PENDELKIEM NA STAROŁĘKĘ z inż. Czesławem Laskowskim z Przemysłowego Instytutu Maszyn Rolniczychrozmawia PIOTR BOJARSKI
Kronika Miasta Poznania 2009 Nr4; Starołęka, Głuszyna, Krzesiny
Czas czytania: ok. 13 min.I nstytut Maszyn Rolniczych na poznańskiej Starołęce wyrósł z Centralnego Biura Konstrukcyjnego Maszyn Rolniczych (CBR), które powstało w marcu 1946 roku. Zorganizował je mgr inż. Stanisław Zaliński, przed wojną kierownik biura konstrukcyjnego w fabryce Unia w Grudziądzu, a po wojnie wykładowca Uniwersytetu Poznańskiego oraz Wyższej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki. Biuro dzierżawiło początkowo dwa niewielkie pokoje od fabryki H. Cegielskiego. W końcu 1946 roku zostało przeniesione do kamienicy na rogu ulic Roosevelta i Dąbrowskiego, gdzie początkowo zajęło pierwsze piętro, a w 1947 roku przeprowadziło się na drugie. Tam, w 10 pokojach Biura pracowało 11 osób, wśród nich dwóch inżynierów. Z czasem kadra CBKMR urosła w siłę. W 1949 roku w Biurze pracowało już 25 osób. W końcu grudnia 1949 roku minister przemysłu ciężkiego przemianował CBKMR na Centralne Biuro Konstrukcyjne nr 3. Odtąd placówka ta prowadziła samodzielną gospodarkę finansową. Starołęcki rozdział w dziejach CBK-3 rozpoczął się w marcu 1953 roku. Biuro otrzymało wtedy do użytku nowy gmach przy ul. Starołęckiej 31. Dwupiętrowy budynek o powierzchni ponad 2 tys. mkw. znajdował się na terenie Fabryki Sprzętu Rolniczego im. 15 Grunia, którą przenoszono właśnie do powstającej nieopodal Fabryki Maszyn Zniwnych. Centralne Biuro Konstrukcyjne nr 3 otrzymało cały teren fabryczny z zabdowaniami. W czerwcu 1953 roku Stanisława Zalińskiego zastąpił na stanowisku dyrektora mgr inż. Zygmunt Miller, pracownik naukowy Politechniki Wrocławskiej. 28 sierpnia 1954 r. rząd zdecydował o przekształceniu Centralnego Biura Konstrukcyjnego nr 3 w Instytut Maszyn Rolniczych w Poznaniu (od 1960 roku
Piotr Boj arski
- Przemysłowy Instytut Maszyn Rolniczych). Zadaniem Instytutu było prowadzenie prac naukowo-badawczych, a także konstruowanie i opracowywanie technologii budowy maszyn, urządzeń i narzędzi rolniczych. Rok później na Starołęckiej 31 zameldował się wówczas 21-letni Czesław Laskowski, by odbyć tam praktyki.
Jak Pan trafił do pracy w Instytucie Maszyn Rolniczych na Starołęce? Urodziłem się w 1934 roku w Swarzędzu. Przeżyłem tu całą wojnę i ukończyłem szkołę podstawową. Potem zostałem uczniem w zakładzie mechanicznym Bonifacego Kujawy przy ul. Dzierżyńskiego (dziś 28 Czerwca 1956). Jednocześnie kontynuowałem naukę w trzyletniej szkole zawodowej, która dała mi w 1952 roku "małą maturę". Szkołę ukończyłem jako ślusarz maszynowy. Następnie uczyłem się w trybie wieczorowym w Liceum Mechaniczno- Elektrycznym na Wildzie, którego dyrektorem był pan Dziubalski, i w tym czasie właśnie zacząłem pracę w Instytucie Maszyn Rolniczych na Starołęce. To było w maju 1955 roku. Gdy w 1956 roku ukończyłem liceum (wówczas już Technikum Elektryczno-Maszynowe), dostałem się na studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Poznańskiej. Był to spory sukces, bo o każde miejsce na politechnice ubiegało się wówczas aż pięć osób. Traf chciał, że w listopadzie 1956 roku upomniało się o mnie wojsko. Wtedy nie można było wyreklamować się od służby wojskowej, dlatego musiałem stawić się w jednostce. I tak, mając zaawansowany pierwszy semestr studiów, musiałem pójść do wojska. Ale po odbyciu służby wojskowej wrócił Pan na uczelnię i do Instytutu? Po 18 miesiącach służby wróciłem na studia. Nie było jednak dla mnie taryfy ulgowej: w czerwcu 1958 roku musiałem ponownie zdawać egzamin na politechnikę. Na szczęście okazało się, że moje wiadomości były wystarczająceJ przez cały okres służby wojskowej nie rozstawałem się bowiem z książkami. Zostałem ponownie studentem Wydziału Maszyn Rolniczych i Pojazdów. I tylko dziekan, prof. Zeidlitz, dziwił się trochę, że na egzamin przyszedłem w mundurze/ ale wtedy inaczej być nie mogło, bo formalnie byłem jeszcze w wojsku. Ze służby wojskowej zwolniono mnie 30 sierpnia 1958 r., od 1 września zacząłem studia na politechnice i wróciłem na praktyki do Instytutu Maszyn Rolniczych. Od stycznia 1956 roku byłem już członkiem Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Mechaników. Po ukończeniu studiów podjąłem pracę w Biurze Konstrukcyjnym, a potem przeniesiono mnie do Zakładu Badań Maszyn i Urządzeń do Ochrony Roślin. Jak wyglądał Instytut Maszyn Rolniczych w 1955 roku? Kiedy przyszedłem do pracy, Instytut dysponował dwupiętrowym gmachem z czerwonej cegły na rogu ulic Bystrej i Starołęckiej (w tej chwili zajmuje go Zakład Ubezpieczeń Społecznych, a do budynku dobudowano nowy, przeszklony gmach ZUS). Przy Instytucie działał Zakład Konstrukcyjno-Technologiczny. Od stycznia 1956 roku Instytut był właścicielem całego terenu po byłej Fabryce Sprzętu Rolniczego im. 15 Grudnia. Instytut przejął wtedy również jednopiętrowy biurowiec i halę Wydziału Budowy Prototypów. Te wielkie pomieszczenia przeznaczono dla Zakładu Konstrukcyjno-Prototypowego. Na początku sporą
Ryc. 1. Siedziba Centralnego Biura Konstrukcyjnego Maszyn Rolniczych i CBK-3 w latach 1946-53 przy ul. Roosevelta 11
część hali i część pomieszczeń w biurowcu zajmował Instytut Obróbki Plastycznej/ który miał do swej dyspozycji także garaże, magazyn stali, magazyn farb oraz szopę. Łącznie zajmował prawie 6 hektarów terenu. Do pracy w Instytucie dojeżdżałem ze Swarzędza tzw. pendelkiem. Ten pociąg uruchomili Niemcy w czasie wojny, woził ludzi ze Swarzędza, przez Franowo, do Krzesin. Wsiadałem do pociągu w Swarzędzu, zajeżdżałem na dworzec w Starołęce, przechodziłem jakieś 300 metrów i już byłem w pracy. Było to jednak o tyle trudneJ że człowiek musiał wstawać o 4.30/ żeby zdążyć na pociąg o 5.04/ bo musiałem zdążyć na szóstą do Instytutu. Później, kiedy zostałem stałym pracownikiem w zakładzie naukowym Instytutu, chodziłem już do pracy na siódmą, a potem na ósmą. Starołęka była dzielnicą przemysłową, mieszkań było tam niewiel, domy były nieliczne. Działały za to bardzo prężne zakłady: Fabryka Maszyn Zniwnych, Nivea, Stomil. To były fabryki, które tętniły życiem, tam cały czas była trzyzmianowa produkcja. Nasz Instytut pracował na jedną zmianę. Prototypownia pracowała na dwie zmiany tylko wtedy, gdy miała do opracowania jakąś większą serię maszyn. Starołęce początkowo brakowało dobrej komunikacji. Kiedy w latach 60. Swarzędz uzyskał połączenie autobusowe z Poznaniem, zacząłem dojeżdżać do pracy autobusem. Autobusy jeź
Piotr Boj arski
Ryc. 2. Główny budynek Przemysłowego Instytutu Maszyn Rolniczych przy ul. Starołęckiej 31 w latach 1953-95dziły co godzinę, ostatnim przystankiem była ul. Wierzboa w Poznaniu. Tam przesiadałem się na kolejny autobus do Fabryki Maszyn Zniwnych, a spod fabryki szedłem do Instytutu na piechotę. Później autobusy kursowały już aż do Minikowa i dalej. Ale dojazd był nadal bardzo trudny, bo w tych kierunkach codziennie podróżowały ogromne ilości ludzi. Pamiętam, że w autobusach było bardzo ciasno, jeździliśmy na stopniach. Później ruch rozładowały tramwaje na Starołękę. Wtedy nasz zakład naukowy pracował siedem godzin - od ósmej do piętnastej. Byłem już tzw. pomocniczym pracownikiem technicznym, czyli brałem udział w konstrukcjach, w kreśleniu. Kiedy Centralne Biuro Konstrukcyjne przekształcono w Instytut, powstało Biuro Konstrukcyjne Instytutu, a równolegle powołano Zakład Konstrukcyjno-Prototypowy i zakłady naukowe. Czym się zajmowaliście? Oprócz tego, że badaliśmy od podstaw maszyny, zajmowaliśmy się również konstrukcją modelową, a potem prototypową. Ten proces kończył się produkcją serii maszyn - najpierw małych, a potem większych. To był szeroki wachlarz I?aszyn rolniczych, począwszy od konnej kosiarki, którą robiła Fabryka Maszyn Zniwnych, a skończywszy na kombajnach, które są produkowane jeszcze dziś do zbioru zbóż, traw czy ziemniaków. W czym Pan się specjalizował? Mogę się pochwalić udziałem w pięciu wynalazkach, w pięciu wzorach produkcyjnych. W końcu lat 70. doczekałem się wspólnej, zespołowej nagrody ówczesnego wicepremiera Malinowskiego. Pracowaliśmy wtedy nad nowym prototypem zaprawiarki do zbóż, do ziarna. Projektowaliśmy zaprawiarki półautomatyczne i w pełni automatyczneJ łącznie z systemem dodawania zaprawy i mieszalnikami. Ten projekt został opatentowany, jestem udziałowcem tegopatentu. I za tę właśnie zaprawiarkę, oznaczoną symbolem ZZ-4/5 (cztery tony wydajności na godzinę), dostaliśmy nagrodę. Jaką pozycję w kraju miał wasz Instytut w latach 60. i 70.? To był wiodący ośrodek, który zajmował czołową lokatę w kraju. Nasz Instytut był ceniony również za granicą. Nasza pozycja była bardzo mocna. Dowodem na to może być fakt, że nasze kombajny były importowane przez kraje afrykańskie. Współpracowaliśmy też z instytutem w Braunschweigu (ówczesna RFN), który istnieje do dzisiaj. Kontakt z Braunschweigiem rozpoczął się jeszcze za czasów Gomułki. Ta współpraca była bardzo ciekawa. Moi koledzy jeździli również na staże do Szwajcarii, Holandii, Danii, Norwegii czy Szwecji. Jeździliśmy nawet na sesje rolnicze w Stanach Zjednoczonych. Od początku swojej działalności Instytut blisko współpracował z IBEM-em, czyli Instytutem Budownictwa Elektryfikacji i Mechanizacji Rolnictwa w Warszawie. Poza tym współpracowaliśmy z Instytutem Nawozów Sztucznych w Puławach, Akademią Rolniczą w Poznaniu i akademiami we Wrocławiu i Krakowie. W Instytucie powstawały projekty maszyn i ich prototypy. Gdzie te maszyny produkowano? W różnych miejscach, np. w fabryce kombajnów w Płocku albo w fabryce związanej z selekcją zboża w Rogoźnie. Taka fabryka była też w Lublinie; współpracowała z nami także tamtejsza Akademia Rolnicza. Pilmet z Wrocławia produkował całą gamę opryskiwaczy. Czy to w poznańskim Instytucie zaprojektowano najbardziej znane polskie kombajny Bizon?
Ryc. 3. Zakład Konstrukcyjno-Technologiczny, sala Działu Konstrukcyjnego w 1955 r., tu przy jednej z desek kreślarskich pracował inż. Czesław Laskowski
Piotr Boj arski
Ryc. 4. Wnętrze hali prototypowni w 1956 r.
Te kombajny powstały u nas we współpracy z Fabryką Maszyn Rolniczych w Płocku. U nas też zostały ulepszone. Projektowaliśmy je na wzorach niemieckich/ holenderskich i francuskich. Koledzy wyjeżdżali na szkolenia i podpatrywali niektóre rozwiązania. W naszym instytucie przeprowadzaliśmy również kompleksowe badania wytrzymałościowe kombajnów. Co było największym hitem Instytutu? Przede wszystkim kombajny, bo to były największ maszyny, które projektowaliśmy. Nasz Instytut wspólnie z Fabryką Maszyn Zniwnych zaprojektował i wdrożył do produkcji kombajn do cięcia zielonek. Poza tym skonstruowaliśmy kombajny do ziemniaków, które były wówczas bardzo mocno eksploatowane. Produkowano je w Strzelcach Opolskich. Instytut opracował także całą paletę opryskiwaczy - od najprostszego, konnego, po opryskiwacze 200-/ 500-/ 1500i 2000-litrowe, przyczepiane do ciągników. Opracowaliśmy też opryskiwacze sadownicze. Rolnicy bardzo sobie chwalili nasz sprzęt. Kiedy w latach 80. miał miejsce napływ używanych maszyn rolniczych z Zachodu, m.in. z Niemiec, to okazało się, że te niemieckie maszyny, choć ładne i funkcjonalneJ wytrzymywały zaledwie sezon lub dwa i musiały iść do naprawy. Natomiast opryskiwacze produkowane przez wrocławski Pilmet miały osiem lat gwarancji. To była nasza konstrukcja, szeroko eksportowana. Spotykam się z kolegami, którzy do dziś używają tych opryskiwaczy w swoich prywatnych gospodarstwach i sobie je chwalą. Pracował Pan nad tym projektem? Miałem w tym jakiś udział, przeprowadzałem badania jakości, szczególnie rozpylaczy i pomp. Pompy do opryskiwaczy, pompy tłokowe i przeponoweJktóre produkował Pilmet we Wrocławiu, sprawdziły się i są produkowane do dziś przez zakład pod Elblągiem. Opracowaliśmy też zawory sterujące do tych opryskiwaczy, a także małeJ ręczne rozpylacze rozwinięte z licencji zakupionej na Zachodzie. Czyli można powiedzieć, że poznański Instytut Maszyn Rolniczych zmodernizował polskie rolnictwo? Polski rolnik po wojnie nie miał do dyspozycji dużego wyboru maszyn.
Dopiero z biegiem lat rozwinął się w Polsce cały park maszynowy. Trudno powiedzieć, że to tylko zasługa naszego Instytutu. Wiele rozwiązań proponowały uczelnie. Już przed wojną w Grudziądzu funkcjonowała fabryka, która potem, łącząc się Centralnym Biurem Konstrukcyjnym nr 3/ dała początek naszemu Instytutowi. Do Instytutu przyszli wysokiej klasy specjaliści, tacy jak doc. inż. Władysław Machowiak, późniejszy wicedyrektor do spraw naukowych/ czy dr inż. Andrzej Fopp / który pracował w Szkole Inżynierskiej w Poznaniu. Dr inż. Zygmunt Mirowski również pracował w Szkole Inżynierskiej i jednocześnie w naszym Instytucie. Kto kierował Instytutem, kiedy zaczynał Pan pracę w 1955 roku? Inżynier Zygmunt Miller, rzeczowy, mądry człowiek. Przyszedł do Poznania z Wrocławia. Potem został dyrektorem Zjednoczenia Przemysłu Maszyn Rolniczych. Nie zetknąłem się z nim bezpośrednio, bo w Instytucie obowiązywała pewna hierarchia, a ja na początku byłem tylko pracownikiem fizycznym. Kiedy ukończyłem technikum, mgr Machowiak, który się mną opiekował, stwierdził/ że Polska nie po to kształci młodych ludzi, by ci pracowali fizycznie. Wtedy zostałem skierowany do zał<:ładu naukowego. Pierwszym dyrektorem i twórcą Instytutu był inż. Stanisław Zaliński, równocześnie wykładowca w Szkole Inżynierskiej w Poznaniu. Kierował Instytutem w latach 1946-53. Po nim dyrektorem został właśnie Miller i szefował Instytutowi