oleńska) zapisali .sobie imprezę finansową na "stratę", ale może chociaż "zysk" w postaci wrażeń i włożonego w pracę zapału pamiętają... "Opera Dziecięca" istnieć przestała. SOO już -ponownego trudu nie podejmie chyba w tym kierunku...

Jerzy Mlodziejcwski

Nie posiadamy własnego autobusu Jakież to jeszcze trudy piętrzą się nam w drodze z Poznania na prowincję? Najważniejsza sprawa - to brak własnego autobusu, odpowiednio do przewozu orkiestry * dostosowanego. Pomyśleć, że musimy rocznie wydawać na wynajem autobusów z "PKS" i konkurencyjnej "Łączności" ponad sto tysięcy złotych! Ile już zdołałoby się zakupić za te 700 tysięcy dobrych autobusów. Cóż - skoro niemądre przepisy dały nam tytuł "Objazdowej Orkiestry", ale uniemożliwiły przyprawienie szyldowi czterech kół z oponami, by szyld przestał tylko bełkotać tytułem, a stał się istotnie "objazdową orkiestrą". Jeździmy po różnych szosach różnymi (oh, bardzo różnymi) autobusami, wydajemy »H nie moc pieniędzy i ciągle jest żle. Bo to niby - powiadają administracyjni mędrcy - autobus w naszym władaniu byłby nie dostatecznie uprodukcyjniony, miałby przestoje, stałby w garażu, bo przecież orkiestra codziennie nie jeździ... i wiele podobnych wymienionych a durnych powodów. v Absurd zasadniczy i poważny, ale radzę spróbować jego przewalenie. A jednak obecny dyrektor SOO - Stanisław Chudak - wziął sobie za punkt honoru kupno autobusu. Wierzymy, że mu się to uda. Jakby to było ładnie i pociągające dla oka, gdyby cały nasz zespół miał na koncercie prowincjonalnym jednolite czarne ubrania. Już nawet nie fraki - jak wszystkie polskie filharmonie... Gaże muzyków SOO są bardziej, niż skromne - w porównaniu z gażami kolegów z Filharmonii - nawet ubożuchne. Oto jeden z poważnych błędów Ministerstwa Kultury i Sztuki: nie doceniano tam n i g d y olbrzymich wysiłków i trudów objazdowych orkiestr. Przecież my - nie Filharmonia "osiadła" prowadzić mamy na prowincji upowszechnienie muzyki - n a m się tedy należy i gaża odpowiednia i warunki życiowo-bytowe. Iluż muzyków w braku stałego mieszkania w Poznaniu musi nocami po powrocie z koncertu dojeżdżać do Wrześni Kórnika, Wągrowca, Swarzędza, Lubonia... Na czarne ubrania nie mamy pieniędzyatakbyśmy chcieli ładnie grać i ładnie wyglądać. Czy WRN pozostanie nieczuła na ten fakt?

Sale na prowincji i ich publiczność Sale koncertowe na prowincji - to osobna karta naszej martyrologii. Przeważnie są ciemne, brudne i skandalicznie ciasne. Rzadko która ma jaki taki pokoik za kulisami z wodociągiem dla umycia rąk. Oświetlenie sceny prawie zawsze zbyt nikłe. Wozimy więc ze sobą własne lampy o dużej sile świetlnej, ale nadmierne obciążenie sieci powodowało często niemile nam niespodzianki eksplozji bezpieczników w najbardziej nieoczekiwanej chwili i to niemal zawsze podczas grania, nigdy w przerwie. Okrągły rok nie zawsze jest dla nas pomyślny. W zimie sale są zimne a sceny jeszcze chłodniejsze. Drewniane dęte instrumenty wtedy praktycznie są nie do nastrojenia. Ciągle muzykom grozi zaziębienie, ale mimo odznak choroby ofiarnie jeżdżą i grają. Ciasnota scenki nieraz przyprawia nas o "śmiech pusty", zwłaszcza, że sala nie jest pusta i trzeba grać, dosłownie siedząc sobie na plecach. Graj spokojnie altowiolisto, gdy ci za plecami dmucha obój! Kontrabasiści stoją niejednokrotnie jedną połową ciała za kulisami, byle tylko instrument tkwił choć na kawałku sceny. Mam wrażenie, że niejeden z naszych młodych a już zarozumiałych mistrzów batuty ujrzawszy podobne "warunki upowszechnienia muzyki" dostałby (delikatnie mówiąc) obłędu, a po dojściu do zdrowia zamieniłby zawód dyrygenta na wykładowcę, na przykład geografii. Ja uczyniłem przezornie - to znaczy odwrotnie, ale wciąż cieszę się wraz z mymi kolegami z SOO dobrym zdrowiem umysłu, a do warunków "lokalnych" już się przyzwyczaiłem... Mile jesteśmy zaskoczeni pięknym wyglądem i celowością zabudowy kilku sal - trzeba tu wspomnieć istotnie wspaniały lokal w Witaszycach, miłe sale teatralne i kinowe w Gnieźnie, Gorzowie, Pleszewie, Rogoźnie. Dzieje się jednak czasem, iż piękna sala przypomina nieco "zimną kobietę" a znów te malutkie i ciasne posiadają gorącą atmosferę i wyborną publiczność. Nie zapomnimy przyjęcia SOO w Złotowie - już daleko poza gra

nicami naszego województwa - pamiętnymi wieczorami będą dla nas koncerty w Borku, Jaraczewie, Miejskiej Górce, Trzciance, a już publiczność ze Żnina bije natężeniem sympatii dla SOO wszystkie rekordy.

