"RAJ TEN ODNAJDĘ, COM MIAŁ W DZIECIŃSTWIE MYM".

Kronika Miasta Poznania 2009 Nr4; Starołęka, Głuszyna, Krzesiny

Czas czytania: ok. 12 min.

Wspomnienia Stefana Stuligroszaspisała GRAŻYNA WROŃSKA

Q tym/ że Stefan Stuligrosz urodził się na Starołęce, że mieszkała tam jego babcia Franciszka, wie chyba pół Poznania. Mistrz bardzo chętnie i barwnie o tym opowiadaJ m.in. na Poznańskich Śpiewankach, które zainicjował siedem lat temu i które cieszą się niesłabnącym powodzeniem. Niedzielne spotkania z kochającymi wspólny śpiew poznaniakami nie miałyby chyba aż takiego wzięcia, gdyby nie wspomnienia z dawnych lat, w których przywoływaniu prof. Stuligrosz jest niedoścignionym mistrzem. Potrafi zaśpiewać, jak babcia Franciszka i jej starołęckie sąsiadki, opowie gwarą zabawne zdarzenie sprzed lat, z melancholią wspomni przyjaciół, starołęckie domYJ zabawy, zwyczaje... "Im człowiek jest starszy, tym chętniej wraca do lat dzieciństwa, do miejsc, od których rozpoczął poznawanie świata. Wszystko wydaje mu się piękneJ niezwykłe, szczęśliwe - mówi prof. Stuligrosz. - Niedawno przeżyłem bardzo wzruszającą chwilę: na domu, w którym się urodziłem, przy ul. Starołęckiej 88/ pojawiła się informująca o tym tablica. Nie myślałem, że będę uczestnikiem takiej uroczystości". Dziś odtworzenie dawnej Staro łęki jest bardzo trudne. Prawie wszystko się tu zmieniło. Także adres domu, w którym urodził się Stefan Stuligrosz. Ustalił go, zgodnie ze swym zawodem i pasją, Stefan Olejniczak z Archiwum Państwowego w Poznaniu - pewien odcinek obecnej ul. Starołęckiej nosił kiedyś inną nazwę, dom babci Franciszki znajdował się więc przy ul. Kolejowej 17. "Do szkoły - wspomina prof. Stuligrosz - chodziłem m.in. z Salomeą Młynarek i jej bratem Alojzym. Najbardziej jednak pamiętam Anusię Pogorzelankę, to była chyba moja pierwsza miłość. Miałem wtedy siedem, osiem lat. Tańczyliśmy razem poloneza w strojach z krepy. Bardzo nieswojo czułem się w tych sze

Stefan Stuligrosz

Ryc. 1. Stefan Stuligrosz, stoi w górnym rzędzie trzeci od lewej, ze swoją klasą w szkole na Starołęceleszczących bibułkach i odzwierciedlała to moja niewyraźna mina utrwalona na zdjęciu sprzed lat. Mama dawała mi jakieś znaki, bardzo byłem tym wszystkim przejęty. Budynek szkoły przy ul. św. Antoniego nadal istnieje, dzisiaj znajduje się tam przychodnia zdrowia. Nie ma już jednak starej fabryki Knorra i nie ma śladu po firmie »Elegancja« Kazimierza Stuligrosza (zbieżność nazwisk jest zupełnie przypadkowa). Wzbogacił się za oceanem i wybudował na Starołęce zakład czyszczenia i farbowania odzieży. Do Warty spływały z niego kolorowe ścieki... A przez rzekę, do Dębiny przewoził nas i innych mieszkańców Starołęki jede ze znaczniejszych tutejszych gospodarzy, pan Dudziński. Gdzie te czasy. .. Zal mi Wart y/ widoku starych młynów, czerwonawej wikliny, z której moja babcia wyplatała oryginalne koszyki, ba, nawet starych domów z charakterystycznymi oknami wymienianymi obecnie na jakieś takie bez duszy - prostokątne/ bez zaokrągleń i podziałek". "Teraz już bardzo rzadko odwiedzam starołęckie strony, bo mam kłopoty z chodzeniem, a nawet z prowadzeniem samochodu - mówi profesor. - Ale jeszcze niedawno, gdy byłem zmęczony, przytłoczony obowiązkami, terminami/ polityką, jechałem tam i dosłownie czułem, jak z minuty na minutę wracają mi siły. Nic już na Starołęce nie przypomina krajobrazu z mego dzieciństwa/ a jednak wciąż widzę pola i ogrody pełne cebuli, pietruszki, no i oczywiście kapusty i ziemniaków. Piekliśmy je w popieleJ smakowały wybornieJ pamiętam to do dziś. A jesienią cała Starołęka pachniała kapustą. Najpierw się ją kroiło, czyli szatkowało za pomocą chyba już dziś zupełnie zapomnianej szatkownicy i to według ściśle ustalonego harmonogramu - szatkownicabyła przekazywana od domu do domu, bo w każdym kisiło się kapustę na zimę. To był cały obrzęd, w którym też uczestniczyłem. Trzeba było dobrze umyć i wymoczyć nogi, a potem można już było deptać kapustę. Robiłem to z wielkim zapałem i przyjemnością. Lubiłem takie niecodzienne sytuacje. Sok, który się zbierał na skutek tego uciskania, wylewało się i całą operację powtarzano aż do skutku. Babcia była dumna ze mnie i zawsze podkreślała, że to dzięki mnie kapusta jest taka smaczna. Do dziś mam też w ustach smak wspaniałych czereśni, wielkich jak śliwki. Pamiętam ogromne drzewo, na które regularnie się wspinałem, nie zawsze z dobrym skutkiem. Kiedyś spadłem razem z całą wielką gałęzią, ale szczęśliwie bez większego uszczerbku dla ciała. Zajadaliśmy się też słonecznikami. Dla starołęckich dzieci, przeważnie bardzo biednych, był to nie lada przysmak. A przy okazji rozgryzania ziaren było i sporo zabawyII. Do dziś na dźwięk słowa "StarołękalI Profesor uśmiecha się i z pamięci cytuje stosowne słowa: "I czasem myślę, żem ja tylko spał, że całe życie było dla mnie snem. Zbudzę się, raj ten odnajdę, com miał w dzieciństwie mymII. W 1995 roku tak wspominał z właściwą sobie werwą i talentem Starołękę i różne ważne i mniej ważneJ codzienne i zabawne epizody z życia swej rodziny i starołęckiej społeczności 1 : "Na świat przyszedłem 26 sierpnia 1920 r. W samo święto Matki Boskiej Częstochowskiej. Z ojca Piotra i matki Marianny Błotnej. Ich ślub odbył się 9 listopada 1919 r. w parafialnym kościele w Głuszynie. Około 10 km na południe od mej i mojej matki rodzinnej Starołęki, która jeszcze wówczas nie miała swojego kościoła. Kiedy się pobierali, Piotr miał 21 lat. Kończył właśnie służbę w polskim już wojsku. Marianna była dwa lata młodsza od swego męża. Tworzyli podobno bardzo ładną i dobraną parę [...]. Swoje przyjście na świat Boży podobno oznajmiłem przeraźliwie doniosłym głosem. - - Patrzcie go! Jaki to wielgachny krzykacz z tego Stefanka! - wołała z radością znająca się na śpiewaniu moja babcia Franciszka, matka mojej matki. W jej mieszkaniu przy ul. Starołęckiej 82 się urodziłem. - Jaki ważny z tego krzyku! Aż poczerwieniał z wysiłku. Byle kim to on tam nie będzie! - przekonywała Piotra pochylonego nad synem. - Mój Stefanek będzie kanonikiem. Taki spaśny i czerwony. A może organistą? Jeszcze żaden dominus - vobiscum nie umarł nad próżną miskum - zakończyła ludowym porzekadłem i zaśmiała się serdecznie/ zadowolona ze swego dowcipu. A najbardziej z wnuczka, który »calutki« przypadł jej do serca od momentu, kiedy go tylko ujrzała. Do stanu duchownego przeznaczył mnie też mój ojciec chrzestny, Walenty, mój dziadek. Ojciec mojego ojca Piotra. Przecież nie »na darmo« po ceremonii chrztu świętego złożył na chwilę długachną, białofalbaniastą poduszkę z miłą jego sercu zawartością na bocznym ołtarzu. - Weź go sobie, Panie! Niechże będzie twój! - prosił z żarliwą prostotą, klęcząc przed Bogiem, podczas gdy ja darłem się wniebogłosy. Takie mi później »historie« o babci Franciszce i dziadku Walentym opowiadano [...].

Franciszka często prowadziła swego wnuka do kościoła. Na nieszpory, gorzkie żale, godzinki, majowe nabożeństwa. Imponowała mi swym silnym, dziś

Stefan Stuligrosz

Ryc. 2. Odsłonięcie tablicy pamiątkowej na domu rodzinnym Stefana Stuligrosza przy ul. Starołęckiej 88, 26 sierpnia 2009 r., fot. M. Pawlakwiem, że z natury prawidłowo ukształtowanym, altowym głosem o ciepłym zabarwieniu. Zwyczajowe u starołęckich kobiet, nieco zawodzące zaciąganie głosem, które sekundowymi, a nawet tercjowymi »łukami« oplatały melodie śpiewanych pieśni, dodawały wokalnemu kunsztowi babci Franciszki specyficznego uroku [...]. W latach mego dzieciństwa rodzice chętnie wybierali się na niedzielne sumy do poznańskiej fary. Mieszkaliśmy już wówczas przy Drodze Dębińskiej, ale bardzo często soboty i niedziele spędzałem u ukochanej babci. Mieliśmy sobie tak wiele do opowiedzenia! Starołęka nie miała w tamtych czasach murowanego kościoła. Nabożeństwa odbywały się w długim i niskim drewnianym baraku tłumiącym jękliwe dźwięki ubożuchnych organów o kilku tonach. Starołęckie sumy odprawiane przez proboszcza ks. Bronisława Gładysza, doktora nauk muzykologicznych, przeżywałem inaczej aniżeli poruszające potężnymi organami farne nabożeństwa. Na Starołęce u św. Antoniego Padewskiego spontanicznie włączałem się do ogólne

go śpiewu. Ulegałem jego sile i rzewnej prostocie. Przede wszystkim usiłowałem moim chłopięcym śpiewaniem dorównać przejmującemu altowi ukochanej babci, która raz po raz ogarniała wnuka czułym spojrzeniem. Widać wzruszał ją cieni u tki jeszcze/dziecięcy dyszkancik jej Stefanka [...]. Babcia Franciszka nie miała łatwego życia. Pierwszego męża, Wojciecha Błotnego, straciła przed pierwszą wojną światową. Podobno był chłopakiem na pokaz. Silnym i zdrowym. Przechwalał się kiedyś Wojciech swą mocą przed rówieśnikami, tak samo, jak on, młodymi i zdrowymi starołęckimi chłopami. - Patrzcie! Taki to wielgachny kamień z ziemi porwę i wysoko nad głowami cisnę! [...]. - Mlecz mu wtedy pękł z tego przesilenia -wyjaśniła mi babcia przyczynę przedwczesnej śmierci swego męża, a mego dziadka Wojciecha. - Oj/ Stefanku, Stefanku! - biadoliła. - Miałbyś dziadzinę, jak się patrzy. Takiego drugiego, j ak mój / na Starołęce nie było [...]. Została Franciszka Błotna z trojgiem nieletnich dzieci. Najstarszym Janem, Wiktorią i zaledwie trzyletnią Marianną, moją matką. U zasobnego, starołęckiego gospodarza Dudzińskiego urabiała sobie ręce w polnych robotach. Trzeba było wyżywić i przyodziać osieroconą gromadkę. Litowali się sąsiedzi nad młodą, pracowitą wdową i jej drobiazgiem. Z tej wielkiej litości wyswatali ją ze statecznym i w podeszłym wieku wdowcem Marcinem Węcławkiem. Została żoną starszego od siebie o lat ponad trzydzieści, schorowanego już człowieka, a w dodatku macochą czworga pasierbów, z których naj młodsza Anna była o dwa lata starsza od mojej babci. Z wczesnych lat mego dzieciństwa pamiętam tę babci pasierbicę z ul. Kościelnej. Mieszkała tam w małym, parterowym domku/ zawsze czysto utrzymanym. Babcia Franciszka regularnieJ raz na miesiąc, rewizytowała przybraną córkę. W dużej, papierowej torbie przynosiła poznańskie szneki z glancem, a pasierbica podawała w malowanych kubkach zabielaną śmietanką kawę z cykorią. Odnosiły się do siebie z wzajemnym szacunkiem. Bardzo się lubiły.

Poważna różnica wiekuJ a także stateczny charakter Marcina Węcławka onieśmielały Franciszkę do męża. Tym boleśniejsze przeżywała tęsknot y/ żałując umiłowanego Wojciecha, że jej się tak wcześnie umknął na drugi świat. I choć z drugim mężem miała jeszcze dwoje dzieci - Michała i Katarzynę - nie potrafiła przywiązać się bezgranicznie do sędziwego w porównaniu z jej młodością Marcina i zwracała się do niego przez »wy«. On na pewno po swojemu kochał swą młodą żonę [...]. Pracowała z zawziętą wy trwałością, a ciężkie życie przyjmowała z gorzkim humorem. »Rada, nie rada, wyszłam za dziada, co ja będę robiła?«. Gdy owdowiała po raz drugi, nie rozpaczała, jak za swym pierwszym chłopem, umiłowanym Wojciechem. Przecież nic się w jej życiu nie zmieniło. W nieustannym zaharowaniu przyzwyczajała do ciężkiej pracy swe starsze dzieci. Janek poszedł na poniewierczą służbę do wiejskiego młynarza. Wikta z czternastoletnią Marynią przebiegały codziennie daleką drogę ze Staro łęki, przez Rataje i Berdychowo, na Chwaliszewo. Nędzne wynagrodzenie dostawały od Niemca za niszczącą zdrowie pracę w małej fabryce cygar i papierosów. Maluchów - Michała i Kasię - zabierała Franciszka ze sobą w pole. Pieląc

Stefan Stuligrosz

zielsko, okopując ziemniaki, nie spuszczała z dzieciaków troskliwych, matczynych oczu [...]. Twardy los znosiła ze spokojną i pogodną rezygnacją. Nie skarżyła się przed nikim. Była kobietą silną, twardą, nieugiętą. Nie chcąc być ciężarem dla swych dzieci, bo w późniejszych latach też jej się nie najlepiej wiodło, do końca życia pracowała na siebie i na łakocie dla wnuków. Z ich grona najczulszą miłością ogarniała mnie - naj starszego. Imię moje wymawiała w przeróżnych pieszczotliwych odmianach: Stefciu, Stefanek, Stefcinek. Trudno uwierzyć, że ona, tak twarda i nieustępliwie wymagająca w stosunku do samej siebie i swoich dzieci, wobec Stefanka zmieniała się zupełnie. Z miłości do wnuka topniało babcine serce, a zazwyczaj surowa jej twarz promieniowała subtelną troskliwością. Łączyło nas wzajemneJ bezgraniczne przywiązanie. Znała mnie dobrze i wiedziała, z jaką niecierpliwością wypatruję momentu, kiedy dla odpoczynku siądzie sobie na niskim stołku bez oparcia, w poznańskim regionie ryczką zwanym. Siadałem wtedy wygodnie w fałdach babcinej, wiejskiej spódnicy, z łokciami opartymi jak w fotelu o jej kolana i z zapartym oddechem wsłuchiwałem się w jej zdrowy, po chłopsku szorstki, lecz dla mnie najpiękniejszy głos. Kołysząc mnie lekko, raz w lewą, raz w prawą stronę, śpiewała wszystkie nasze ulubione pieśni:

Słoneczko, słoneczko, nie zachodź mi jeszcze, Boć ten mój Jasinek daleko jest jeszcze.

Słoneczko, słoneczko, już możesz zachodzić, Boć ten mój Jasinek do innej odchodzi.

Nie pamiętam, ile to piosenek miała babcia w swym bogatym repertuarze. Były różne. Jedne wzruszały żarliwością uczuć/ inne były tęskneJ tkliwe lub pełne życiowej radości, a także przepojone zdrowym humorem. Oczywiście wszystkie z odpowiednimi do prostych, ludowych tekstów melodiami i rytmami [...]. Przepadałem za babcinym śpiewaniem. Moje doznania uzupełniała delikatna pieszczota szorstkich od polnych robót babcinych rąk z tkliwością głaszczących przy śpiewaniu czuprynę wnuka. Było mi tak dobrze/ że jeszcze mocniej wciskałem się w jej ramiona. Wtedy wyraźniej czułem zapach uprawianych przez babcię warzyw - cebuli, selerów, pietruszki - których woń, dla mnie rozkoszna i niezapomniana, przepoiła jej ubogieJ robocze suknie. Miała babcia Franciszka w swej ubogiej izbie piękną komodę z głębokimi szufladami. Na komodzie, z wyszywanym przez babcię kolorowym bieżnikiem, stały po obu stronach pękate wazony ze sztucznymi kwiatami misternie uwitymi z białych, czerwonych i zielonych bibułek. Między wazonami krucyfiks pod smukłym, szklanym kloszem. W mym dziecięcym rozumowaniu przydatność tego klosza wydawała mi się tyle wątpliwa, co groźna. Wolałbym, by stał swobodnieJ bez szklanej osłony. Mógłbym się wówczas uraczyć delikatnym zapachem unoszącym się z szuflady komody. Tam babcia przechowywała jabłka, aby szybciej nabrały dojrzałej kruchości. Pozbierane w ogrodzie opadłe owoce (wiszących na drzewach, jako cudzej własności, nie zrywała) wkładała między

Ryc. 3. Odsłonięcie tablicy pamiątkowej na domu rodzinnym Stefana Stuligrosza (stoi w środku) przy ul. Starołęckiej 88,26 sierpnia 2009 r., fot. M. Pawlakczysto upraną, na słońcu wybieloną i nieco krochmalem usztywnioną bieliznę. Między kaszmirowe chust y/ koronkowe czepce i kołnierze, którymi ozdabiała niedzielny przyodziewek. Między świąteczneJ perkalikowe bluzy, granatowe i białe spódnice porządnie poukładane w przepastnych szufladach. W niedzielę, a zwłaszcza w wielkie święta kościelne babcia Franciszka wyjmowała z szuflad odzież pachnącą jabłkami. Nie miała wielkiego wyboru. Ubierała się jednak stosownie do rangi uroczystości. Najpiękniej na procesje Bożego Ciała i na Matkę Boską Zielną. Poruszając się z wrodzonym wdziękiem, paradowała w gładko uprasowanej i przyozdobionej koronkowym kołnierzykiem białej bluzie. Wypuszczała ją luźno na równie białą, obszerną spódnicę sięgającą poniżej kolan. Prosto uczesane i równym przedziałkiem rozdzielone włosy splatała w długie warkocze, po czym zwijała je w dwa dużeJ spięte ozdobnymi klamrami, płaskie węzły osłaniające uszy. Do najpiękniejszych ozdób świątecznego przyodziewku mojej babci należały: prześlicznie haftowany, mały i krochmalem usztywniony czepek przyczepiany do włosów długimi szpilkami, dwa sznury czerwonych korali związanych wokół szyi czerwoną wstążeczką, czerwone wełniane pończochy i czarneJ wysoko sznurowane trzewiki. W lewej ręce

Stefan Stuligrosztrzymała owinięty białą, koronkową chusteczką, gr ub y/ dość już podniszczony polski modlitewnik drukowany dużymi literami. Na przedramieniu paradna bladoniebieska chusta wykończona długimi, białymi frędzlami. Świątecznym ubiorem mojej babci nie byłem zachwycony. Co więcej, widząc ją tak na biało ubraną, czułem się pokrzywdzony. Wtedy nie było mi wolno zbliżać się do babki Franciszki. A niech bym tylko próbował. .. Zaraz mnie zewsząd upominano: »Stefek! Nie tykej babusi łapkami, nie tykej! Jeszcze byś ją czasem powoloł! «. Natomiast spędzane z babcią zwykłe niedziele cieszyły mnie ogromnie. Gdy nie miała pilnej roboty w poluJ chętnie zabierała do siebie kilkuletniego wnuka już w sobotę. Popołudniowe godziny tego dnia przeznaczała na różne czynności domowe. Przechowanymi po praniu mydlinami szorowała w swej izbie do białości stołki, półki i podłogę, która szybko wysychała w przeciągu otwartych na przestrzał drzwi i okien. Niekiedy przechodziliśmy przez kolejowy most na drugą stronę Warty do Dębiny. Tam ostrym knypkiem ścinała wiklinowe witki. Plotła z nich zgrabne kosze i opałki. Rozdawała je potem przy różnych okazjach swym dzieciom, pasierbom i sąsiadom. Ciesząc się ich poszanowaniem, udzielała roztropnych życiowych porad, gdy ją o to proszono, cierpliwie wysłuchiwała osobistych zwierzeń, irytowała się znoszonymi plotkami krzywdzącymi bliźnich. »Byłyście przy tym? - pytała wtedy. - Na swoje uszy słyszałyście? Na własne oczy widziałyście? Ach nie? To mi tU, kochano, plotek nie znoście i ludzi nie obmawiajcie, bo tego nie znoszę!«. Czasami we wczesneJ sobotnie wieczory, biorąc mnie za rękę, lubiła też na chwilkę wpadać do tej czy innej sąsiadki. Ot/ tak tylko, by zamienić słów kilka, Stefankiem, jak to pięknie rośnieJ się pochwalić, zobaczyć, czy której z nich nie przydałaby się pomoc. Pamiętam, w tamtych czasach starołęckie kobiety wspierały. się chętnie z solidarną wzajemnością. Zycie w parafii św. Antoniego Padewskiego skupiało się wówczas w niskim i długim, drewnianym baraku o skrzypiącej podłodze. Jakże tam chętnie chodziłem z babcią Franciszką na niedzielne sumy i nieszporne nabożeństwa. Na sumę przychodziło się sporo czasu przed jej rozpoczęciem, by odśpiewać godzinki o Najświętszej Panience. Prowadził je żwawo z chóru starołęcki organista. »Ja mieszkam na wysokościach« - przechwalał się z góry. »A tron mój w słupie obłoku!« - odpowiadały skwapliwie i nie bez pewnej przekory starołęckie kobiety. Dialogowany śpiew przypadł mi do serca, choć nie lubiłem głosu organisty [...]. Wiadomo było, że organista z kalikantem drą między sobą przysłowiowe koty. Energiczniejsze kobiet y/ wyprowadzone z równowagi organowym pojękiwaniem, zdecydowanie ratowały Chwałę Bożą na swój prosty sposób. Silniejszymi głosami, jedna ponad drugą, atakowały melodie śpiewanych pieśni, nie bacząc już na zgodność rytmiczną ani też na intonacyjną czystość śpiewanych pieśni. Przejęte nabożną ekstazą wypełniały kościół przejmującym zawodzeniem, z którego wyraźnie wybijał się głos mojej babci. Z lekko uniesioną głową, z natchnieniem na twarzy, wydała mi się niesamowicie ważna. Z otwartymi z podziwu ustami wpatrywałem się z uwielbieniem w żarliwie rozśpiewaną babcię.

Matko niebieskiego Pana, Ślicznaś i niepokalana.

Miesiąc swe ogniste rogi Skłonił pod twe święte nogi.

Gwiazdy wszystkie asystują, Bo Królowę w niebie czują.

[...] Historii o Męce Pańskiej śpiewanej z żałosnym zawodzeniem w Gorzkich żalach nie mogłem słuchać bez wzruszenia. Jeśli włączałem się do innych kościelnych pieśni, nie próbowałem tego robić w Gorzkich żalach. Ze ściśniętego wzruszeniem gardła nie mogłem wydobyć dźwięku, a słuchając niemal z bólem szczególnie żałosnych zwrotek, siłą woli wstrzymywałem łkanie.

Jużci, już/ moje Kochanie - gotuje się na skonanie, Toć i ja z nim umieram.

Zamknął Jezus słodką mowę, Już ku ziemi skłonił głowę, Już żegna Matkę swoją.

Gorzkie żale śpiewało się w starołęckim kościele nad wyraz uroczyścieJ żałośnie i tkliwie. Wszystkie trzy części bez wytchnienia - jedna za drugą [.. .]. W tym prostym, a tak szczerym starołęckim tłumie każda scena Męki Pańskiej nabierała odpowiedniego dla siebie kolorytu. Mój Boże! Kto tak dziś śpiewa Gorzkie żale? Patrząc na spływające łzami rysy babcinego obliczaJ traciłem poczucie rzeczywistości [.. .]. W skupionym milczeniu wracaliśmy do domu. Powoli ustępowało podniecenie wywołane silnym przeżyciem. Innego rodzaju doznań dostarczały mi nieszporowe psalmy śpiewane u św. Antoniego w niedzielne popołudnia. W ogólnym śpiewie nieszporów, płynących o wiele żywszym nurtem aniżeli Gorzkie żale, głos mojej babci wyróżniał się promienną radością. »Chwalcie, o dziatki, Najwyższego Pana« - zanosiła się radością, znacząco ściskając moją rękę. Zachęcony tym serdecznym gestem darłem się swym chłopięcym dyszkantem, podzielając babcine radosne podniecenie. Jej ufność i nadzieja uwydatniały się w dalszych zwrotkach psalmu 112:

On ubogiego z gnoju wyprowadzi I z książętami na ławie posadzi.

On niesie radość dla niepłodnej matki Miłe w jej domu rozmnażając dziatki.

W tym momencie wyobrażałem sobie starołęcką biedotę wyprowadzaną przez miłościwego Ojca z upokarzającego ubóstwa. Nie rozumiałem jednak znaczenia słów »niepłodnej matki«. Dziwiłem się przeto, jak można chałupę wypełniać dzieciarami, skoro w każdej izbie było już co najmniej pięcioro?

Stefan Stuligrosz

Z niezachwianą mocą wyśpiewywała babcia Franciszka swą gorącą wiarę:

Pan to poprzysiągł, Jego zaś mowa Nigdy danego nie cofnie słowa.

Ty jesteś Kapłan do końca wieka Według obrządku Melchizedeka.

Z biegiem lat ze śpiewanych razem z babcią Franciszką psalmów stopniowo poznawałem wielkość Boga [...]. To właśnie ta prosta, starołęcka kobieta umacniała wiarę podrastającego wnuka. Wiarę, która trwa. Byłem już dwunastoletnim uczniem Gimnazjum św. Marii Magdaleny, kiedy przeniosła się ze Staro łęki na Ra taj elf .

PRZYPISY:

1 Piórkiem Słowika, Poznań 1995. Za zgodą autora i wydawcy Media Rodzina of Poznań przytaczamy niektóre fragmenty książki. Zachował się też zapis dźwiękowy wspomnień prof. Stuligrosza.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2009 Nr4; Starołęka, Głuszyna, Krzesiny dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry