MIAŁEM SZCZĘŚCIE URODZIĆ SIĘ W SAMYM SERCU PRZEDMIEŚCIA... Wspomnienia Stanisława Mrowińskiego
Kronika Miasta Poznania 2009 Nr4; Starołęka, Głuszyna, Krzesiny
Czas czytania: ok. 27 min.Wybrał i opracował ANDRZEJ NIZIOŁEK
Stanisław Mrowiński (urodzony w 1928 roku, zmarł w 1997 roku) był cenionym karykaturzystą przez parę dziesięcioleci współpracującym z poznańską prasą, autorem ekslibrisów i ilustratorem. Przede wszystkim jednak był artystą przyrody, zafascynowanym wszelkimi jej postaciami, nawet najbardziej pospolitymi i zwyczajnymi. Jego pracownię - obecnie izbę pamięci przy ul. Wodnej w Poznaniu - do dziś wypełniają najróżniejsze kolekcje wytworów przyrody: muszle, minerały, kaktusy... Ten główny, ale zarazem najmniej znany obszar jego twórczości opisałem kilka lat temu w książce Odkrywam (Galeria Miejska Arsenał, ZPAB Poznań 2006). Podczas pracy nad tą książką poznałem częściowo także najmniej chyba znanego Mrowińskiego: pamiętnikarza i kronikarza swojego życia oraz twórczości, ale także środowiska artystycznego Poznania od lat 50. do 70. (mniej 80.) XX wieku. Swoje zapisy pozostawił w kilkudziesięciu opasłych notatnikach wypełnionych także rysunkami i powklejanymi ilustracjami. Pierwszy tom tej swoistej kroniki życia i środowiska otwierają wspomnienia Mrowińskiego z dzieciństwa spędzonego w Starołęce. Artysta spisał je w październiku i listopadzie 1957 roku, mając niespełna 30 lat. Młody wiek, jak na kogoś, kto chce wspominać swoje życie. Ale taki był Mrowiński: pedantyczny, auto analityczny, wierny swoim korzeniom. "Wyciąganie wniosków - spojrzenie z dzisiejszego dnia na tamte zdarzenia i nastroje - oto cel, dla którego straciłem te kilkanaście wieczorów nad tymi zapiskami", zanotował w przedostatnim zdaniu swoich wspomnień ze Starołęki. To, co kluczowe w twórczości tego artysty: źródło inspiracji tkwiące przez cały czas w przyrodzie, w polskim krajobrazie, w prowincjonalnych klimatach i obrazach - narodziło się właśnie tam, '-Y pierwszych 20 latach życia spędzonych ni to na wsi, ni to w dzielnicy dużego miasta.
SIady tego kształtowania, wyrastania czytelnicy znajdą w zamieszczonym tu tekście: rodzące się pasje przyrodnicze, rysunkowe, kolekcjonerskie. Mrowiński był bystrym obserwatorem i barwnym pamiętnikarzem. Krytycznie, ale i z miłością portretuje ludzi, wśród których wyrastał, i przedwojenny oraz wojenny świat, który przeminął. Opisuje go słowami prawie tak plastycznie, jak kreską oddawał rośliny. Chce go zachować, bo choć wspomina jako młody człowiek, już wie, że Starołęka jego dzieciństwa bardzo szybko odchodzi. Umierają ludzie, zmienia się krajobraz, znika
Stanisław Mrowiński
Stanisław Mrowiński w pracowni przy ul. Wodnej w 1974 r., fot. R. Zielewiczto, co wcześniej musiało wydawać mu się wieczne. Ale nie pamięć zdarzeń najbardziej ceni - nie zapisuje ich chronologicznie, nie porządkuje, choć też nie zaniedbuje. Chce uchwycić nastrój, klimat, aurę dawnej Starołęki ("te nastroje właśnie zapisałem", notuje na końcu wspomnień) i robi to znakomicie. Może nie całej Starołęki - przede wszystkim rzeczywistość ludzi biednych, trwających całe życie w jednym miejscu, walczących o codzienny byt, do których sam należał. Jednak dla Mrowińskiego, właśnie dlatego, że nie oglądał ich z zewnątrz, są to ludzie barwni, niecodzienni, niepowtarzalni. Ocala ich od niepamięci swoim tekstem - i swoimi czasem chłopięcymi, czasem dorosłymi skojarzeniami, wyobraźnią, może mitologizując ich nawet po trochu. Był Mrowiński kronikarzem dzieciństwa innym od pozostałych dlatego, że widział takie terytoria minionego świata, których zazwyczaj wspominający nie widzą. Opisał nie tylko miejsca i ludzi Staro łęki - opisał także jej przyrodę. Rośliny i zwierzęta, o których czytał i których namacalną obecność z dziecięcą radością i przejęciem znajdował wszędzie wokół siebie: na podwórku, na brzegu Warty, na cmentarzu, w rzece... I które odkrywał nie z pasją przyrodnika, ale kogoś, kto widzi ich piękno i chce je opisać, oddać, narysować. . To wszystko sprawia, że tekst wspomnień Mrowińskiego jest dość ni e zwykły. Zywa pamięć miesza się tu z melancholią, perspektywa dzieciństwa z punktem widzenia ukształtowanego już człowieka, który swego czasu opowiedział się za komunizmem, choć bez jego "ideologicznego ukąszenia", ale w którym bardzo wcześnie i szybko narastał krytycyzm wobec jego realności. Ten zwolennik nowego ustroju nigdy nie tworzył sztuki socrealistycznej. Choć później życie wielokrotnie wymuszało na nim kompromisy,
np. z własną sztuką, w ocenach siebie, świata i ludzi, których znał lub z którymi się przyjaźnił, często był bezkompromisowy. Ta bezkompromisowość, ostrość ocen niektórych postaci przedwojennej Starołęki spowodowała, że spore fragmenty jego wspomnień nie zostały opublikowane. Mrowiński, uczciwy wobec siebie, za często jest w nich zbyt ostry i nie obiektywny wobec tych, którym coś zarzucał. Nie da się publikować tych fragmentów bez krytycznego komentarza i badawczego ujęcia. Rezygnowałem też - ograniczony objętością tekstu przeznaczonego do publikacji - m.in. z wielu fragmentów poświęconych opisom przyrody. Objaśnienia, uzupełnienia i skróty pochodzące od redakcji podano w nawiasach kwadratowych.
S tarołęka w latach mojej młodości, to jest od roku 1928 do 1939/ nie była jeszcze tymf czym jest dziś: wielkim ośrodkiem przemysłowym. Co prawda istniały już wówczas fabryki i to znaczneJ nawet jak na nasze polskie stosunki gospodarcze; w porównaniu do innych dzielnic Poznania było ich nawet bardzo dużo, kto wie, czy nie najwięcej w Poznaniu. Ale Starołęka była na tyle dzielnicą proletariacką, na ile była jeszcze wsią. O takim wiejsko-przemysłowym charakterze dzielnicy decydowało jej położenie za Wartą. Gdzie indziej nie miałoby to żadnego znaczenia, w Poznaniu jednak leżeć "po drugiej stronie WartylI znaczyło to samo, co za siedmioma rzekami, w innym kraju. Tak już się złożyło, że poznaniakowi z lewego brzegu łatwiej było wybrać się sto kilometrów za miasto/ niż przekroczyć Wartę. Toteż mówi się do dziś w Poznaniu: Jadę na Dębiec, na Wildę, na Jeżyce, Sołacz, ale do Starołęki, tak jak do Krakowa, do Leszna, do Ameryki. Każdy mieszkaniec Starołęki, idąc np. do Ogrodu Zoologicznego, do muzeum czy do teatru, jedzie najpierw do Poznania, a potem dopiero udaje się do opery, muzeum czy gdziekolwiek. Ten kompleks wsiowości był całkiem uzasadniony, jako że w mieście kursowały tramwaje - do Starołęki tylko autobus (linię tramwajową ,,13 11 i ,,14 11 założono dopiero w 1955 roku). Autobus był stosunkowo drogi, większość ludzi chodziła do miasta pieszo (5-6 km), a więc załatwienie sprawy w urzędzie było równoznaczne z całodzienną wyprawą. 50 procent robotników dojeżdżało do pracy (H. Cegielski, PKP i inne) rowerami. Starołękę łączyły ze śródmieściem dwa mosty (dziś także nieco bliżej położony trzeci, im. Marchlewskiego [obecnie Królowej Jadwigi]): kolejowy (na linii Poznań-Ostrów i Warszawa) łączący Starołękę z Dębcem i o kilka kilometrów oddalony most św. Rocha łączący Starołękę ze Starym Miastem. Najstarszą część Starołęki (róg Starołęckiej i św. Antoniego) łączył jeszcze przewóz (do Dębiny).
Właśnie owo niedogodne połączenie dzielnicy z innymi stanowiło o odrębności Starołęki, to też sprawiło, że Starołęka stosunkowo długo pozostała dzielnicą zamkniętą, samą dla siebie o specyficznym, niespotykanym gdzie indziej folklorze. Miałem szczęście urodzić się i mieszkać 30 lat w samym sercu przedmieścia/ poznać je na wylot, pokochać i zrozumieć. Dziś już nie umiałbym żyć bez starołęckiego powietrza, bez Dębiny, bez Warty. I chociaż mieszkam w nowoczesnym bloku w centrum miasta - nie ma tygodnia, abym chociażby jednego dnia nie spędził na Starołęce.
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiego
Biedni, najbiedniejsi i kilku "arystokratów" Dziś pozostało już tylko niewielu ludzi, którzy nadawali ton przedwojennej Starołęce. Niewiele też chałup pozostało, a nieużytki, ów raj koźlarków [chłopców pasących kozy], zniknęły niemalże doszczętnieJ ustępując miejsca fabrykom/ warsztatom, kombinatom. Każda zmiana w krajobrazie, w ludziach boli mnieJ jakbym stracił kogoś bliskiego. Toteż pragnę, dopóki pozostało jeszcze to
i owo z dawnej Starołęki, zanotować sobie dla pamięci i dla tych, którzy tu urodzą się i będą ciekawi historii swego kąta rodzinnego, trochę wspomnień moich i tych naj starszych ludzi, którzy mi opowiadali o "dawnych, dobrych czasach". Jeżeli wierzyć najstarszym ludziom (dziś już nieżyjącym), to zaledwie sto lat temu Starołękę zamieszkiwało zaledwie kilku ludzi. Byli to gospodarze: Kajzer, Szneider [Schneider], Tomczak, Dudziński, Rybarczyk i inni, pomniejsi. Reszta gospodarzy zajmowała ziemie dalej położone (Marlewo, Garaszewo itd.). Najstarsze osady to przewóz i rybactwo (Kanoniczak), furman (Krup ski) i kilka po
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiegomniejszych, a wszyscy zajmowali się dodatkowo produkcją koszyków z wikliny, której nad brzegami Warty było mnóstwo. Przemysł wikliniarski musiał kwitnąć w Starołęce, bo jeszcze do dziś wiele rodzin utrzymuje się z tego, a jeszcze więcej ludzi (naj starszych) potrafi wyplatać koszyki. Przed wielką powodzią Warta płynęła za Dębiną, korytem, po którym pozostały jeszcze do dziś istniejące stawy w Dębinie. Tak więc nasi dziadowie mieli łąki i drewno do dyspozycji - dziś oddziela je rzeka. Część ludzi pracowała prawdopodobnie w pobliskich cegielniach. Do dziś pozostały tylko głębokie glinianki należące do różnych fabryk i służące jako zbiorniki wody przeciwpożarowej. Fabryki (wytwórnie) starołęckie nie znały i nie znają jeszcze stałości. W tych samych murach produkowano co kilka lat co innego lub zmieniano właściciela. Tak więc dziś już trudno dociec, co, gdzie i kiedy robiono. Jedno można przyjąć za pewne: ze względu na bliskość miasta powstały cegielnie, które zatrudniały połowę ludności. Druga połowa pracowała wiosną, latem i jesienią u okolicznych gospodarzy - zimą wyplatając koszyki, które sprzedawano w Poznaniu lub dla potrzeb gospodarzy. Z wolna wraz z rozwojem osady ludzie specjalizowali się. Krupski trzymał konie (dziś mam pracownię w jego byłej stajni, a ściślej na strychu na siano), Kanoniczak przewoził przez Wartę, Cyranka darł pierze w zimie i sprzedawał zioła, które latem zbierał, Kiszka szewcował itd. Wielu ludzi emigrowało za pracą do "Westfalji", a wracało z pieniędzmi, budowało domy. W międzyczasie powstało na miejscu kilka pomniejszych fabryk (z których do dzisiaj chyba tylko Blask produkuje nadal mydło). Zbudowanie linii kolejowej i mostu zdecydowało o włączeniu Staro łęki do Poznania. Lecz jeszcze na wiele dziesiątków lat Starołęka pozostała Starołęką. Po garnki gliniane ludzie chodzili do Mosiny (20 km), do kościoła do Głuszyny. Specjalnością Starołęki jeszcze dziś jest chodzenie w laczkach, gdy jest sucho i pogoda na dworze; kiedyś chodziło się w pantoflach (o drewnianej podeszwie). Dziś na lekarstwo nie kupisz pantofla i żaden, nawet najbiedniejszy, nie pokazałby się na ulicy w pantoflu. Wszystkoto są czasy, zanim przyszedłem na świat (1928) i wiem te rzeczy od starych ludzi - dziś już w większej części spoczywających "na Kajzera Górce" (Kajzer - fundator glinianego wzgórza, na którym założono cmentarz). Ludność dzieliła się na biednych i najbiedniejszych oraz kilku kamieniczników/ którzy wraz z księdzem, lekarzem, aptekarką, sklepikarzami i właścicielami fabryczek i warsztatów stanowili elitę. Tych właściwych bogaczy (udziałowców fabryk i właścicieli nieruchomości) nikt z nas nie znał i do dziś nie mogę się dowiedzieć/ kto był najbogatszy w Starołęce. Tacy mieszkali na ogół poza Starołęką, nie chodzili do naszego kościoła, toteż nie można było ocenić ich majątku/ co było bardzo łatwe do rozpoznania po zajmowanym miejscu w kościele, na cmentarzu etc. Otóż najbogatsi siedzieli najbliżej ołtarza w kościele, zajmowali ławki zarezerwowane specjalnie dla nich, mogli np. wyrzucić staruszkę 80-letnią, a sami pomodlić się: "a bliźniego twego jak siebie samego", wygodnie siedząc w ławce. Na cmentarzu leżeli najbliżej głównej drogi i z reguły posiadali grobowce rzeźbione za wiele tysięcy złotych, a biedota, oglądając jeJ była dumna ze swej "arystokracji". Poznawało się onych lepszych, gdy na procesji Bożego Ciała nieśli baldachim, a wreszcie kiedy na owych przedstawieniach amatorskich i akademiach ku czci zajmowali zawsze pierwszy rząd. Ale ci wszyscy/ o których tu mowa, nie liczyli się do ludzi, oni nie byli swoi, to było coś na wzór bezpłatnego widowiska dla ubogich. Bogaci - i ci nawet, którym albo wydawało się, że są bogaci, albo też udawali, że nimi są - na każdym kroku dawali do zrozumienia, że chociaż mieszkają w Starołęce, nic wspólnego z nią nie mają i zaprawdę łatwiej było siadać żebrakowi do stołu z taką osobą niż "miejscowej hołocie". Trzeba bezstronnie przyznać, że nikomu z biednych nie śniło się, że kiedykolwiek będzie tak jak dziś i że syn robotnika będzie właścicielem samochodu/ a właściciele wielkich domów czynszowych zamiatać będą po nich ulice.
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiego
Dla każdego było oczywisteJ że jedni są bogaci, a drudzy biedni i w tym niewiele różnili się od Slimaka z Placówki Prusa [...]. Jedni byli bogaci - ale dziś już nie są/ bo cały majątek przepili, jak Władziu W/ właściciel fabryki farb - inni nie zdążyli się wzbogacić, bo im wojna przeszkodziła (Paetz, Fedder, Mączkowski). Jedyny chyba Domicz, właściciel wielkiej szkółki drzew owocowych, ma to/ co miał, albo więcej. Są tacy, którzy przez własną głupotę popadli w nędzę, a mogliby żyć po królewsku na stare lata (stara Karalus), inni mieli biedę - w przeddzień dewaluacji sprzedali kozę, a kupili dwupiętrowy dom (dziadek Owczarzak). Są wreszcie i tacy, co nigdy nie mieli za dużo, ale zawsze starczyło im na wódkę i na to/by pomóc drugim. I mają do dziś na wódkę, dla siebie i dla drugich - jak np. mój ojciec [...]. Kolekcja typów godnych jakiegoś Maupassanta. Nie znałem żadnego z właścicieli "Młyna Ziemiańskiego" (dziś resztę cegieł wyciągają z gruzów - spalony w 1945/ a palił się okrągły rok), nie znałem Regera - właściciela fabryki mydła Tukan, który trzymał cały zastęp koni, koników, ale takich, jakie widuje się tylko w cyrkach. Miał wiele innych zwierząt kopytnych: lamy, wielbłądy, bawoły, zebry i inneJ których nie mogę dokładnie wymienić, a który to zwierzyniec wyprowadzał czasem na ulice miasta w celach reklamowych. Każda fabryka radziła sobie z reklamą po swojemu. Knorr - fabryka zup i proszków do przypraw (ten zapach owsa i lubczyku unoszący się w promieniu wieluset metrów), płatków owsianych i kostek bulionowych częstowała chętnych bulionem i herbatnikami rozdawanymi z samochodu-kuchni na ulicy. Każdy próbował - bo za darmo - wiedząc i tak, że kupi kostki Maggi, bo tańsze. Konkurujące ze sobą fabryki mydła Tukan i Blask za wycięty bon z opakowania mydła (za tyle a tyle sztuk) dawały bezpłatnie tarkę do prania (Tukan) czy wkładały np. tandetną broszkę do paczki z proszkiem (to Blask) etc. Piekarz Cicho szewski do każdego chleba kupionego przez dzieciaka dodawał starą sznekę (drożdżówkę), dzięki czemu zyskiwał najbiedniejszych, których za to było najwięcej. Byli tacy, którzy nadrabiali dwa razy więcej drogi za to stare ciastko kosztujące wówczas 5 groszy. Stary Mateusz May za tyle a tyle kupionych towarów w ciągu roku na Nowy Rok wydawał rabat w towarze. Pamiętam, jak nieraz, gdy zapomniałem zabrać rachunku na niewielką sumę pieniędzy, musiałem wracać po tenże rachunek, bo jedną dziesiątą grosza było szkoda podarować. A w sylwestra (może niedokładnie/ ale w końcu roku) ojciec obliczał do samego rana rachunki, za co uzyskiwał 20-40 zł. Jak bardzo był ceniony każdy grosz, najlepiej mogą świadczyć takie fakty: May (stary Niemiec z siwym wąsem a la Hindenburg) otrzymywał bezpłatnie albumy reklamowe firmy Franck (kawa i cykoria) z tandetnie drukowanymi zwierzętami. Rozcinał te poszczególne arkusze na pojedyncze obrazki i sprzedawał po groszu za sztukę. Ja nieraz przychodziłem z 3 groszami i zrozumiałe/ że chciałem kupić trzy sztuki, ale trudno mi było zdecydować się jakie. Grzebałem w tych obrazkach długo - gdy już wybrałem trzYJ a zauważyłem jeszcze coś ciekawego - zamieniałem jedne na drugie w nieskończoność. Pobierając tam u starego dusigrosza pierwsze lekcje zoologii. A stary Mateusz stał i czekał, aż wybiorę i zapłacę 3 grosze, które skrzętnie chował do osobliwie zdobionej/ niklowej kasy. Takie kasy spotyka się jeszcze tu i ówdzie, a podobne są do maszyny z guziczkami, korbką robią wiele hałasu i drukują cyfry na taśmie papierowej. Trudno dziś zrozumieć, ile radości doznawałem na widok tych ultratandetnie robionych obrazków!! [.. .].
Kolekcja starołęckich typów Ton Staołęce przed wojną nadawali ludzie niebogaci, dziś przeważnie już nieżyjący. Zaden z tych, o których chcę napisać, nie udawał innego, niż był, żaden nie krył się z tymf co gotował na obiad, każdy mówił to/ co myślał - i za to ich najbardziej lubiłem. I oni mnie też chętnie pozowali. Byłem wówczas
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiego
(tj. w latach 1946-50) za młody, by z tych studiów pozostało coś trwałego. Dlatego też pragnę ocalić od zapomnienia słowem to/ czego nie udało mi się linią. Dutkowska, piękna, energiczna i chyba najbardziej zasłużona postać Starołęki. Założycielka i dusza Komitetu Opieki Społecznej czy coś takiego. To jej zasługą było, że ci najbiedniejsi jadali obiady w szkole, że wiele dziewcząt nauczyła szycia, pracy ręcznej, śpiewu i zabawy. Ona organizowała wolny czas i święta biedot y/ tzw. Kolonie Letnie - wspólną zabawę i pracę. Ona wreszcie prowadziła przedszkole, do którego m.in. ja chodziłem. Ona była "pasterzem" parafii, czego nie mógł jej przebaczyć ks. proboszcz dr B. Gładysz. Dlatego po kilku latach otworzył konkurencyjne przedszkole pod wezwaniem bł. Bronisławy (przy kościele), w którym działały siostry, a o stronnictwie Dutkowskiej mówił, że jest żydowskie (!). W czasie okupacji walczyła w Armii Ludowej, umarła po wojnie w mundurze majora WP [...]. Poza tym nie słyszałem, aby ktoś po wojnie - ktoś z tych, co jedli nieraz tylko dzięki niej - wspominał jej nazwisko... Tacy są już ludzie. Peta miał chałupę niewielką, ot/ tak wysoką, że ledwie w niej się mieścił.
Dach słomiany - była to jedyna chałupa ze słomianym dachem w Starołęce - od strony północnej porośnięty mchem. Mech ten brałem, by wykładać nim wnętrze szopki betlejemskiej. Dom ponadto tonął w kwiatach, które rosną w wiejskich ogródkach: malwy, dzwonki i sto innych [...]. Stary Peta chodził często z kosą do Dudy pomagać przy żniwach i takim go zapamiętałem. Pety byli badaczami Pisma Świętego i jako tacy trzymali się trochę na uboczu od reszty prawowiernych. Dużo było tam dzieci i biedy. Stachu Peta, ich syn, pasł krowy u Dudy i schowany w wierzbie, wśród nocy letnich wyśpiewywał arie nie gorzej od niejednego solisty operowego. Ich chałupa zawaliła się od huku armaty w 1945 rokuJ gdy wojsko radzieckie wystrzałem z działa dawało sygnał rozpoczęcia wyścigów konnych na ulicy (tak sobie, dla rozrywki). Ogród Pety leży na pochyłości i przylega do strumyka wpadającego do Warty. Po drugiej stronie strumyka rozciągało się już gospodarstwo Dudy. Duda - właściwie Dudziński - był i jest dotąd jedynym prawdziwym gospodarzem w Starołęce. Prawdziwym, tzn. posiadającym kilka hektarów ziemi, stodołę, krowy etc. Pamiętam do dziś zapach ziemniaków i śmietany w jego piwnicy i miliony much na pułapie pieca. Jego pole często malowałem, tworzyło w znacznej części krajobraz, który tysiące razy oglądaliśmy z naszego okna. Stary Duda osobliwie pokrzykuje, pasąc krowy na swej łące, mrukliwy i raczej nielubiany za to/ że pilnował swego pola przed bandą dzieciaków masowo kradnących z jego zagonów rzepę, trawę dla królików i w ogóle wszystko to/ co mogło się komu na co przydać. Za to fragment jego łąki od szosy do ulicy to był i jest do dzisiaj dla mnie najpiękniejszy kąt w Starołęce. Na wiosnę łąka jest żółta (kaczeńce!), latem nad ex-stawem rosną kosaćce, pałki i wiele innego ziela. Zimą trzcina ożywia krajobraz. Nad strumieniem rośnie naj piękniej sza wierzba, jaką znam, którą tyle razy rysowałem i malowałem. Oryginalna stodoła zawaliła się kilka lat po wojnie, powoli coraz mniej zagroda Dudy wygląda na gospodarstwo. Zostały jeszcze dziko rosnące kolcowoje przy płocie i kaczeńce na łące. Na końcu tego światka, który wspominam, na skraju wysokiego brzegu Wart y/ jak zamek warowny otoczony murem z desek (poprzez dziury po wypadłych sękach można było zaglądać do środka) stał maleńki domek starych Matysiaków. Dziwni to byli ludzie, o wielkich, wyłupiastych oczach i wyglądzie Indian. Bardzo rzadko chodziliśmy poza ich dom. Stary łowił ryby i palił fajkę z fantastycznie długim cybuchem, w dole płynęła WartaJ a za nią był rozległy widok na Luboń, całą Dębinę i panoramę Poznania. U stóp zagrody Matysiaków rozciągała się łąka, na której rosła wilżyna ciernista, pięciornik srebrzysty i stokrotki. N a brzegu łąki i Warty była kopalnia gliny [...]. W domu, w którym mieszkałem po wojnie całe 8-10 lat, mieszkał Bączkowski - wytrawny ratownik tonących w Warcie. Inny, Boruczkowski, wyrywał zęby palcami (dzieciom oczywiście), dzięki czemu byłem pełen podziwu dla niego. Spokojni ci ludzie nie wsławili się niczym szczególnym. Za to mieszkający pod nr 83 Jan Szczepaniak, popularnie znany pod pseudonimem XIV (Czternastka), którego żona była naszą boną, nieraz ucieszył Starołękę swoimi postępkami. Pseudonim przyczepił się do niego w bardzo prozaiczny sposób: zapytany, ilu było apostołów (a lubił filozofować, choć był lekko stuknięty), odparł: "Trzynastu". "A ty jesteś czternasty". I tak już został Janem XIV Kiedyś ktoś go posądził, że chodzi bez kalesonów. Na drugi dzień nałożył kalesony na spodnie i tak poszedł do pracy, aby wszyscy widzieli, że ma kalesony (rąbał drzewo dla piekarza, za co otrzymywał stary chleb z zakalcem, ale tyle, ile tylko chciał) [...]. Chodził mocno przygarbiony, z nosem haczykowatym sięgającym brody, w czapce barankowej, jakie noszą gospodarze w zimie. On nosił ją cały rok [. . .] . Namiętnie lubił grzebać w śmietniku i wyciągać stamtąd cOś/ "co może się przydać" / a miał żelastwa zardzewiałego w domu tyle, ile starego chleba. Zmarł gdzieś w przytułku dla starców. Czternasty był traktowany przez ogół jak trefniś i wesołek w średniowieczu. Obojętnie przechodzili ludzie na widok Bosi Grajczakowej, której całodziennym zajęciem było pasienie kozy -lub kóz - za którą to kozą co chwilę pokrzyki
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiegowała, jak na konia. Zdaje się, że krzycząc tak co chwilę na pasącą się w zupełnym spokoju kozę, wyobrażała sobie, że pracuje, jest na coś potrzebna, bo czekanie, aż koza się naje, jest diabelnie nudne. Bosia chodziła zawsze boso, nerwowo trzęsła głową, twarz miała mocno owłosioną, trupio śmiejący się wyraz twarzy i chrapliwy głos - w sumie obraz nędzy. Nigdy nie widziałem, by ktoś zwracał na to uwagę. Mieszkała najdalej na północ ze wszystkich, których wspominam, bo aż koło "Papiarni" / vis-a-vis budującego się wielkiego Domu Kultury. Właśnie na tych łąkach, gdzie Bosia pasała kozy - chyba całe życie! Owczarzak, chociaż nazywał się Owczarczak, to taki Czternastaka z lat już powojennych. To był prawdziwy model jakiegoś van Gogha! Drobny, nerwowy, w dużych butach i w jedyny oraz niepowtarzalny sposób pomiętym ubraniu, którego chyba nigdy nie zmieniał, aż rozpadło się ze starości. Za młodu pracował ciężko w Westfalii. Godzinami siedzieliśmy i opowiadał mi, co się działo "za Wilusia". Od niego też dowiedziałem się o pracy i zwyczajach w dawnej Starołęce. Gdy oślepł i astma dokuczała mu coraz mocniej (w 1948)/ marzył o wyjeździe do... Szwajcarii! "Leczyć się" - jak mówił. Często - jako że nie widział i wierzył w to/ co mu się powiedziało - udawałem, że jestem kim innym i kilka razy dziennie rozmawiałem z nimf rysując go przy tymf a Józef cieszył się, że na starość jeszcze ma tylu, którzy o nim pamiętają [.. .]. Jako że miał dom bezpośrednio przy ulicy, a okna bardzo nisko, dzieciaki często pukały mu do okna, po czym Józiu wybiegał z siekierą lub rzucał kamieniami. Był wówczas tak wściekły, tak szybko i niezrozumiale przeklinał, aż oczy płonęły mu dziko. Wtedy był najbardziej sobą, jedyny w swoim rodzaju. Strzyżona na jeża okrągła czaszka, niegolona twarz i złe oczy robiły jego głowę podobną do główki ostu. Pod koniec życia stał oparty o płot i odpowiadał na pozdrowienia, nigdy zresztą nie wiedząc komu [.. .]. Krupa (Krupski) jest nie mniej groźny i osobliwie piękny. Zajmuje dom, który wraz z jesionami przy nim rosnącymi i krzakami bzów stanowi najciekawszy pejzaż starołęcki, nadający się tak do malowania, jak i na grafikę. Pracuje tak jak jego brat: ma konia, wóz i rozwozi węgiel. Nie wiem, czy Krupa mył się w życiu chociaż raz - takie robi wrażenie. Oczyma błyska groźnieJ ile razy spojrzy na człowieka, to strach oblatuje. Krupa to sieczka dla koni, groźny pies, dużo żelastwa/ łańcuchów, obręczy i bat w ręce, przed którym drżały wszystkie dzieciaki w okolicy. Zupełnie inny był stary Andrzejewski - łagodny, powolny, pobożny (Krupski, Kanoniczki, Pety nigdy nie mieli tyle czasu, by go tracić w kościele).
Andrzejewski - to ogródek i krzak bzu. W ogródku narcyzy, śnieżki, tulipany/ gladiole i wiele innych [...]. Kiszka to był filozof z osobliwym poczuciem dowcipu, a zarazem solidny szewc, znający swoje rzemiosło ("Są buty?" "Są/ ale niezrobione"). Z nim tak samo trudno mi się było dogadać, jak dziś jeszcze z Krupskim. Nigdy nie wiadomo, kiedy żartuje, a kiedy mówi serio. Długi czas byłem przekonany, że zrobił mi buty z cholewami za to/ że opowiedziałem mu wierszyk. Od Kiszki dowiedziałem się dużo o starej Starołęce. Za to bez Kanoniczaków (nigdy nie zdążyłem się dowiedzieć, ilu ich właściwie było w domu) nie można sobie w ogóle wyobrazić Starołęki. Przewóz, a więc łodzie i sieci, i jeszcze koszyki. Hodowali pszczoły, gęsi i krowy. Zwozili sianołodziami, sprzedawali ryby i mleko. Byli postrachem amatorów wędkarstwa. Urodzeni na łodziach, bardzo szybko łowili faceta, któremu przyszedł apetyt na świeżego kiełbia czy miętusa. Opaleni na brązowo, krucze włosy i zawsze ubrani w sztruksoweJ brązowe ubrania robili wrażenie Cyganów. Skojarzenie to nasuwało mi się zawsze, jako że grali tradycyjnie Cyganów na dożynkach. Wystarczał im kapelusz z cekinami, aby być stuprocentowymi Cyganami. Zarówno Krupa, jak Kanoniczakowie byli tak małomówni, groźni i nieprzystępni, że chociaż ich bardzo lubię, nigdy nie byłem u nich w domu. Nadzwyczaj sympatyczni staruszkowie to stara i stary Cyranka. On raczej spokojny i skryty/ za to stara Cyrankowa!! Nie było drugiej baby tak pyskatej, z językiem równie jadowitym i obrotnym. Nie znałem też nikogo, kto by potrafił więcej wypić wódki niż ona! Latem zbierali zioła, których sprzedawali więcej niż apteka. A mieli takieJ które leczyły choroby przez lekarzy nieuleczalne. Czarcie żebro na czary, zioła do herbatek i do wódek. A zimą skubali pierze. Na ćwiartkę co dzień zarobiła, a on na tytoń do fajeczki. W ogródku Cyrankowej rosły równie tajemnicze kwiat y/ których na próżno było szukać gdzie indziej: workowiśnia, buraczkowego koloru wiszące kity jakby z pluszu ze starej kanapy/ malwy i słomianki, trująca naparstnica i wiele innych. Na ulicy św. Antoniego mieszkał Węcławek. Z fizjonomii podobny do Chińczyka: ukośneJ małe oczy/ wąs wiszący prosto na dół. Wolno naciskał pedały roweru, wioząc na plecach skrzynkę ze szkłem. Roboty miał dużo, bo nikomu się nie śniło grać w piłkę na boiskach. Gdy Węcławek pojawił się na ulicy, tłumy dzieciaków biegły za nim (jechał tak wolno, że każde dziecko mogło z nim
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiegow biegu rozmawiać), zupełnie na serio dopytując się, kiedy dostaną rowerek za pomoc w pchaniu roweru? "Jak się okoci! Jeszcze nie ma młodego" itd. Mojej matce też obiecał rowerek! Trzy pokolenia czekały na jego "rowerek". Nieraz pracował na drabce, toteż dzieci chętnie mu podawały kit, za co obiecał zimą: wisienkę, a gdy to było lato: orzeszka. Miał mały domek koło cmentarza. Poważnie traktował życie muzykant armii jego cesarsko-królewskiej mości Lewicki. Grał na flecie na weselach, później w wojskowej orkiestrze na okarynie, a w końcu wnuczkom przed snem. Nosił staroświecki surdut, cebulę z dewizką i czerwoną kamizelkę, miał bielmo na oku. A stara Darmoszowa, która zawsze do kościoła ubierała się w wielkopolski strój ludowy, w nakrochmalony czepek, rzędy korali i bogatą chustę? Stara Rutkowska kiedyś robiła koszyki, dziś podlewa groby na cmentarzu. Wspólnie ze starą Jankowiakową wchodziły do wody z koszykami w rękach i z dna Warty wyławiały skójki i szczeżuje dla świń. Puste skorupy wyrzucały nad wodę, tak że co krok leżały całe góry tych skorup. Obydwie (i wiele innych) chodziły z sierpami na pokrzywy dla świń, a do Dębiny po chrust. Często było widać tylko idący pęk suchych gałęzi o dwu nogach obutych w wełniane pończochy i stareJ wytarte pantofle klapiące przeraźliwie. Jankowiakowa, której dawaliśmy łupiny od ziemniaków dla świń, piekła chleb, dodając do niego nieco dyni, przez co nabierał osobliwego smaku i żółtego koloruJ a jesienią dawała nam małe korbole, tj. dynie o przeróżnych, ozdobnych kształtach: żółte i czarno-zielone/ z brodawkami, gruszkowateJ plamiste albo po prostu dynie na obiad.
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiego
Wielu jeszcze ludzi warto wspomnieć, chociażby szewca Słabego w butach na śmiesznie wysokich obcasach, 70-letniego kelnera Chibickiego, który gotował codziennie wiadro zupy dla siebie [...]. Ci ludzie umarli wcześniej niż pejzaż, dlatego zanotowałem to wszystko, co jeszcze pozostało mi do dziś w pamięci. Na takim tle -ludzi i krajobrazu - płynęły moje lata do 1945 roku [.. .].
Dom w Starołęce Podwórze domu Glinkowskich (ul. Starołęcka 83)/ w którym mieszkaliśmy, było długieJ brukowane czym się dało. Pomiędzy kamieniami i cegłami rósł rdest ptasi, tasznik, ślaz i nędzny meszek. Na podwórzu bawiłem się rzadko. Za dużo było ludzi. Wolałem rysować patykiem na piasku portret Piłsudskiego (robiłem go od ręki kilka razy większego ode mnie). W kącie podwórza stał kubeł na szkło / a w nim cuchnące lekami butelki i słoj e z apteki [...]. Chociaż napodwórzu bawiło się ponad 20 dzieci, nikomu nie przyszło na myśl zrobienie piaskownicy, huśtawki czy czegoś podobnego. Z jednej strony były chlewy, w których trzymano świnie, z drugiej śmietnik i gnojówka. Z dwóch stron płot y/ poza które gubiła się piłka, i dwie ściany z oknami. Ponadto na podwórzu rąbano drewno, trzepano dywany, suszono bieliznę itd. Czasem zajrzał tam śpiewak lub grajek podwórzowy, kataryniarz, sprzedawca obrazów, koszyków czy mioteł, połykacze szabel, szlifierz, "Garnki lutuję!" / Cyganie, kobiety z grzybami, sztucznymi kwiatami itd. Pamiętam ptaki robione z cienkich deszczułek wachlarzowato zamykające ogon, figurki z gipsu efekciarsko malowane (głowy jeleni), kogutki z gliny pomalowanej na czerwono służące jako gwizdek, które otrzymywało się od szmaciarza za byle co. Matka najczęściej brała igły ku wielkiemu naszemu żalowi. Czasem patrzeliśmy przez dziury w płocie, jak Fręsko siekierą demolował mieszkanie, a jego żona próbowała oblać go naftą i podpalić (!). Aby zmniejszyć i tak już mały metraż podwórka, był na nim jeszcze ściek na brudną wodę i kilka "okien" od piwnic z kratami, za któreJ gdy coś wpadło, można się było z tym pożegnać na zawsze. Poza płatnym przedszkolem nie było w Starołęce i nie ma do dziś żadnego ogródka jordanowskiego, żadnego parku ani miejsca zabaw. W ten sposób wiele dzieci zginęło na ulicy i w Warcie [.. .]. Należałem do tych szczęśliwych dzieci, które nie wychowywały się na ulicy.
Przeważnie wychodziliśmy rano z zapasem chleba i kawy na cały dzień albo nad Wartę koło młyna lub do Dębiny na Szpilplac. Nad Wartą i w Dębinie, na łonie natury, spędziłem swoje młode lata i do dziś ubóstwiam po prostu te pej
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiegozaże. Około południa matka przynosiła nam obiad (bób) i zostawała z nami do wieczora, cerując skarpetki itp. "Nad Wartą" był to odcinek od przewozu do mostu kolejowego. Rzadko chodziliśmy dalej, poza ten odcinek. Począwszy od Kanoniczaków (za płotem uleJ łodzie i sieci w naprawie, nieodmiennie ziemniaki ogrodzone stalowymi linami i stóg siana), na spadzistej drodze rósł rumianek bezpromieniowy o niesamowicie odurzającym zapachu, tworząc zwarte płaty ciemnozielone nakrapiane brudnożółtymi kuleczkami kwiatów [...]. Droga do Dębiny prowadzi przez most kolejowy. Przed i za mostem były zbocza nasypów, a na nich słodki zapach roślin rzepakowych. Inny jeszcze zapach był podczas upałów - oliwy na rozpalonych podkładach i szynach kolejowych - i oba mieszały się wzajemnie. W ten sposób wyodrębniał się ten skrawek Staro łęki od reszty. Na tyc roślinach masowo występowały ślimaki - płaskieJ paskowaneJ biało-czarne. Zółte rzepaki, białe ślimaki i kolczaste akacje. A wieczorem: robaczki świętojańskie. Jedliśmy kwiaty akacji, owoce ślazu i tasznika. W stawach w Dębinie żyły małe karasie, a gdy ze stawów wypuszczano wodę, dno pokrywało się gęstym kożuchem glonów i wodorostów oraz warstwą suchych błotniarek [...]. Do młyna i spichrza przypływały barki po mąkę i zboże/ czarne z czerwonymi lub białymi pasami. Przypływali przeważnie Niemcy z charakterystycznymi czapkami na głowie. Było na co patrzeć! A jeszcze więcej, gdy saperzy odbywali swoje ćwiczenia na Warcie! Pamiętam przeklinających kaprali i "ofermy" kilka metrów od brzegu wyskakujące z kotwicą. Małe, dwuosobowe/ wąskie i długie łodzie i ciężkie pontony.
Do mniej ciekawych dla nas, ale bardzo częstych "atrakcji" należało szukanie topielców lub wycieczki kajakami (patefon z tubą i mandoliny!). Na łąkach nadwarciańskich koźlarki grali w kamienie lub Piotrusia, dmuchali przez słomkę żabom w d..., wchodzili wysoko na żelazne konstrukcje mostu/ skąd starsi skakali do wody. Jesienią palili ogniska, piekąc ziemniaki (pyrki), puszczali latawce (drachyty). Było nas sześciu w domu, a pracował tylko ojciec. Mimo to nie należeliśmy do najbiedniejszych, którzy chodzili z miską i łyżką w woreczku do szkoły, gdzie otrzymywali obiad. Ow worek z miską wewnątrz, którą poprzez płótno było wyraźnie widać - to był symbol biedoty. Biedotę poznawał z daleka już nawet ślepiec - bo jeśli nie widział worka z miską, to słyszał pantofle. Drewniane podeszwy z daleka oznajmiały, że to "swój". Ale chociaż nie należałem do tych najbiedniejszych, to jednak najpiękniejszy widok, jaki zapamiętałem znajdawniejszych czasów, to widok kolorowych kredek. Pamiętałem wszystkie kolory. Zrazu po obudzeniu szukałem ich po całym mieszkaniu - po czasie uświadomiłem sobie, że to był sen. Płakałem długo, że to był tylko sen. PÓŹniej/ gdy już chodziłem do I klasy, po wyrwaniu dokuczliwego zęba, by mnie pocieszyć w nieszczęściu, dostałem od matki pudełko kredek. Nie wiem, ile kosztowały, ale kilkanaście groszy - nie więcej. Zresztą rozgrzane w ręce gięły się, tłusteJ kruche... A jednak był czas, że były dla mnie szczytem marzeń. Jak łatwo biednemu być bogatym! Pierwszy raz zrozumiałem, że należę do biednych, gdy na Gwiazdkę (był to chyba kryzysowy rok 1932) otrzymałem swoją raz już otrzymaną zabawkę. Był to wiatrak, który, gdy weń się dmuchało, grał i obracał śmigłami. Nie pamiętam już/ jak zareagowałem, ale było mi bardzo, bardzo smutno.
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiego
Ojciec lubił namiętnie grę w karty. Bywało, że przy kartach siedział do rana.
W dzień, jeśli nie pracował, to robił peruki (krótsze włosy kupowały kobiety jako lekarstwo na jakieś czary [urok]). Czytał "Orędownika" oraz powieści jako dodatki do tychże gazet: Znachor, Profesor Wilczur i inne [.. .]. Były to książeczki oprawione w lichy, cienki papier zadrukowany reklamowymi ogłoszeniami. Na ścianie zakładu fryzjerskiego, w którym urzędował ojciec, wisiał kilka fotosów pięknych (wówczas) pań, reklamy firm perfumeryjnych (H. Zak) drukowane na lśniącym kartonie o egzotycznych nazwach perfum. Atrapy kremu Nivea z dziurką w niebieskim pudełku ustawione w piramidki, talerz balwierski czyszczony sidolem, oliwiona podłoga i miliony przylepionych do tej oliwywłosów. Nie lubiłem tego lokalu - ani trzcinowych foteli, ani obrazków, ani mydła, ani obcych ludzi, których nazwisk nigdy nie znałem, chociaż byli stałymi klientami [...]. Codziennie rano matka szukała wyjaśnień swoich snów w Senniku egipskim.
Pozostało jej to zresztą po mojej babci, która pod koniec życia utrzymywała się z chiromancji. Będąc czas jakiś u babci (przy ul. Kościelnej), nauczyłem się bardzo szybko wróżyć z kart i do dziś pozostał mi do nich sentyment [.. .]. Pod koniec lat 30. zacząłem uczyć się rysunku u Alisa [Aleksy Lis - rysownik/ trochę malarz, miał na Starołęce Pracownię Rysunków Reklamowych. Był pierwszym nauczycielem kilkuletniego Mrowińskiego]. Wielka pracownia, a w niej globus, piec żeliwny, teki, w nich wszystko, co można było sobie wy
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiegoobrazić: miliony wyciętych reprodukcji drzeworytowych. Od Tycjana do Styki. Zapach olejnych farb i starych książek. Kupienie tuszu i ołówka miękkiego 1B było dla mnie rewelacją. Rysowałem na papierze, w który piekarz owijał chleb. Przedtem dziurawiłem papier twardymi ołówkami - teraz świat wydał mi się o wiele piękniejszy, a rysowanie - zabawą. Absolutny spokój o swoją przyszłość, oczarowanie umiejętnościami mistrza. U Lisa poznałem niemieckich animalistów: Friesego i Kuhnerta. Pracowicie siedziałem całe godziny, dni, tygodnie, kopiując Tygrysy nad upolowanym bawołem. Piórem i tuszem, kreska po kresce kopiowałem stare drzeworyty, oswajałem się z narzędziem. Kopiowałem co popadło: Leubacha i Rembrandta, portrety Wilhelmów i Fryderyków, zwierzęta i głowy psów - wówczas dziwiłem się sam sobie. Jeden tom Brehma skopiowałem niemalże całkowicie. Niczego tak chętnie nie rysowałem/ jak zwierzęta. Uważałem się zawsze za przyrodnika, a nie plastyka [...]. Dziadek Lis był wielkim miłośnikiem śpiewu i Moniuszki. Założone przez niego Koło Śpiewacze "Hejnał" (którego był długie lata prezesem i dyrygentem) urządzało, poza zabawami i przedstawieniami amatorskimi, również dożynki (cyli Wieniec). Było na co patrzeć! Stroje ludowe i Cyganie, stroje narodowe i Zydzi. Największe wrażenie robił jednak niedźwiedź i sam wieniec. No i muzyka ze śpiewem. Było to dla mnie wielkie przeżycie optyczne i żaden Don Juan Mozarta nie może mnie już tak wzruszyć [...].
Codzienna trasa gazeciarza Kupowaliśmy melony u ogrodnika, gdy rozlepiono afisze o mobilizacji [w sierpniu 1939 roku]. Kilka dni później ojciec odjeżdżał na wojnę (w nocy).
Niewiele nas to wszystko obchodziło. Ludzie uciekali szosą na Kutno. Zabierali na wózki ręczne swój dobytek. My siedzieliśmy. Matka pakowała żywność i odzież - ja wybierałem co cenniejsze znaczki pocztowe. Wojny nie widzieliśmy - było nam żal z tego powodu [...].
Ojciec, chociaż bardzo dużo i chętnie pracował społecznie, nie był ani klerykałem/ ani komunistą. Nie angażował się w żadne partie polityczneJ nie zadzierał z Niemcami i aczkolwiek podkreślał zawsze, że jest Polakiem (szczególnie będąc "na chodzie", śpiewał na ulicy patriotyczne pieśni), Niemcy nie uważali go za groźnego wroga. Umiał żyć z każdym, znał niemiecki i miał zakład fryzjerski oraz dwóch synów, którzy mogli roznosić gazety. Toteż ojciec otrzymał agenturę "Ostdeutschera". Od 1 czerwca 1940 roku zacząłem pracować na chleb jako gazeciarz. Pracowałem w ten sposób cztery i pół roku. Brat Czesław objął ulice św. Antoniego, Starołęcką w górę, Minikowo i Marlewo - ja pozostałą część/ tj. Starołęcką w dół i Kolonię. Początkowo miałem 12 abonentów/ ale rozpiętość tras od pierwszego dnia tę samą. Później tylko zagęszczała się trasa nowymi nazwiskami. W 1944 roku nosiłem już 350 gazet dziennie. Zarobiliśmy nieźle ("Trinkgeld"), nikt nas nie kontrolował, świeże powietrze, toteż więcej zyskaliśmy, niż straciliśmy na tej pracy. Byłem zbyt nieśmiały, aby być prawdziwym gazeciarzem. Wcześnie rano samochód (czerwony) przywoził paczkę gazet opakowanych w matryce i spiętych stalową taśmą. Należało gazety przeliczyć, zjeść zupę mleczną i w drogę. Wówczas to Starołęka była dla mnie wielkim mieszkaniem, a ludzie wielką rodziną. Znałem każdego faceta i jego rodzinę [...]. Prawdziwą męką było, gdy przy końcu trasy okazywało się, że brakuje jednej gazety! To samo, gdy kasowaliśmy należność i na końcu okazywało się, że brakuje x marek. Brakujące gazet y/ pieniądze i deszcz. Innych kłopotów nie miałem [...]. Roznoszenie gazet miało tę wielką zaletę, że cały rok - co dzień, święto nie święto - przebywałem na powietrzu. Codziennie przez okrągły rok obserwowałem ten sam pejzaż. To samo drzewo oglądałem dzień po dniu. Kalendarz przyrody poznałem na wylot. Ta sama okolica, a co dzień była inna. Zima. Znałem każdy szczegół, każde pochylenie chodnika, każdy wybój na drodze, każdy wydeptany stopień. W piekarni Mytkowskiego było ciepło i gorące bułki. Jeśli nie dano mi kilka bułek, to brałem sam, bułki lub resztki pozostałe po przykrawaniu ciastek deserowych. W warsztatach urzędu drogowego stolarze palili zrzynkami drzewa i trocinami. Czekałem, aż skomentują najnowsze wiadomości, grzejąc się przy piecu lub zbierając kawałki desek na ogień. Nosiłem z sobą te kawałki desek kilka godzin, by było czym rozpalać ogień. Przesiadywałem, gdzie się dało: u Hancyka (Blask) w miniaturowej portierni. Pisał lewą ręką, upał był niesamowity i jarzynowa zupa na piecu. Wiedziałem, że należy pójść dalej, że będę niezadowolony ze straconego czasu (w domu czekał rozpoczęty rysunek), ale nie miałem siły się ruszyć. To samo było u szewca Sałat y/ u Jerzego Nowaka i u wielu innych. Odcinek dro
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiegogi do Michaelisa był jednym znajdłuższych. Wschodząca, czerwona tarcza słoneczna, wrony, ozimina. Próbowałem nawet to namalować. . . Zdarzało się, że jechał któryś z wielkich, ciężarowych samochodów: Hanomag Diesel i podwoził mnie do Michaelisa. Mróz siarczysty i wiatr północno-wschodni, minus 27 stopni. Trzeba było chodzić tyłem [...]. Szewc Sałata miał tak wygodny zydel, że gdy usiadłem na nimf zdarzało mi się posiedzieć godzinę i dłużej. U Axmana, hodowcy gołębi i psów/ były czasopisma hodowlaneJ a w nich setki odmian gołębi, kur, królików. Był to chyba najbiedniejszy Niemiec w Starołęce - było to zupełnie widoczne. U wuja Stefana (fryzjera) znów utykałem na pół godziny, studiując "Berliner Ilustrierte" lub "Wehrmacht" [.. .]. Potrafiłem iść za umundurowanym policjantem, żołnierzem SS i studiować szczegóły uniformu. Byłem tym tak zajęty, że SS-owiec był dla mnie tylko modelem - niczym więcej. Na niemieckim cmentarzu rosły tuje i jesiony, a na nich jemioła. Emaliowane tabliczki z gotyckimi, złoconymi literami (wszystko to studiowałem!) i odlewanymi lub kutymi żelaznymi płotkami i krzyżami. Spokój absolutny, śnieg, a na świerkach stado jemiołuszek i gile!, czerwone kulki głucho poświstujące. Stałem tak długo, aż nie odleciały lub ktoś ciekawy "Co słychać w gazecie?" nie zmusił mnie do dalszej drogi. Do Domicza szło się wówczas na przełaj przez szkółkę drzewek owocowych. Setki i tysiące śladów zajęcy "w te i we wte". Zające, króliki, myszy, kuropatwy, lisy. Błądziłem tak długo. Czytałem historie pola, wszystko, co się tu działo od nocy. Wiatr wiał tu silniej niż gdziekolwiek/ znów grzałem się, powtarzałem plotki zasłyszane po drodze i czekałem, aż dostanę jabłko. Ile razy otwierałem drzwi - uderzał mnie zapach gotowanego obiadu! Bywało/ że jadłem jarmuż nie sprzątnięty z pola, ziemniak gorący przygotowany dla zwierząt. U Jerzego pobyt przeciągał się w nieskończoność. Nawijał jakieś drut y/ majstrował/ bawił się w elektromechanika i wynalazcę. Po drodze spod wagonówzabierałem, co się dało: węgiel, owies, buraki, ziemniaki - byle coś przynieść do domu. Wiosna. Z obu stron ul. Romana Maya rowy napełniały się wodą. W tych rowach łowiłem traszki i kumaki pomarańczowo-czarne. Hodowałem je kilka dni w akwarium. Roztopy to była dla mnie plaga. Największe błoto na ul. R. Maya i Pochyłej [.. .]. Zaglądałem w krzaki śnieguliczek, jaśminów i bzów w poszukiwaniu gniazd słowiczych. Obserwowałem je co dzień, notowałem co, kiedy, jak. Uważałem wszystkie rowy, miedze, zarośla i nieużytki za swoją własność. Nie tyle roznosiłem gazety/ ile odwiedzałem ogrody, tulipany, piwonie, narcyzy i sto innych kwiatów. Znałem każdą dziuplę szpaków, szczelinę, w której gnieździły się wróbleJ pleszki, gniazda muchołówek i jaskółek [.. .]. Lato. W rowach koło Blasku rosły brodziszki. Na łące Sałaty - firletki, sto gatunków traw. U Domicza kwitły róże. Tysiące róż! Kupowałem co dzień bukiet czerwonych róż - upajałem się zapachem, aż wreszcie, nie umiejąc odmówić, jeśli ktoś mnie poprosił, dawałem temu lub owemu. W piwnicy Domicza były setki bukietów róż na sprzedaż - dawały zapach zepsutego mięsa... Na terenie fortu minikowskiego - chłodny zagajnik. Siadałem w cieniu akacji i czytałem "Buffallo Billa" lub tropiłem wilgi. Mogłem tak chodzić godzinę lub dwie, by wreszcie ujrzeć z bliska te wyjątkowo trudno dające się podejść ptaki. Zdarzało się, że nawinął mi się przed oczy jakiś rzadki okaz motyla, a już zamieniałem się w łowcę motyli, zapominając całkowicie o gazetach, o Hitlerze, o głodzie i zmęczeniu. Nie miałem czasu się nudzić. Polowałem na owoce. Stary K6hler (Domicz) jeszcze spał w południe. Ładowałem ile wlazło moreli, jabłek, śliwek, gazetę zostawiając pod drzwiami. W starym bunkrze, służącym przed wojną za mieszkania, zamienionym na publiczne szalet y/ było ciemno, chłodno i spokojnie [...]. Tam odpoczywałem pod pozorem przeliczenia pozostałych gazet. U Jerzego owocowały morwy. Wodnisto słodkie. Ogromny ogród kolejowy ogrodzony był żywopłotem z krzewów morwowych. Liście te służyły za paszę dla jedwabników. Lubiłem atłasowe ciała liszek jedwabników i z grubsza zapo
Wspomnienia Stanisława Mrowińskiegoznałem się z hodowlą tychże. Znosiłem do domu ogórki, pomidory/ maliny. . . Jesień. Deszcze! Coś strasznego dla gazeciarza i listonosza! Bywało, że wiatr pędził tak, że gdyby nie ciężka torba z gazetami... Teraz książki czytałem gdzieś na schodach ostatniego piętra, kiedy nie było ludzi w domu. Jeśli ktoś wyjrzał, pilnie przeliczałem gazet y/ czy wszystko się zgadza [.. .]. Marzyłem o przyszłości; nigdy nie śniło mi się, że umiejąc coś dobrze zrobić - można być na marginesie zdarzeń. A marzyłem o napisaniu, a szczególnie ilustrowaniu wielkiej książki o przyrodzie polskiej, w której znalazłyby się wszystkie rośliny i zwierzęta [...]. Niektórzy mieli kolekcje kaktusów - dużo, tyle, że zdawało mi się, że gdy jednego zabiorę, nie powinni zauważyć. W domu robiłem sumiennie studium, ale nazajutrz trzeba było oddać i - co gorsza - przyznać się do kradzieży! Codzienna trasa z gazetami to była jedna wielka lekcja przyrody i jej przeobrażeń w ciągu roku.
Wszystkie publikowane prace Stanisława Mrowińskiego pochodzą ze zb. żony artysty Ireny Rychły-Mrowińskiej. Za ich udostępnienie serdecznie dziękujemy.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2009 Nr4; Starołęka, Głuszyna, Krzesiny dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.