do 1958 roku. Później szefem był dr inż. Jan Czarnecki, który również wykładał w Szkole Inżynierskiej, a potem na Politechnice Poznańskiej. Był wybitnym specjalistą od silników i bardzo sympatycznym człowiekiem. W 1960 roku wrócił na politechnikę, a zastąpił go mgr inż. Hipolit Szubert. Po Szubercie, od 1969 roku Instytutem kierował prof. Kazimierz Mielec. Stanowisko to zajmował aż do 2002 roku. Od sześciu lat Instytutem kieruje dr inż. Tadeusz Pawłowski. To również absolwent Politechniki Poznańskiej, młody, zdolny i mądry człowiek. Kto przyuczał Pana do zawodu? W Instytucie nikt mnie już niczego nie uczył, bo przyszedłem tam po zdaniu egzaminu czeladniczego w Izbie Rzemieślniczej, byłem więc fachowcem. W Instytucie był starszy mistrz, który miał pod sobą kilku mistrzów. To był bardzo porządny facet. A poza tym miałem też mistrzów, którzy pracowali jako produkcyjni. Najlepszym moim kolegą był inż. Telesfor Brzustowicz, rodowity poznaniak z ul. Kanałowej. Studiował maszyny i urządzenia rolnicze w Szkole Inżynierskiej. Niestety, zmarł w styczniu tego roku. Do moich serdecznych kolegów należeli również technik Jan Grządzielewski, inż. Kazimierz Sadowski, mgr inż. Zbigniew Dratwa, kierownik zakładu naukowego, a także mgr inż. Stanisław Sedlaczek, specjalista w dziedzinie pługów i bron, mgr Henryk Macia
Piotr Boj arskiszek czy mgr inż. Stanisław Jankowiak. Pierwszym moim kierownikiem, który przyjmował mnie do zakładu, był mgr inż. Tadeusz Brudnik, przyszedł on do Poznania z Politechniki Wrocławskiej. Potem moim długoletnim kierownikiem był mgr inż. Jan Łącki. Pracę zaczynał Pan na hali produkcyjnej? Od 1955 do 1956 roku pracowałem w prototypowni. Z drugiej strony hali mieściła się kontrola techniczna, a także dział obróbki, wszystko pod jednym dachem. Potem, po studiach, zostałem starszym konstruktorem badawczo-technicznym. Prowadziłem badania, byłem autorem lub współautorem 58 prac badawczych wydanych przez Instytut. Z tych prac korzystało wielu studentów, a przede wszystkim nasz przemysł. Ile osób pracowało w Instytucie w latach 50.? Na początku ok. 200 osób. W swoich najlepszych czasach Instytut miał ok. 700 pracowników, z tego 200 w zakładach naukowych. Zakład rozrósł się: powstały trzy hale laboratoryjne i magazynowe. W 1968 roku zbudowano też nowoczesną halę badań, która miała być halą wystawową i jednocześnie służyć jako pomieszczenia dla studentów, którzy odbywali w Instytucie praktyki studenckie. W hali prowadziliśmy też badania wytrzymałościowe kombajnów i silosów. Dziś w tej hali znajduje się stacja obsługi samochodów. Rozpoczął Pan pracę w Instytucie w bardzo szczególnym momencie. Rok później rozegrały się wypadki Poznańskiego Czerwca. Pamięta Pan Czarny Czwartek w Instytucie? Oczywiście. 28 czerwca 1956 r. rano byłem akurat na warsztacie. Nikt z nas nic nie wiedział, kiedy rano do Instytutu przyjechała ekipa z Cegielskiego. Namawiali nas do udziału w demonstracji. Ta ekipa pojechała dalej, a my byliśmy najpierw w szokuJ że coś takiego dzieje się w Poznaniu. O 10.30 zdecydowaliśmy się - wyszliśmy z zakładu. Szliśmy do centrum. Na drodze było gwarno, bo na ulicę wyszli również robotnicy ze Stomilu, ALKO, fabryki Centra, a także z młyna i z innych zakładów. Szliśmy ku Ratajom, a potem mostem przez Wartę, w kierunku dworca kolejowego. Nie doszliśmy jednak na dworzec, bo odbiliśmy
Ryc. 5. Zabudowania Przemysłowego Instytutu Maszyn Rolniczych w 1956 r.
Ryc. 6. Badania przetrząsaczo-zgrabiarki PZK-1,8na pl. Wolności. Po drodze usłyszeliśmy, że wszystko odbywa się pod gmachem sądu na Młyńskiej. Kiedy tam dotarliśmy, więzienie było już otwarte. Pamiętam, że po jezdni walało się dużo dokumentów wyrzuconych przez ludzi z sądu. Poszliśmy dalej. Przez pl. Mickiewicza, most Uniwersytecki i ul. Zwierzyniecką dotarliśmy na Jeżyce. Pamiętam, jak kapitan Wojska Polskiego został otoczony przez ludzi żądających, by oddał broń. On prosił, błagał, żeby go nie rozbrajać, bo jeśli wróci do jednostki bez broni, to grozi mu sąd wojenny. Nie pamiętam, jak to się zakończyło. Prawdopodobnie jednak został rozbrojony. Podobnie jak grupa kadetów ze szkoły na Golęcinie. Wraz z grupą kolegów przeszliśmy na ul. Kochanowskiego, w okolice gmachu UB. Stanęliśmy na narożniku Dąbrowskiego i Kochanowskiego. Tam stały dwa czołgi otoczone przez cywilów. Spotkałem Waldemara Małeckiego, kolegę, który później również pracował w Instytucie. Wtedy był w wojsku, przyjechał z jednostki na wschodzie. Stali po bramach. Wymieniliśmy zaledwie kilka słów, bo był na służbie, nie miał prawa z nami rozmawiać. Strzelano już wtedy pod budynkiem UB? Tak. Od strony ul. Poznańskiej słychać było regularną kanonadę. Ponieważ zrobiło się niebezpiecznieJ poszedłem z kolegami do domu. Nie mogliśmy jednak przejść przez most Teatralny, bo jeździły tamtędy czołgi i samochody. Widziałem ludzi w polskich mundurach, którzy mówili po rosyjsku. Słyszałem: "Uchodi!" "Nielzia!". Więc poszliśmy na most Dworcowy. Chciałem wrócić pociągiem do domu, żaden pociąg jednak nie jechał, dlatego poszedłem z kolegami w kierunku Swarędza. Na wysokości os. Warszawskiego natrafiliśmy na grupę trzech czołgów. Zołnierze zatrzymali maszyny, zapytali, dokąd idziemy. "Do Swarzędza", odpowiedzieliśmy. Było już późno i wtedy okazało się, że władze wprowadziły godzinę milicyjną. Na szczęście zjawił się bardzo sympatyczny porucznik. "To wsiadajcie na czołg", powiedział. I pancerniacy podwieźli nas do Swarzędza. Tak wróciłem do domu.
Piotr Boj arski
Ryc. 7. Samojezdne laboratorium polowe LP-10 z dwunastokanałową aparaturą do badań tensometrycznych zbudowane na samochodzie Star 66, fot. z 1977 r.
Następnego dnia trzeba było jechać do pracy. Akurat nasz pendelek tego dnia jechał na Starołękę. Dojechałem do pracy, ale tego dnia nie pracowaliśmy. Był strajk generalny, nikt nie wiedział, co ma robić i jak ma robić.
Ktoś tym strajkiem kierował? PrawdopodobnieJ ale nie potrafię powiedzieć kto. Pojechałem do domu i następnego dnia znowu przyjechałem do Instytutu. Wtedy zaczęliśmy pracować. A jesienią 1956 rokuJ gdy zacząłem studiować na politechnice, pojechałem z kolegami studentami do Warszawy na wiec poparcia dla Władysława Gomułki i gen. Spychalskiego. Czy z powodu opuszczenia Instytutu w Czarny Czwartek miał Pan jakieś kłopoty? W Instytucie nie mieliśmy żadnych problemów, bo to było spontaniczne.
Wyszliśmy wszyscy. Na miejscu zostali tylko majstroie i portierzy, bo ktoś musiał pilnować zakładu. Ze Stomilu i Fabryki Maszyn Zniwnych wyszły ogromne rzesze robotników. Wszyscy idą, to my też! Byliśmy młodzi i ciekawi. Instytutem kierował wtedy inż. Miller. Był partyjny? A czy wtedy na stanowiskach byli jacyś ludzie niepartyjni? OczywiścieJ że należał do partii. W czerwcu 1956 roku poszedł z wami do centrum miasta? Nie poszedł, bo to nie był zorganizowany ruch.
Ze Starołęki, z Fabryki Maszyn Żniwnych pochodził Zdzisław Rozwalak, szef wielkopolskiej "Solidarności" . Czy "Solidarność" powstała również w Przemysłowym Instytucie Maszyn Rolniczych? Tak, powstała. Sam należałem do "S"/ nie potrafię jednak powiedzieć, jak liczna była nasza organizacja. Nie byłem szczególnie zaangażowany.
Jak upadek PRL-u wpłynął na losy Instytutu, co się w nim zmieniło? Stopniowo zmniejszała się załoga, dziś liczy ok. 70 osób. Nasz zakład musiał wdrożyć system jakości badań zgodny z europejskimi normami, dzięki czemu mógł prowadzić badania nad bezpieczeństwem maszyn rolniczych. Na losy Instytutu ogromny wpływ miał też fakt, że w kraju upadło wiele zakładów produkcyjnych. Stało się tak, bo do Polski napłynęły ogromne ilości maszyn rolniczych z zagranicy. Wprawdzie nowe, zagraniczne maszyny były drogieJ ale te używane okazały się konkurencyjne cenowo, rolnicy kupowali więc zwykle używane maszyny z zagranicy. I nasze zakłady padały jeden po drugich. A skoro upadły zakłady, to i zamówień dla naszego Instytutu było coraz mniej. Nasza produkcja prototypów nie zawsze znajdowała ciąg dalszy w produkcji seryjnej. Rozpadły się też Państwowe Gospodarstwa Rolne, które dotychczas korzystały z wielkich zaprawiarek, koparek czy kombajnów do buraków i ziemniaków, które konstruowaliśmy w naszym Instytucie. Prywatne firmy nie podbierały wam fachowców? Nasi fachowcy byli już ludźmi w starszym wiekuJ napływ młodszych był niewielki. Bo jak można było zatrudnić kogoś nowego, młodego, jeśli Instytut nie miał nowych zleceń? W latach 80. i 90. Instytut radził sobie, jak mógł. Działał głównie dzięki zleceniom z zewnątrz. Prowadził np. badania konstrukcji nośnej nadwozia prototypu autobusu Solaris, a także opracował niektóre zespoły do tego autobusu. Z prototypowni wyodrębnił się samodzielny zakład, który wykonywał wiele elementów np. dla samochodów Tarpan produkowanych w Antoninku. Na bazie tarpana skonstruowano laboratorium do badań polowych, na bazie stara natomiast laboratorium do badań polowych i stacjonarnych.
Ryc. 8. Czesław Laskowski (siedzi) w gronie współpracowników z Instytutu w lipcu 1999 r.
Piotr Boj arski
Ryc. 9. Budynki laboratoryjne PIMR w Poznaniu po modernizacji w 2006 r.
A nowi, prywatni producenci maszyn rolniczych? Nie chcieli z wami współpracować? Nie. To były zwykle nieduże firmy, produkowały zaledwie kilka urządzeń w roku. A jeśli nasza produkcja "nie schodziła", zakład stracił rację bytu. Trudno się więc dziwić, że ludzie szukali pracy gdzie indziej. Kilku zdolnych kolegów dostało ciekawe propozycje z zagranicy. Pracę w Instytucie zakończyłem w 1999 roku. Za pozwoleniem dyrekcji pożegnałem się oficjalnie z kolegami w hali naszego Instytutu. Zostałem uhonorowany pożegnalnym dyplomem i medalem, otrzymałem kwiaty od kolegów z zakładu, które wręczył mi mgr inż. Bolesław Sobkowiak, mój ówczesny kierownik. Pana synowie kontynuują Pana zainteresowania? Mój starszy syn Tomasz skończył Akademię Rolniczą. Chciał zostać mechanizatorem/ ale uczelni nie opłacało się zorganizować takiego kierunku, zbyt mało było chętnych. Został więc informatykiem. Drugi syn jest z wykształcenia chemikiem. Utrzymuje Pan kontakt z kolegami z Instytutu? Sądziłem, że będę miał jeszcze szansę popracować w Instytucie, ale z racji mojego wieku okazało się to już niemożliwe. Ale nie przestałem być aktywny. Przez wiele lat byłem sekretarzem Stowarzyszenia Inżynierów i Techników, a w latach 90. prezesowałem Stowarzyszeniu. Dziś jestem członkiem zarządu wojewódzkiego SIMB należę też do koła Stowarzyszenia w Instytucie. Jestem również działaczem Polskiego Związku Działkowców, mam ogród w Rodzinnym Ogrodzie Działkowym "Meblarz" w Swarzędzu. Jestem instruktorem okręgowym w kolegium prezesów na Swarzędz i Mechowo. Zaangażowałem się też w konkurs "Zielony Poznań" - jestem co roku członkiem komisji oceniającej zagospodarowanie i utrzymanie ogródków działkowych w Poznaniu. To są rzeczy, które mi dają dużo satysfakcji.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2009 Nr4; Starołęka, Głuszyna, Krzesiny dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.