JERZY MŁODZIEJOWSKI SIEDEM LAT POZNAŃSKIEJ SYMFONICZNEJ ORKIESTRY OBJAZDOWEJ Polacy nie lubią "symfonii" Symfoniczna muzyka nigdy nie cieszyła się w Polsce szczególnym uznaniem. Mało komu na niej zależało. Koncertowa publiczność raczej wolała Offenbacha, niż Bacha. Zachwycała się Janem a stroniła od Ryszarda Straussa. Jak , . okiem sięgną( ć" w przeszłość -. nigdy nie cieszyliśmy się opinią kraju symfonicznego. Jedyna nasza oficjalna Filharmonia założona została dopiero w roku 1901 w Warszawie, a i to zaraz po pierwszych etapach koncertowych prac napotkała na tyle gospodarczych trudności, że trzeba było myśleć organizatorom (prywatnej inicjatywie) o wydatnej pomocy z zewnątrz; wynajmowano salę na przeróżne imprezy, z symfonicznością mające aż zbyt mało wspólnego - o co oburzał się już Mieczysław Karłowicz. W okresie międzywojennym nikomu w rządzie nie śniło się nawet upaństwowienie orkiestry, która skracała sezon, by występami w Ciechocinku poratować gaże kilkudziesięciu muzyków. Po prostu "filharmonia" nie leżała w gustach warszawiaków. Owszem - sala bywała nawet nieraz przepełniona - ale w przypadku występu jakiejś "gwiazdy" muzycznej, dyrygenta, czy uznanego w danej epoce solisty. Do znudzenia powtarzano te same sławne symfonie i te same fortepianowe czy skrzypcowe koncerty. Zjawiali się - wprawdzie rzadko - dyrygenci o szerokich ambicjach repertuarowych (Birnbaum i Fitelberg), ale kasa przeważnie była lekka, mimo, że polska publiczność miała okazję posłyszenia sławnych na zachodzie czy wschodzie nowości. W zasadzie jednak znawców liczono na dziesiątki -. tysiące chciały Lehara. Próbowano nadgonić nasze zaległości kulturalne i zaczęto organizować chór filharmoniczny, zespoły kameralne, urządzano popularne koncerty z pomysłowymi pogadankami doskonałych popularyzatorów muzyki - wszystko natrafiało jednak na nieprzejednany chłód słuchaczy, jeśli po prostu nie na dezaprobatę. Przyszła wojna we wrześniu 1939 roku. Tak się złożyło, że w końcu fatalnego miesiąca byłem w Warszawie i właśnie w okolicy Filharmonii obserwowałem dookoła pożary. Będąc już w niewoli, snułem gorzkie myśli o zagładzie takiej masy rękopiśmiennych materiałów nutowych w bibliotece Filharmonii Warszawskiej... ileż polskiej muzyki poszło wtedy z dymem! A jak było w Poznaniu? W Poznaniu? Było i lepiej i gorzej. Lepiej - bo nie zdarzała się okazja do "słomianego ognia" - jak pisał Zygmunt N oskowski. Jedyna w mieście orkiestra symfoniczna czynna była głównie w Operze i od czasu do czasu, dzięki pomysłowości "Magistratu" i Mieczysława Rozmarynowicza (wiolonczelisty zespołu) urządzała nam koncerty symfoniczne, zrazu w południe w Auli Uniwersyteckiej, później w sali operowej. Trzeba było zabudowywać kanał orkiestrowy, a nade wszystko wykrawać czas na próby, chociażby tylko w kompromitującej ilości trzech - byle tylko koncert się odbył. To jest właśnie owe "gorzej", bo w tym stanie rzeczy mowy nie było o "symfoniczności" naszej orkiestry - na wskroś przecież operowej. N a to nie ma żadnego argumentu przeciwnego. Zasłużeni muzycy z Opery wiedzą o tym doskonale. Koncerty szły, ale były w istocie zagadnienia tylko prowizorium. Przez jeden sezon, około roku 1931 - gdy Opera nie występowała - udało się urządzić jeden "rok symfoniczny" w Poznania z koncertem co tygodnia. Ale i wtedy próby nie były liczniejsze. Brakowało pojęcia Jerzy MłodziejowskLstałości, chociaż z drugie] strony lepsza była taka orkiestra i jej działalność, niż żadna. Dopiero po ostatniej wojnie nastały w Poznaniu lepsze czasy dla symfoniki. Założono w roku 1947 Państwową Filharmonię, a siedem lat temu Symfoniczną Orkiestrę objazdową. Trzeba było sięgnąć do organizacyjnej improwizacji, gdyż przykładów w polskim życiu na tak wspaniały krok dotąd nie było. Rozdzielono mechanicznie zadania pomiędzy starszą, zasobniejszą Filharmonię i Orkiestrę Objazdową, która była nieco młodsza i... biedniejsza pod każdym względem. Filharmonicy mieli koncertować wyłącznie w Poznaniu - Objazdowa na prowincji. A trzecia orkiestra - ta dawna, nowymi tylko siłami nieznacznie wzmocniona - w Operze. Zaczęła się wtedy praca, w zamierzeniach harmonijna, w praktyce nieraz znacznie utrudniona. Wychodzą błędy centralizacji Powstało w Poznaniu "Towarzystwo Filharmonii Robotniczej"; mam poważne zastrzeżenia co do nazwy, dziś już bardzo nieaktualnej i co najmniej zagadkowej - bo jakaż to "robotnicza"? Złożona z robotników, czy grająca dla nich? - Wiemy, że i jedno i drugie jest paradoksem, wartym naprostowania. Towarzystwo to powołało do życia siedem lat temu orkiestrę. Zasługi organizacyjne położył tu głównie Xudwik- Kwaśnik. Dopomógł mu Henryk Duczmal, który uprosił skrzypka z operowej orkiestry, wychowanka poznańskiego konserwatorium Leszka Rezlera, by jako dyrygent pokierował artystyczną pracą nowego zespołu. Kierownikiem administracji został Tomasz Droszcz, zasłużony działacz amatorskiego ruchu chóralnego Poznania. Orkiestra zaczęła odwiedzać liczne miasta Wielkopolski j ziem ościennych. Otrzymywała państwowe, ale bardzo oszczędne dotacje z Ministerstwa Kultury i Sztuki i w związku z tym musiała ściśle wypełniać programowe i administracyjne polecenia tego departamentu, który się opiekował symfoniczną muzyką. N ie czas już dziś żalić się na błędy tego okresu - nie pora na wskazywanie winnych. Dużo popełniono w Warszawie błędów, pochodzących głównie z typowego nieliczenia się z wymogami terenu. Od roku przeszło wpływ "centrali" zmalał wydatnie i dziś praca w Symfonicznej Orkiestrze Objazdowej idzie już "własnym" torem. Czas jednak na wykazanie terenowych trudności, w ciągu minionecjo siedmiolecia ciągle narastających. Walka z nimi jest trudna, ale nie beznadziejna. Przejście Symfonicznej Orkiestry Objazdowej (nazywać ją już będę w skrócie .. SOO"; pod auspicja Wydziału Kultury WRN daje pewne szanse naprawienia błędów i pokonania, przynajmniej częściowego, trudności. Ale nie trzeba ich lekceważyć. Wciąż są duże i bardzo istotne. Co począć z repertuarem? Zasadniczy kłopot sprawia SOO - nie tylko jej zresztą jedynej - odpowiedni repertuar koncertowy. Obserwujemy prowincjonalne, nieraz żenujące zainteresowania programowe od wielu lat. Będąc wraz z drugim dyrygentem SOO Jerzym Kurczewskim przez dwa lata w Opolu, gdzieśmy organizowali tamtejszą Opolską Orkiestrę Symfoniczną potrafiliśmy - jak się nam wydawało - wytyczyć horyzonty, a pracując obecnie od trzech z górą lat w SOO - postaraliśmy się porównać doświadczenia opolskie z doświadczeniami wielkopolskimi. Wyszły nam wydatne "niekorzyści" dla Wielkopolski - o czym trzeba tu otwarcie napisać. Na Opolszczyźnie autochtoni są bardzo do muzyki klasycznej przywiązani. Nie było dla nas żadną niespodzianką widzieć w małej miejscowości opolskiej o tysiącu mieszkańców wypełnioną salę na dwóch tego samego dnia koncertach... mozartowskich. W programie była uwertura do "Wesela Figara", koncert waltorniowy i symfonia g-moll (ostatnia). Jestem pewien, że w żadnym mieście (a cóż dopiero mówić o miasteczku) wielkopolskim taka frekwencja byłaby dziś nie do pomyślenia. Ileż razy domagano się od nas czegoś "lekkiego" i czegoś "tak od ucha..." ale nie w okolicach Opola, tylko tu, w dorzeczu Warty. Rozumiem doskonale, że melodie Lehara i Jana Straussa są ogólnie lubiane i gorąco oklaskiwane - sam \\g je poważam i... lubię. Wiem z obszernego doświadczenia, że JUz sama zapowiedź wykonania popularnej arii operetkowej z "Krainy uśmiechu" ("Ty moje serce masz") wywołuje bardzo często kredytowane brawo wielkopolskiej publiczności. Wcale się temu nie dziwię. Starsze pokolenie rozdelektowane jest walcem Jana Straussa - średniemu Lehar znów brzmi bardzo blisko; micdziez przeważnie stroni od koncertu, który urządza "symfoniczna" orkiestra. Boi się nudów i monotonii, przeraża myślą o tonacji, symfonii i suicie. Jakże inaczej być może, skoro w szkołach podstawowych przez tyle lat nie było obowiązkowego śpiewu szkolnego chóru! Jestem w pełni podziwu dla różnorodności typów 'popularnego jazz'u. Zachwyca mnie improwizacyjny polot małych, niedawno powstałych zespołów wraz z ich "sekcją rytmiczną", ale sądzę, że na koncercie prowincjonalnym na każdy utwór znajdzie się poczesne miejsce. Nigdy nie byłem wrogiem programu "od Bacha do Offenbacha", delektuję się żywiołową muzyką Gershvina, ale kocham także "Sarabande" Jana Sebastiana Bacha i - cóż robić - gorąco chciałbym, aby i mieszkańcy wielkopolskiego miasteczka polubili taką składankę repertuarową. Jako dyrygent i zarazem konferansjer koncertu staram się (jak tylko potrafię) opowiedzieć to i owo o takim Moniuszce, Mozarcie czy Karłowiczu. Czasem uda mi się nawiązać tak dla "wiazacza słowem" pożądany kontakt z publicznością, a czasem obrazi się na mnie pewien "blondyn", do którego żartobliwie mówię w związku z Łysą Górą, na której szczycie czarownice ("cioty") urządzają sabat pod uroczą muzykę "N ocy Walpurgii" Gounoda... Czasem czuję dla wysiłków SOO sympatię - czasem zaś (rzadko) zimną i dystansową rezerwę. Układanie więc dogodnego repertuaru zmusza' nas do .stawania na głowie". W dodatku nie w każdym mieście podoba się ten sam program. Czasem publiczność lubi koncert "na metry" -. to znaczy długi aż do wyczerpania orkiestry i... słuchacza. Sądzę, że milej posłuchać Stanisławowi Robińskiemu, organizatorowi widowni, opinii, że koncert był "zbyt krótki", niż rumienić się na głosy o przeładowaniu programu. Wszystko to są wielkie niewiadome - najważniejsza trudność terenu z prowincji. N abraliśmy doświadczenia: dwuczęściowy koncert jest najbardziej wskazany. Początek musi poderwać publiczność czymś do pewnego stopnia znanym. Gdy już tradycyjni - rzekłoby się: etatowi spóźnialscy zasiądą na swych miejscach i przestaną przeszkadzać - można wprowadzić solistę. Jaki solista? Jaki program? Dość symptomatyczna odpowiedź mówi nam, że najbardziej w Wielkopolsce podoba się śpiewak i to tenor. Śpiewaczka "idzie" na dalszym miejscu, a już koloratura spotyka się z wyraźną dezaprobatą - młodzież po prostu przedrzeźnia gwizdaniem wysokie tony artystki. Nie bardzo podobają się w Wielkopolsce barytony i basy. Pewniakiem jest zawsze popularny artysta Opery poznańskiej Józef Prząda, tak dla walorów głosowych, jak i zewnętrznych. Ale eksploatacja Prządy także ma swoje granice; ostatecznie śpiewa stale w Operze i zbyt częste wyjazdy na prowincję w warunkach nie zawsze najszczęśliwszych, mogą naszemu soliście przeszkodzić w zasadniczej pracy operowej. Jaki ma nasz solista program? Więc popularne arie operowe Moniuszki (aplauz zawsze zapewniony) , Verdiego, Bizeta, Czajkowskiego... ale zaraz po nich nieodzowny Lehar i Jan Strauss z kraju operetki lub drobne pieśni (specjalnie instrumentowane) z obiegowego repertuaru, który Polskie Radio gromadzi w audycjach "Dla każdego coś miłego". Ale z drugiej strony przyznać trzeba, że przecież nasze koncerty na prowincji są właśnie tego typu i tytuł znakomicie odpowiada przygotowanemu programowi. Bo przecież niejeden uraduje się słuchając tej lub innej uwertury Webera czy Rossiniego, znanych mu z radia tańców: węgierskich, hiszpańskich, norweskich czy słowiańskich Brahmsa, de Falla, Griega i Dworzaka, wreszcie któregoś menueta z mozartowskiej symfonii. Przez ciąg 1956 roku w związku z obchodzonym na całym świecie "Rokiem Mozarta" i nasza orkiestra grała w Wielkopolsce liczne jego dzieła. Z raptularzy wynika, że utwory Mozarta rozłożyły się (piszę o tym przykładowo) następująco: "Mała nocna serenada" na smyczkową orkiestrę grana była 20 razy - popularna Jerzy Mlodziejowskikołysanka w mej instrumentacji - 21. Pierwszą część uroczego "Divertimenta" na smyczki, obój i dwa rogi grało się 22 razy, koncert fletowy G-dur wykonał wspaniale Włodzimierz Tomaszczuk z towarzyszeniem SOO razy 5, arie z "Uprowadzenia" i "Bastien" wykonano 6-cio krotnie, menueta z 39-tej symfonii dwukrotnie, koncertowi fortepianowemu A-dur akompaniowano raz, jak również raz finałowi z Symfonii na skrzypce i altówkę. Daje to imponującą cyfrę dziesięciu kompozycji Mozarta w 78 wykonaniach. Gdzie graliśmy Mozarta? W 25 miejscowościach Wielkopolski i ziem ościen»ych - oto one: Środa, Leszno, Września, Pleszew, Wolsztyn, Chodzież, Kościan, Grodzisk, Międzychód, Żnin, Bojanowo, Rawicz, Wągrowiec, Śrem, Gosławice, Konin, Słupca, Inowrocław, Jarocin, Pyzdry, Kęszyca (dla wojska), takoż Międzyrzecz, Krotoszyn" Ostrzeszów i Wronki. Sądzę, że zarówno cyfry jak i wykaz miast godne były publikacji drukiem na tym miejscu. Wątła niestety jest nasza współpraca z Polskim Radiem. Przed dwoma laty zdołaliśmy