Szkoła - najrnłodszy nasz słuchacz Bardzo trudnym i w obecnej chwili nierozwiązanym problemem są koncerty szkolne.

Od kilku lat Filharmonia Poznańska zorganizowała sobie wzorową akcję upowszechnienia muzyki w prowincjonalnych szkołach. Terytorialny zasięg tej działalności jest ogromny i obejmuje kilka województw. Istnieją osobne ekipy wykonawcze, złożone z kilku muzyków i prelegenta. U dają się w tygodniową podróż i w ściśle określone daty zajeżdżają do "umówionych" miejscowości. Program oczywiście jest skrupulatnie z góry ułożony, a prelegenci starają się o należyte podanie młodzieży programu, by ją z muzyką jak najlepiej zapoznać. W tym systemie każda szkoła otrzymuje w ciągu szkolnego roku około 10 wiążących się ze sobą audycji - w zasadzie jednak kameralnych. Orkiestra Filharmonii nie może bowiem odwiedzać szkół. I tu pojawia się problem braku korelacji pomiędzy Filharmonią a SOO. Tak się ułożyło, że "gospodarzem prowincji" w dziedzinie muzyki orkiestralnej jest SOO - jednakże w żaden sposób nie może się ona dostać w krąg szkolnych audycji. Owszem - urządzamy koncerty popołudniowe dla młodzieży w miejscowości, w której wieczorem dajemy koncert dla dorosłych, ale naszą publicznością są na takim "poranku" dzieci szkolne, zebrane najzupełniej przypadkowo. Albo maleńkie dzieci w wieku 3 do 8 lat, albo młodzież starsza, o ile dyrekcja danej szkoły nie podpisała z Filharmonią całorocznej umowy na systematyczne audycje. Znakomite w organizacji i wykonaniu, mają tę wadę, że nie demonstrują brzmienia całej orkiestry. Pokazy poszczególnych instrumentów są wysoce dydaktyczne, ale w całokształcie zagadnień umuzykalnienia nie zastępują orkiestry. Mam nadzieję, że będzie się można z Filharmonią w tym względzie dogadać dla dobra sprawy i dla wykonania planów koncertowych jednej i drugiej orkiestry. SOO powinna mieć pewien systematyczny udział w tych szkolnych audycjach.

Magia cyfr i trochę kroniki W dniu 16 lutego 1950 roku (siedem lat już z okładem minęło!) odbyła się pierwsza próba nowozałożonej Symfonicznej Orkiestry Objazdowej. Prowadził ją znany skrzypek z poznańskiej opery, absolwent poznańskiego konserwatorium - Leszek Rezler. W dwa tygodnie później zanotowano w poznańskiej prasie pierwszy publiczny koncert.

Odbył się on w ,.Białej sali" Województwa, tej samej, w której przed laty grał u księcia Antoniego Radziwiłła ("muzykalnego Antosia" - jak go rodzina nazywała) Fryderyk Chopirr. Przypominam wszystkim znany obraz Siemiradzkiego... właśnie tu debiutowała nowa poznańska orkiestra. Dyrygował Leszek Rezler a solistą był wciąż jeszcze wierny naszej orkiestrze Józef Prząda, pierwszy tenor Opery im. Moniuszki. I właśnie wieczór wypełniły wyłącznie utwory autora "Halki". Komentarz do programu wygłosił Henryk Duczmal, wieloletni dyrektor Orkiestry. Od tego dnia minęło siedem lat "grania na objeździe". Z zespołu, który w ilości 32 muzyków debiutował w " Białej sali" dziś jeszcze trwają na swym posterunku symfonicznym następujący artyści -muzycy: koncertmistrz prof. Adam Kuryłło, altowiolista Tadeusz Sobolewski, kontrabasiści: Kazimierz Staniszewski i Franciszek Wódkiewicz, wreszcie dwaj waltorniści: Zygfryd Zborowski i Stanisław Donder. W szóstym roku pracy Symfonicznej Orkiestry w grudniu 1956 roku udekorowano Złotymi Krzyżami Zasługi: prof. Adama Kuryłłę, dr. Jerzego Młodziejowskiego - Srebrnymi zaś: Zygfryda Zborowskiego, Bogdana Lisieckiego, Edmunda Targowskiego i Tomasza Droszcza, niestety zmarłego wiosną 1957 roku. W ciągu siedmiu lat objazdów przejechaliśmy całą długość równika ziemskiego i jejBZcze nadto 19 tysięcy kilometrów... razem 59.750! Bez mała więc półtora równika. To fakt!

Jerzy Młodziejowski

Do dnia 16 kwietnia 1957 roku daliśmy w sumie 1020 koncertów, w czym szkolnych 469. Koncertów tych wysłuchało łącznie 675.635 osób.

A teraz chciałbym wymienić w alfabetycznym porządku te wszystkie miejscowości, które nawiedziliśmy z naszymi koncertami. Ogółem naliczyło się ich aż 104. Lista więc będzie cokolwiek długa lecz winniśmy tym miejscowościom wzmiankę. N iektóre z nich mamy w szczególnie serdecznej pamięci, do kilku już nigdy nie wrócimy. Bnin, Bojanowo, Borek, Budzyń, Buk, Cerekwica, Chodzież, Czarnków, Czempiń, Czerwińsk, Damasławek, Dobrzyca, Drezdenko, Gniezno, Gorzów, Gosławice, Gostyń, Grodzisk, Inowrocław, Izbica Kujawska, Janowiec , Jarocin, Kalisz, Kępno, Kęszyca, Kleczew. Kłecko, Kobylin, Koło, Konin, Kostrzyn, Kościan, Koźmin, Krobia, Krotoszyn, Krzyż, Leszno, Międzychód, Międzyrzecz, Miejska Górka, Milicz, Mogilno, Murowana Goślina, Nakło, N ekla, N owe Miasto, N owa Sól, Nowy Tomyśl, Oborniki, Obrzycko, Opalenica, Ostrów, Ostrzeszów, Owińska, Pakość, Pępowo, Pila, Pleszew, Pniewy, Pobiedziska, Powidz, Poznań, Pyzdry, Rawicz, Rogoźno, Sieraków, Skalmierzyce, Skoki, Skwierzyna, Słupca, Smiełów, Śmigiel, Śrem, Środa, Starołęka, Stęszew, Strzelno, Sulechów, Swarzędz, Świebodzin, Szamotuły, Szczypiorno, Trzcianka, Trzemeszno, Turek, Warszawa, Wągrowiec , Witaszyce, Witkowo, Witnica, Wolsztyn, Wronki, Września, Wschowa, Zagórów, Zaniemyśl, Zbąszyń, Zbąszynek, Zielona Góra, Złotów, Żagań, Żary, Żerków, Żnin... Stolica i dwa "stołeczne" miasta woj ewódzkie! Dyrygentami stałymi Symfonicznej Orkiestry Objazdowej byli w kolejności chronologicznej: Leszek Rezler, Henryk Duczmal, dr Jerzy Młodziejowski, mgr Jerzy Kurczewski. Obok nich często gościnnie lub przygodnie dyrygowali: Władysław Barcz, Mieczysław Barwicki, Karol Broniewski, Zofia Brzeżańska, Wiktor Buchwald, Witalis Dorożała, Edmund Korybalski, Tadeusz Kościow, Alfons Kowalski, Ludwik Kwaśnik, Marian Obst, Antoni Popiałkiewicz, Stanisław Renz, Kazimierz Roszak, Marian Szczęsnowski, Franciszek Swica, Jan Szczepankiewicz, Jan Teresiński, Aleksander Wlekliński, Zygmunt Wojciechowski i Marian Weigt. Dyrektorami byli: Ludwik Kwaśnik, Henryk Duczmal, mgr Jerzy Ziółek i Stanisław Chudak. Lista solistów przekroczyła cztery dziesiątki. Same znane nazwiska, głównie artystów Opery Poznańskiej i młodych śpiewaków z Konserwatorium. Prelegentów mieliśmy w tych siedmiu latach 14. Granych kompozytorów przekroczyliśmy cztery setki a ich utworów (z powtórzeniami!) chyba ponad 4 tysiące! Zespół artystyczny SOO liczy w obecnej chwili 31 muzyków, dyrektora, dwóch dyrygentów, trzech pracowników administracji i woźnego. Z wielkim żalem wspominamy zmarłych w ostatnim czasie: kierownika kancelarii Tomasza Droszcza i zasłużonego woźnego Józefa N owaka. Ale dość tej cyfrowej magii! Zaczęliśmy rok ósmy pracy. Przyświeca nam "październikowe słońce z 1956 roku" i naj szczerzej ufamy jego promieniom, które dają nam wszystkim nadzieję na najbliższą i dalszą przyszłość. Prosimy tych wszystkich, którzy nam sprzyjają, którzy doceniają nasze wysiłki, którzy nam pomagają i którzy są nam i naszej idei przychylni - b y zaśpiewali całkiem prywatnie ale szczerze znaną w całej Polsce, miłą piosenkę towarzyską... Jaką? "Sto lat!"

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1957.01/06 R.25 Nr1/2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry