OKUPACYJNE DOŚWIADCZENIA RODZINY CHEŁKOWSKICH
Kronika Miasta Poznania 2009 Nr3; Okupacja 2
Czas czytania: ok. 25 min.MARIA TUKAŁŁO wstęp i opracowanie KATARZYNA MĘcZYŃSKA
Maria Tukałło jest jedyną córką Franciszka i Emilii Chełkowskich. Jej wspomnienia, dedykowane pamięci rodziców, obejmują przede wszystkim II wojnę świato\yą i okres powojenny. Ojciec Marii, Franciszek Chełkowski (1899-1939), urodził się w Smiełowie i był najstarszym synem Józefa i Marii z Donimirskich. Prócz niego w śmiełowskim pałacu wychowywało się jego ośmioro braci i pięć sióstr. W 1917 roku Franciszek ukończył gimnazjum w Ostrowie, a w następnym roku krótko służył w 18. Pułku Ułanów. Od maja do sierpnia 1920 roku brał udział w akcji plebiscytowej w Prusach Wschodnich, agitując za przyłączeniem Warmii do Polski. Studiował nauki rolnicze na Uniwersytecie Poznańskim. W styczniu 1923 roku poślubił Emilię Mieczkowską (1902-1986), jedną z ośmiu słynnych poznańskich Westalel, czyli córek Augusta Mieczkowskiego, dyrektora Banku Wzajemnych Ubezpieczeń na Zycie ,,vesta". Panna młoda maturę zdała w Gimnazjum im. Dąbrówki, później uczęszczała na kursy ogrodnicze prowadzone na Uniwersytecie Poznańskim przez prof. Rudolfa Boettnera. Emilia i Franciszek Chełkowscy wyjechali na Warmię i zamieszkali w Telkwicach, rodzinnym majątku Donimirskich. Tam urodziło się pięcioro ich natstarszych dzieci: Józef, August (1927-1999), przyszły profesor fizyki na Uniwersytecie Sląskim, marszałek Senatu RP w latach 1991-93 2 , Władysław (1928-1975) oraz bliźnięta - Andrzej (1929-2005) i Maria, autorka wspomnień. W 1929 roku w czasie kryzysu Franciszek Chełkowski utracił majątek i wrócił do Polski. Cztery lata przed wybuchem wojny został administratorem doświadczalnego majątku rolnego Uniwersytetu Poznańskiego w Golęcinie, a także asystentem w Zakładzie Ogólnej Uprawy Roślin ue Emilia i Franciszek zamieszkali w siedmiopokojowym mieszkaniu w budynku dawnej gorzelni mieszczącej się na terenie majątku. W Golęcinie urodzili się: Stanisław (ur. 1932), Jacek (ur. 1933), Ignacy (ur. 1935) i Bogumił (ur. 1936). Najmłodszy syn Jerzy pojawił się na świecie dwa tygodnie przed wybuchem wojny, 12 sierpnia 1939 r. 5 września tego roku zdarzyła się wielka rodzinna tragedia - w nurtach Warty zginął czterdziestoletni Franciszek Chełkowski. Wojenne losy ciężko doświadczonej rodziny przedstawiają prezentowane tu wspomnienia. Autorka pamiętnika Maria Tukałło ukończyła po wojnie Gimnazjum im. Generałowej Zamojskiej i podjęła naukę w Państwowej Szkole Ogrodnictwa, kończąc ją w 1950 rokuz tytułem inżyniera ogrodnictwa. Całe życie zawodowe pracowała w zieleni miejskiej w Poznaniu, w pracowni projektowo-kosztorysowej. W 1956 roku wyszła za mąż za Konstantego Tukałło 3 , lekarza chirurga związanego z Akademią Medyczną w Poznaniu, późniejszego profesora nauk medycznych, a w latach 1991-93 senatora II kadencji z ramienia Unii Demokratycznej. Maria i Konstanty Tukałłowie są rodzicami trzech córek: Zofii urodzonej w 1957 roku, farmaceutki, młodszej o dwa lata Agnieszki, romanistki i nauczycielki języka francuskiego w poznańskim "Marcinku", oraz najmłodszej, urodzonej w 1970 roku Aleksandry, anglistki, lektorki na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza.
Maria Tukałło spisała swoje Wspomnienia rodzinne poświęcone pamięci Franciszka i Emilii Chełkowskich w 2004 roku, w odtworzeniu rodzinnej historii pomagali jej bracia. Podjęła się tego trudnego zadania, "aby nasze dzieci i wnuki miały choć szczątkowe wyobrażenie o trudnych i radosnych przeżyciach tej licznej rodziny".
Rok 1939 Wiosną i latem 1939 roku już przeczuwano, że wisi nad nami niebezpieczeństwo wojny. W związku z tym szkoła ks. Cz. Piotrowskieg0 4 przygotowała w dniu 18 maja 1939 r. I Komunię św. dla dzieci z klas III i sakrament bierzmowania dla kilku starszych roczników oraz dla dzieci pierwszokomunijnych. Młodszym dzieciom przyspieszono wyjątkowo udzielenie sakramentu bierzmowania w obawie przed trudnościami okresu wojny. W tym dniu przystąpiła więc do sakramentu bierzmowania cała starsza piątka naszego rodzeństwa, tj. Józio, Gucio, Władek, Marysia i Andrzej. Tak dużej grupie dzieci sakramentu bierzmowania udzielał w kościele Matki Boskiej Bolesnej przy ul. Głogowskiej w Poznaniu ksiądz biskup Edward O'Rurke z Gdańska [.. .]. W związku ze spodziewanym przyjściem na świat lO-go dziecka jeszcze w czasie wakacyjnym, rodzice nasi ulokowali starsze dzieci poza domem krótko po zakończeniu roku szkolnego. [...] Nasz najmłodszy brat Jerzy urodził się 12 sierpnia 1939 r. [...] W chwili wybuchu wojny piątka dzieci była w Śmiełowie (Józef, Władek, Andrzej, Stach i Jacuś) i piątka w Golęcinie (Marysia, Gucio, Inuś, Boguś, Jerzy). Ja przyjechałam z Gołunia z ciocią Zosią [Pągowską] dnia 1 września. Pamiętam, że jadąc z dworca do domu ul. Zwierzyniecką i ul. Kraszewskiego/ widziałam ślady ostrzeliwania i wybite szyby. Odczuwany był nastrój paniki i zdenerwowania. W następne noce paliły się złowrogim blaskiem stogi świeżo zebranego zboża podpalone przez wojsko, które nie chciało zostawić zapasów zboża Niemcom. Nastąpiła paniczna ucieczka ludności cywilnej. Masa ludzi z tobołami zalegała na drogach, utrudniając ruchy wojska. Niemieckie samoloty polowały na tych ludzi z wielką zawziętością. Nasza mama powiedziała, że się nie ruszy z domu i dobrze na tym wyszła. Po wybuchu wojny organizowano mobilizację do wojska rezerwistów i ochotników. Punktem zbiorczym miała być okolica Kutna. Właściwie do dziś nie wiadomo, kto sporządził i rozwiesił taką odezwę mobilizacyjną bez żadnego podpisu. Nad doświadczalnym majątkiem UB jakim był Golęcin, pełnił wtedy nadzór prof. Bronisław Niklewski 5 . Polecił on ojcu zebrać grupę mężczyzn zdolnych jeszcze do wojska spośród pracowników majątku i wyruszyć na wojnę. Mamę z pozostałą w domu piątką dzieci przewiózł ojciec do babki [Marii] Mieczkowskiej na ul. Ogrodową 13 w Poznaniu. Sam z grupą folwarcznych ludzi na koniach miał zamiar przeprawić się przez Wartę, aby podążyć na wschód.
Maria Tukałło
Ryc. 1. Emilia i Franciszek Chełkowscy z dziewięciorgiem swoich dzieci, Poznań, 1936 r.
Był to dzień 5 września 1939 r. Tymczasem wszystkie mosty na Warcie zostały tego dnia o godz. 5 rano wysadzone przez cofające się Wojsko Polskie. Kursował przez rzekę tylko prom, a napór spanikowanych ludzi był tak wielki, że przeprawa stała się utrudniona. Ojciec jechał na swoim koniu, którego znał i który rzekomo umiał pływać. Podjął więc decyzję pokonania Warty wpław. Rzeka ma jednak nurt głęboki i zdradliwy. Koń bał się przebyć rzekę wpław i nie usłuchał jeźdźca, zrzucił ojca do wody i powrócił na brzeg. Świadkiem tego tragicznego wypadku był prof. Niklewski, który wyprowadzał jeszcze tę grupę swoich podwładnych z miasta. Według relacji profesora, koń odwrócił łeb w stronę ojca i bardzo silnie go uderzył, powodując to nagłe wypadnięcie z siodła do rzeki. Ojciec zdołał jeszcze wystawić rękę ponad lustro wody, oczekując chyba pomocy/ ale pływać nie umiał, porwał go wir i utonął. Golęcińscy ludzie, straciwszy przewodnika, zawrócili do domu. Z tą tragiczną wiadomością przyszli na ul. Ogrodową. Drzwi otworzyła im babka, nie dopuszczając ich do mamy. Potem stopniowo przygotowywała mamę na przekazanie tej szokującej wiadomości. Babka często zabierała Gucia i Marysię ze sobą do miasta. Spotykając co krok znajomych, szeptała im coś do ucha, abyśmy tego nie posłyszeli. Jednakże po reakcji tych osób na tę wiadomość wiedzieliśmy, że była wstrząsająca. Okrzyki "biedna Mita" dawały nam do myślenia. Gdy po kilku dniach mama sama nam tą wiadomość przekazała, nie była dla nas nowością. Tak to się stało, że mama owdowiała już w pierwszych dniach wojny, mając zaledwie 37 lat. Zwłoki ojca wyrzuciła Warta na brzeg w Naramowicach. Znalezione przy nim dokumenty i różaniec dostarczono Matce na ul. Ogrodową. Jednakżez obawy przed Niemcami, ciało miejscowi znowu wrzucili do Warty. Ponownie ciało ojca wypłynęło w Owińskach. Miejscowy ksiądz proboszcz pochował go na cmentarzu parafialnym jako NN, ponieważ tam nikt ojca nie znał i był bez dokumentów. Miał jeszcze na palcu obrączkę i chusteczkę z monogramem i po tym został zidentyfikowany dzięki bratankowi ks. proboszcza, p. Stanisławowi Jankowskiemu, który znał ojca z praktyki w Golęcinie.
Dzięki Straży Obywatelskiej zorganizowanej przez prezydenta miasta Cyryla Ratajskiego w mieście panował względny spokój. Niemcy nie niszczyli zbytnio miasta, chcąc je zachować dla siebie. Wojsko niemieckie wkroczyło do Poznania dnia 10 września. Wprowadzono zaraz godzinę policyjną. W dniu 17 września uwięziono 50 zakładników, w tym Cyryla Ratajskiego. W miastach powiatowych na rynkach przeprowadzano publiczne egzekucje przez rozstrzelanie najlepszych i najwybitniejszych obywateli. Oparciem dla mamy, zarówno psychicznym jak i materialnym, była wtedy nasza babka Mieczkowska i cała mamy rodzina. Kontakt z dziadkami w Śmiełowie był niemożliwy. Sami żyli w niepokoju o swoich bliskich, odcięci od świata. O śmierci ich syna Franciszka dowiedzieli się z listu naszej mamy przesłanego okazyjnie przez sąsiada Śmiełowa p. Antoniego Czarneckiego z Przybysła wia [...]. 26 października przyjechało do Śmiełowa dwóch niemieckich żandarmów i jeden Czech z nakazem spakowania się i opuszczenia domu. Przyprowadzili z podwórza dwa konne wozy od gnoju i wyznaczyli pół godziny na załadunek. Jednakże dziadek uraczył drinkiem żandarmów i zagadywał, co zabrało 2 godziny i wystarczyło na załadowanie dość dużego bagażu. Wywieziono wtedy ze Śmiełowa 10 osób, tj. dziadków, ciocię Kasię Miączyńską, ciocię Jankę [Chełkowską], sryjka Andrzeja i pięciu chłopców z Golęcina [braci autorki]. Wieźli ich przez Zerków i Jarocin do Cerekwicy (tzw. Internierungslager Zerkheim), która leży 18 km od Jarocina w kierunku Gostynia. Umieszczono tam wysiedlonych z całego powiatu jarocińskiego. [...] Po pierwszych dniach oszołomienia i dezorientacji internowani zaczęli organizować sobie życie. Znalazła się nauczycielka/ p. Kazimiera Jankowska z Poznania, która prowadziła po dwie godziny lekcyjne dziennie, osobne dla dzieci młodszych, a osobne dla starszych. Ciocia Janka także zajmowała się swoimi bratankami. Starsze dziewczęta zabawiały młodsze dzieci. Panowie zaczęli urządzać pogadanki dla dorosłych. Wśród internowanych byli ciekawi ludzie, dużo podróżujący i nie brakowało zajmujących tematów 6 . Tak spędzali życie w obozie nasi bracia, a mama wcale o tym nie wiedziała, myśląc, że są u dziadków w Śmiełowie. Do zarządzania majątkami po Polakach Niemcy wyznaczali tzw. Treuhanderów. Byli to przeważnie osadnicy niemieccy sprowadzeni z Rzeszy. Tymczasem w Golęcinie majątek przejęli Niemcy. Na administratora wyznaczyli Polaka p. Opolskiego, który z żoną i trzema dorastającymi córkami zamieszkał w Golęcinie. Mama z dziećmi wróciła już z ul. Ogrodowej do domu. W tym całym zamieszaniu wojennym nikt nie dopilnował wymeldowania naszego ojca. Figurował w ewidencji ludności, jako żyjący. Musiał także znajdować się u Niemców na liście osób wrogich Rzeszy.
Maria Tukałło
Rozpoczęły się aresztowania Polaków. Dnia 28 października 1939 r. jako pierwszego z rodziny aresztowano wuja Stefana Cybichowskiego i osadzono w Forcie VII7. W tym samym czasie próbowano aresztować naszego ojca. Gdy żandarmi niemieccy nie zastali go, represje przenieśli na rodzinę. Dnia 2 listopada późnym wieczorem ok. godziny 23 przed dom w Golęcinie zajechał pusty autobus. Do domu wtargnęło dwóch żandarmów i w pół godziny kazali się zapakować do wywózki. Mama chciała jeszcze nakarmić Jerzego. Jeden z żandarmów okazał ludzki odruch i, widząc samą kobietę z pięciorgiem dzieci, w tym dwojgiem małych i niemowlę, wziął od mamy butelkę z mlekiem i dał pić dziecku, a mamie kazał się pakować, głównie ciepłe rzeczy. To nocne najście było takim zaskoczeniem, że nie wiedzieliśmy, co najpierw brać do ręki. Załadowaliśmy się do autobusu, który w ciągu nocy, jadąc przez miasto, zatrzymywał się kilkakrotnie. Za każdym postojem przybywało w nim ludzi. Wchodzili całymi rodzinami. Jedną z nich była siostra mamy Helena z mężem wujem Kaziem Dziembowskim i synem Zygmuntem.
Wywieźli nas do nowo powstałego obozu przesiedleńczego na Głównej w Poznaniu. Stało tam pięć baraków murowanych po dawnych magazynach wojskowych z doprowadzoną bocznicą kolejową. Na betonowej podłodze leżała warstwa świeżej, nie udeptanej słomy. Byliśmy jednymi z pierwszych lokatorów obozu. Następni leżeli już na sieczce, jaka powstała ze słomy. Lokowaliśmy się na słomie pokotem, ciasno, bez rozbierania się, pod płaszczami i kocami. Mama ucieszyła się z obecności swojej siostry. Nas nie rozdzielono, tak jak inne rodziny, gdyż mężczyźni osadzeni zostali osobno. Warunki bytowania były okropne. Mycie mogło odbywać się tylko na dworze pod zimną, bieżącą wodą w długich korytach, jak dla bydła, przy temperaturze powietrza bliskiej O°C. Latryny były w drewnianych szałasach, wieloosobowe. W każdej był olbrzymi, głęboki dół z drewnianą grzędą długą na kilka metrów. Kuchnia polowa wydawała rano cienką kawę zbożową i porcję chleba komyśniaka na cały dzień. W południe była cienka zupa, a wieczorem sama kawa. Ratunkiem dla wywiezionych była możliwość dostarczania paczek żywnościowych i listów, które odbierane były przy bramie. Panna Róża dostarczyła nam maszynkę spirytusową, rondelek i płatki owsiane. Mama gotowała na tym kleik dla Jerzego. Z braku ciepłej wody Jerzego myła w ciepłej kawie. Poza obozem działali jednak życzliwi ludzie. Przed wojną w sąsiedztwie Golęcina majątek Strzeszyn posiadał Niemiec, pan Retz. Z jego pomocą została udokumentowana śmierć ojca i znikła przyczyna naszego prześladowania. Zostaliśmy zwolnieni z obozu dnia 19 listopada 1939 r. Pozostali w obozie Polacy zostali wywiezieni do Generalnego Gubernatorstwa. Znowu Babka Mieczkowska roztoczyła nad nami opiekę i przyjęła do siebie.
Nie wolno nam było wrócić do zaplombowanego domu. Mieszkania po wysiedlonych zajmowali Niemcy. Zamieszkaliśmy ponownie w domku babci w Kobylnicy. Również przez pana Retza mama otrzymała wiadomość, że może starać się o odzyskanie mieszkania w Golęcinie, gdyż zostało uznane jako nie nadające się dla Niemców. Być może z powodu braku elektryczności i dużej odległości od miasta.
Po wyjściu z obozu na Głównej mama dowiedziała się o wysiedleniu dziadków wraz z piątką naszego rodzeństwa i ich pobycie w Cerekwicy. Pamiętam, jak jeszcze do Kobylnicy przyjechała jakaś znajoma z pilna wieścią o terminie wywózki internowanych z obozu w Cerekwicy. Niemcy chcieli dokonać wywózki celowo w święto Matki Boskiej 8 grudnia, chcąc udowodnić, że Matka Boska żadnego cudu nie sprawi. Jednakże z powodu stanowczego uporu Polaków, nie chcących złożyć podpisów pod zrzeczeniem się zabranych im kosztowności, wyjazd opóźnił się o jeden dzień. Mama wyjechała do Jarocina tak szybko, jak tylko mogła i akurat trafiła na dworcu na transport z Cerekwicy. Właśnie dnia 9 grudnia Niemcy samochodami ciężarowymi przewozili partiami wszystkich internowanych z Cerekwicy na stację kolejową w Jarocinie. Komendantowi żandarmów mama pokazała dokument zwolnienia z obozu na Głównej i prosiła o wydanie jej własnych pięciorga dzieci. Otrzymała pozwolenie na zabranie dzieci, a także bagażu. Mama zdążyła odszukać dziadka Józefa, aby powiedzieć mu, że zabiera swoje dzieci. Na dłuższą rozmowę żandarm nie pozwolił. Dzieci były zaskoczone obecnością mamy, ale i uradowane. Zanim mogli opuścić dworzec w Jarocinie była już godzina policyjna. Komendant dał mamie żandarma, który odprowadził ją z dziećmi na nocleg do prywatnej kwatery. Następnego dnia była umówiona na Policji dla odszuknia bagażu. Jedna sala pełna była waliz i tobołków odebranych wysiedlonym. Zandarm zapewniał, że wszystkie rzeczy pojadą za ich właścicielami, ale zachęcał do zabrania całego bagażu z ich nazwiskiem. Mama ograniczyła się do zabrania własnych rzeczy, gdyż nie chciała brać rzeczy dziadków 8 [.. .]. Nasza Mama była rada, że ma nareszcie przy sobie wszystkie dzieci. Bezpośrednio z Jarocina zawiozła całą odzyskaną piątkę do Golęcina. Dzieci pozostawione w Kobylnicy wróciły także do domu w Golęcinie. Jak na owe czasy wyjątkowym przypadkiem było odzyskaniem swojego mieszkania i dobytku. Widocznie Pan Bóg czuwa nad sierotami.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Przeżywaliśmy je razem z pp. Opolskimi/ bardzo nam życzliwymi i pomocnymi. Święta były smutneJ bez ojca i w niepewnych czasach wojny. Otuchą była postawa dobrych i przyjaznych ludzi. Pan Opolski przydzielił nam z majątkowej obory 5 l mleka codziennie, co trwało jeszcze przez całą zimę. Mały Jerzy karmiony był mlekiem z butelki [.. .].
Na Jeżycach w domu Retzów W styczniu 1940 roku pan Retz ostrzegł mamę, aby nie pozostawała w Golęcinie, bo nie zdoła obronić nas przed ponowną wywózką. Zaproponował przeniesienie do domu swoich sióstr na Jeżycach. Rodzina Retzów była dość typową pod zaborami rodziną mieszaną. Ojciec był Niemcem - protestantem, a matka Polką - katoliczką. Zgodnie z umową synowie wychowywani byli na Niemców, a córki na Polki. Panny Zofia i Helena Retz czuły się Polkami. Mieszkały w starym i niedużym domu rodzinnym przy ul. Kościelnej 30. Myśląc zapewne, że wojna długo nie potrwaJ te dobre kobiety przyjęły naszą jedenastoosobową rodzinę do swojego domu, odstępując trzy pokoje mansar
Maria Tukałło
Ryc. 2. Dom rodziny Retzów przy ul. Kościelnej 30; w latach 1940-45 Emilia Chełkowska z dziećmi mieszkała na piętrze po prawej stroniedowe na I piętrze. Tam, w ogromnej ciasnocie, ale bezpiecznie przetrwaliśmy całą wojnę. Pamiętam tę przeprowadzkę z Golęcina na ul. Kościelną. Pan Retz dał nam konie z wozem i ludzi, którzy pomogli pakować i przewozić cały dobytek. Była śnieżna zima i silny mróz -20°C. Na wozie ciągnionym przez konie jechały meble/ a mama z dziećmi szła pieszo i płakała. Czuliśmy się zupełnie bezradni, nie umiejąc jej pomóc ani ulżyć. Dziś rozumiemy lepiej, jak musiała się czuć/ osamotniona/ bez perspektyw, bez środków do życia i z balastem obowiązków ponad siły. Dalsze przetrwanie wojny bez większych zakłóceń zawdzięczamy w dużej mierze rodzinie pp. Retzów, a w szczególności pannie Helenie Retz i jej bratu, o którym już wspominałam. Zasłużyli sobie na wdzięczną pamięć naszej rodziny i uznanie ich za wielkich naszych dobrodziejów. [. . .] Dom [przy ul. Kościelnej] powstał w XIX wieku. Zwrócony był frontem do ulicy, z wejściem od strony podwórza. Na parterze miał pięć pokoi, a na piętrze cztery. Nie groziło mu zajęcie przez Niemców dzięki temu, że był prymitywny i nieduży. Rodzinie Retzów służył przez kilka pokoleń. Była to pozostałość po wsi Jeżyce z jej dawną, wiejską zabudową [...]. Dom mieszkalny wybudowany z pruskiego muru nie miał piwnic. W budynku była tylko jedna ubikacja, zaraz przy wejściu. Na parterze w dużej, wspólnej kuchni stał piec węglowy, a posadzka ułożona była z cegieł. Na piętrze mieliśmy w środkowym,większym pokoju osobną tzw. angielską kuchnię, która ogrzewała całe nasze lokum. Jedyny kran z bieżącą wodą i ze zlewem mieścił się we wnęce przy schodach. W pokojach wśród mebli przeważały łóżka. Dla oszczędności miejsca starsi bracia zbudowali dwa łóżka piętrowe. Oprócz pokoi na piętrze dostaliśmy do dyspozycji pomieszczenie w zabudowaniach gospodarczych, gdzie składowaliśmy część mebli, opał, beczkę kapusty kwaszonej i ziemniaki. Pierwsza zima była mroźna i ziemniaki zmarzły, więc przez jakiś czas jedliśmy słodkieJ zmarznięte. Przed następną zimą udało się braciom zbudować w ogrodzie piwniczkę - ziemiankę, która służyła lepiej jako przechowalnia ziemniaków i jarzyn, a także spiżarnia. Do ogrodu p. Heleny Retz od strony ul. Mylnej przylegała fabryka, która pracowała na potrzeby wojska. Dla planów jej rozbudowy w części ogrodu kazano wyciąć drzewa i krzewy owocowe. Panna Helena udostępniła nam czasowo ten teren. Gdy w końcu fabryki nie rozbudowano, uprawialiśmy tam warzywa. Aby sprawić radość najmłodszym, starsi bracia zbudowali tam też huśtawkę.
W dawnej drewutni pozwolono nam hodować króliki i kurYJ a w końcu nawet kozę, którą podarowała nam siostra p. Heleny pani Buchowska mieszkająca na wsi w Damasławku. Świeżą trawę dla królików i kozy zbierał Władek z Andrzejem lub Stachem na łąkach nad Bogdanką lub na nasypach kolejowych. Władek starał się o to/ aby codziennie zebrać dwa worki trawy. Jeden worek przeznaczony był na karmienie bieżąceJ a drugi na siano na zimę. Jeżeli któregoś dnia nie zebrał takiej ilości, to później nadrabiał. Karmę na zimę przywozili bracia rowerami także z Moraska od wuja, ks. Stanisława Wężyka, który tam był proboszczem 9 . Władek z Andrzejem zajmowali się zwierzakami bardzo troskliwie.
Ryc. 3. Huśtawka wykonana przez starszych braci Marii
Maria Tukałło
Ryc. 4. Przy huśtawce Staszek, Andrzej, Boguś i Jerzy z siostrą Marysią
W głębi podwórza w budynkach gospodarczych mieścił się warsztat naprawy samochodów p. Czechowskiego. Pod gołym niebem czekały na swoją kolej samochody wielu marek, takich jak: Opel, Adler, Hannomag, Wanderer, różniących się od siebie głównie kształtem, należące oczywiście do Niemców. Ale u naszych chłopców widok tylu aut wzbudzał duże zainteresowanie. W czasie wojny wszyscy Polacy mieszkali w dużym zagęszczeniu. Pilnował tego specjalny urząd. Panna Helena dobierała sobie lokatorów sama, zanim jej kogoś niechcianego nie dokwaterowano na siłę. W tym czasie, kiedy przygarnęła naszą rodzinę, w jej domu mieszkało już sporo osób. W poszczególnych pokojach mieszkali: panna Zofia Retz, siostra p. Heleny; była chorowita i stale przebywała w łóżku (panie Retz miały swoją służącą Basię, trochę upośledzoną); pani Elżbieta Bederska, wdowa po dyrektorze Biblioteki Raczyńskich; była unieruchomiona na wózku inwalidzkim, ale wiele czasu spędzała przy ręcznymtkaniu firanek (miała swoją opiekunkę p. Martę); pani Grudzielska, wdowa po generale Kazimierzu Grudzielskim 10 , z panią Śniegocką, z zawodu retuszerką klisz fotograficznych; panna Wiktoria Cholewińska, nasza dawna niania, która w czasie wojny pracowała jako konduktorka w poznańskich tramwajach, zajmowała mały pokoik na pierwszym piętrze na wprost schodów (panna Helena miała wtedy dla siebie pokój na parterze od ulicy). My zajmowaliśmy trzy pokoje na piętrze, leżące obok siebie. Środkowy pokój był dość duży, a z niego wychodziło się na dwie strony do mniejszych pokojów mansardowych. Na piętro wchodziło się po wąskich i stromych drewnianych schodach wprost z pokoju, dość dużego, w którym mieszkała p. Bederska.
Ryc. 5. Władzio i Andrzej Chełkowscy z królikami
Maria Tukałło
Stąpanie po skrzypiących schodach było głośneJ a jak schodził tabun dzieciaków/ to musiał być duży hałas. Jednak cierpliwość współlokatorów była wielka i podziwu godna. Nasza mama spadła kiedyś z tych schodów i przez długi czas miała bóle kręgosłupa. Panna Helena i nasze współlokatorki okazały się towarzyskie. Byliśmy wdzięcznymi słuchaczami ciekawych opowieści. Pani GrudzieIska opowiadała szczegółowo o swoich podróżach, jakie odbywała z mężem w wysokie góry Szwajcarii. Panna Zofia, leżąc w łóżku, bawiła się z nami w "inteligencję". Nasza mama umiała dobrze zorganizować prace domoweJ każde z dzieci miało jakiś zakres obowiązków. Pomimo trudnych warunków mama przy dzieciach nie okazywała niepokoju. Mieliśmy przy niej poczucie bezpieczeństwa. Lato 1940 roku niektórzy nasi chłopcy spędzili w Golęczewie. Nasz ojciec miał dużą wiedzę zawodową, zarówno teoretyczną jak i praktyczną, i dzielił się nią poprzez pogadanki i wykłady prowadzone w Kółkach Rolniczych. Znało go i ceniło wielu gospodarzy. Do takich słuchaczy należał pan Julian Wygachiewicz z Golęczewa. Gdy dotarła do niego wiadomość o sytuacji, w jakiej znalazła się nasza osierocona rodzina, już wiosną 1940 roku przysłał do nas swojego przyszłego zięcia p. Edmunda Srokę z propozycją pomocy poprzez przyjęcie do siebie na lato naszych chłopców. W ten sposób z pożytkiem dla zdrowia lato 1940 roku w Golęczewie spędzili: Andrzej z Ignacym u pp. Wygachiewiczów oraz Stach z Jackiem u pp. Janakowskich, ich sąsiadów. W następnym roku nawet ci gospodarze zostali wysiedleni. Państwo Wygachiewiczowie z dwiema córkami osiedlili się w Łagiewnikach koło Moraska i tam następne lato spędził Andrzej (dopóki nie pracował). Państwa Janakowskich wywieziono do Głuszyny, dokąd na lato zaproszeni zostali znowu Stach i Jacek. Chłopcy w miarę swoich sił odwdzięczali się pracą w gospodarstwie, głównie przy obsłudze drobiu, trzody chlewnej i koni. Stach wspomina jeszcze miły pobyt u pp. Morawskich w pobliżu Łagiewnik, skąd, aby odwiedzić Andrzeja/ biegał. Z rodzinami tymi mieliśmy życzliwe kontakty całą wojnę, a z niektórymi ich członkami jeszcze długo po wojnie. Pierwsze lata wojny także ja spędzałam lato na wsi. Zapraszała mnie znajoma/ p. Kasia Szymkowiak, do Rokietnicy. Z usług p. Kasi, jako fachowej akuszerki/ korzystały w czasie wojny również kobiety niemieckie. Mieszkałam tam dla towarzystwa z siostrzenicą p. Kasi, moją rówieśniczką Tereską. Pomagałyśmy w miarę naszych możliwości w pracach domowych, a także przy oprzątaniu kur i kaczek.
Przymusowa praca dzieci Władze niemieckie zatroszczyły się szybko o to/ by polskie dzieci miały zajęcie. Przymusową pracą zostali objęci najpierw Józio i Gucio. Józio trafił do hurtowni dentystycznej przy ul. Gwarnej, do firmy Leo Soldner, już 20 grudnia 1940 r. jako goniec i pomocnik. Pan Soldner pochodził z krajów bałtyckich, był więc Baltendeutschem i przyzwoitym człowiekiem. Józio pracował u niego do końca wojny. Gucio od 1941 roku pracował w banku (Stadtsparkasse) przy obecnej ul. Paderewskiego i także dotrwał tam do końca wojny. Rozpoczął od pracygońca, a gdy poznali się na jego zdolnościach, wołano go do naprawy maszyn do liczenia, a nawet pod koniec wojny do obsługi klientów. Współpracował tam z Jurkiem Chrzanowskim. Od września 1940 roku Władka, Andrzeja i Marysię objął obowiązek szkolny.
Zaczęliśmy chodzić do niemieckiej szkoły przy ul Dąbrowskiego 73 (stara szkoła z XIX wieku stoi do dziś). Kiedy w czerwcu 1941 roku rozpoczęła się wojna Niemców z Rosją, budynek szkoły został zajęty na szpital i skończyła się nauka dla polskich dzieci. Trzeba przyznać, że w czasie tego jednego roku opanowaliśmy nieźle potoczny język niemiecki, a także pismo gotyckieJ tzw. szwabachę. Nie mieliśmy trudności w kontaktach z Niemcami w późniejszych latach, kiedy już pracowaliśmy. Jako następny z braci zaczął pracować Władek. Przydzielono go jako robotnika do ogrodów szkolnych dawnej Państwowej Szkoły Ogrodnictwa przy ul. Dąbrowskiego. Stała praca na otwartym polu była dla 13-letniego chłopca bardzo uciążliwa. Władek zaczął chorować. Poprzez pana Soldnera udało się przenieść Władzia do pracy w jego firmie, gdzie już pracował Józio, z którego szef był zadowolony. Bracia pracowali tam razem do końca wojny. Hurtownia dentystyczna p. Soldnera obsługiwała gabinety dentystyczne w całej Wielkopolsce. Józio pracował bardzo solidnieJ pakował zamówiony towar i zanosił przesyłki na pocztę. Władek był jego pomocnikiem. W firmie p. Soldnera Józio kupował tabliczki woskoweJ z których wyrabiał świeczki. Przed Bożym Narodzeniem miały one zbyt i służyły jako towar wymienny. Józio utrzymywał listowny kontakt z p. Soldnerem jeszcze długo po wojnie. Niemcy pozamykali większość kościołów w Poznaniu. Księża byli zagrożeni aresztowaniem lub wysiedleniem. Parafialnym kościołem dla Golęcina był kościół św. Jana Vianney na Sołaczu. Budowniczym i proboszczem tego kościoła był ks. Henryk Lewandowski. Został on przez Niemców wywieziony do GG pod koniec 1939 roku. Zadania duszpasterskie przejął ks. Jakub Przewoźny, który pracował aż do zamknięcia kościoła w 1941 roku. Podjął się on jeszcze przygotowania grupy dzieci do I Komunii św./ w tempie przyspieszonym i z pomocą rodzin. Nasza mama, znając ks. Przewoźnego jeszcze sprzed wojny, powierzyła mu Stacha i Jacka, aby mogli skorzystać z tej okazji. Jacek miał kłopoty z czytaniem/ więc mama uczyła go tekstów modlitw na pamięć. Ponieważ przeciągało się przejęcie kościoła przez wojennego użytkownika, ks. Przewoźny potrafił tę okazję wykorzystać i urządził uroczystość I Komunii św. w kościele sołackim w dniu 23 lutego 1942 r. Już następnego dnia kościół został zamknięty i przejęty przez wojsko na magazyn, a dzielnemu księdzu z Bożą pomocą udało się skutecznie schronić i uniknąć wywózki do obozu. W 1942 roku do pracy przymusowej zabierano już dzieci 12-letnie. Teraz więc podlegaliśmy temu my, tj. ja i Andrzej. Andrzeja przydzielono do pracy w banku Stadtsparkasse, w oddziale przy rzeźni miejskiej na ul. Garbary. Pracował tam jako goniec od 2 września 1942 r. do końca wojny. Zatrudnieni przy rzeźni mieli możliwość wykupu mięsa z przydziału na kartki w podwójnej ilości. Choć był to towar gorszej jakości, korzyść dla tak dużej rodziny była wymierna. Ja od 24 sierpnia 1942 r. pracowałam jako pomoc domowa przy rodzinie niemieckiej
Maria Tukałłoo nazwisku Kl6sel przybyłej ze Śląska. Zajmowała mieszkanie 3-pokojowe po Polakach przy ul. Szamarzewskiego 21 na wysokim parterze. Pan Kl6sel był pracownikiem poczty i obsługiwał wagon pocztowy na trasach kolejowych. Jego żona zajmowała się domem i dziećmi. Mieli trzy córki w wieku 8/ 6 i 2 lata oraz chłopca w wieku 4 lat. Pracowałam 12 godzin dziennie od 8 rano do 8 wieczór. W ciągu dnia zmywałam naczynia, sprzątałam mieszkanie, chodziłam z dziećmi na spacer do Ogrodu Jordanowskiego przy ul. Przybyszewskiego róg Bukowskiej. Traktowano mnie tam dobrze. Jadłam do syta razem z domownikami. Praca trwająca tyle godzin musiała być wyczerpująca. Zdarzało się, że zaraz po powrocie do domu potrafiłam zasnąć tam, gdzie usiadłam, nawet na twardym krześle. W tym domu pracowałam niecały rok. Pani Kl6sel wolała przyjąć do pomocy starszą dziewczynę, 14-letnią, i mnie zwolniła. Przez znajomości p. Heleny Retz w Arbeitsamcie (urzędzie zatrudnienia) moje papiery powędrowały na spód skierowań do pracy. Dzięki temu mogłam spędzić znów część lata na wsi, u dobrych ludzi, jakimi okazali się pp. Katarzyna i Antoni Boniccy z Przybysławia koło Śmiełowa. Pan Bonicki był kierownikiem gorzelni, przed wojną prowadził gorzelnię u pp. Czarneckich. Miał troje dzieci. Jesienią 1943 roku dostałam skierowanie do fabryki akumulatorów na Wildzie (obecnie są tam Zakłady H. Cegielski) i pracowałam jako goniec w biurze przy stołówce fabrycznej. Trafiłam tam na życzliwą atmosferę. Kierownikiem był Niemiec/ p. Lehmann, który znał język polski, ponieważ już przed wojną mieszkał w Poznaniu. W biurze pracowały też dwie Polki, panny Wanda i Halina. Kucharkami były także Polki. Podsuwały mi czasem po kryjomu dobry, niemiecki obiad. Robotnicy polscy otrzymywali z kotła do blaszanej miski porcję "Eintopfu".
Pod koniec wojny Niemcy brali wielu Polaków do kopania rowów przeciwczołgowych. Była to bardzo ciężka praca fizyczna w trudnych warunkach [...] i przy dojmującym zimnie. Do takiej robot y/ na tzw. Einsatz, zagarnęli naszego Józia i z grupą młodych Polaków wywieźli go w okolice Gostynina. Józio źle znosił tę pracę, a że był po ciężkiej operacji ucha, którą przebył wiosną 1940 rokuJ uzyskał zwolnienie lekarskie i przed Bożym Narodzeniem 1944 roku wrócił do domu. W tym czasie do kopania rowów zabrali też Stacha, który jako 12-latek podlegał już pracy przymusowej. Na te robot y/ zwane "okopami", Stach chodził pieszo aż na Ławicę. Trwały one od jesieni 1944 roku do 29 stycznia 1945 r. Stach jak na swój wiek był wątły i mały, jak mógł podołać kopaniu zmarzniętej ziemi/ kiedy ledwie mógł udźwignąć przerastającą go łopatę? To było celowe niszczenie zdrowia polskich dzieci. Mrozy były wtedy bardzo silneJ tak że kiedy ci kopacze dostawali porcję zupy z kotła, to zamarzała, zanim zdążyli ją zjeść do końca. Ubieraliśmy Stacha "na cebulę" / w najcieplejsze rzeczy i bardzo było nam go żal. Z perspektywy czasu widzimy, że taka praca wzmacniała naszą wytrzymałość na trudy i w późniejszym życiu żadej pracy już się nie baliśmy. Dziadek Józef używał często dobrego przysłowia: "Zadnej pracy się nie lękaj, dużo rób, a mało stękaj". Aby zachować kolejności wydarzeń, wypada jeszcze wrócić do domu Retzów.
Panna Helena, niestrudzona opiekunka potrzebujących, po śmierci swojej siostry Zofii przyjęła ukrywającego się przed Niemcami księdza [Jana Kantego] Noryśkiewicza, jego bratanicę pannę Kunegundę i ich służącą. Pod koniec wojny Niemcy jednak wyśledzili księdza. Dla ocalenia księdza oraz panny Heleny całą odpowiedzialność za zatajenie obecności księdza wzięła a siebie p. Kunegunda. Została za to uwięziona w obozie koncentracyjnym w Zabikowie i zmarła podczas ewakuacji obozu. W ten sposób swoją ofiarą ocaliła życie starszemu księdzu, który po wojnie był jeszcze przez kilka lat proboszczem w kościele pw. Zbawiciela przy ul. Fredry w Poznaniu l1 . Ostatnimi lokatorami w domu p. Heleny w czasie wojny były dwie siostry elżbietanki, także ukrywające się przed Niemcami, związane z domem sióstr przy kościele Najświętszego Serca Jezusowego na Jeżycach. Siostra Ludgarda jeszcze gdzieś pracowała, a siostra Humelita była żwawą staruszką i działała tylko w domu. Panna Helena Retz pracowała przed wojną i podczas wojny w bibliotece Urzędu Miasta Poznania w ratuszu. Miała rozległe znajomości i umiała je wykorzystać dla udzielania pomocy innym. Po wojnie pracowała w bibliotece miejskiej aż do emerytury.
Życie towarzyskie i inne rozrywki czasu wojny Nasza mama miała w Poznaniu dość liczną rodzinę, która była zżyta i pomagająca sobie nawzajem. Mieliśmy częsty kontakt z kuzynami, szczególnie Ziołeckimi i Wandą Zakrzewską, w podobnym, co my, wieku. Mama widywała się ze swoimi siostrami, szwagrami i kuzynami, zwłaszcza z Barbarą Cybichowską, Marią Zakrzewską i jej mężem, z Anna Ziołecką, Marią Maleszewską i Władysławem Taczanowskim. Odwiedzały mamę także koleżaki: p. Dembińska z synami/ p. Dziembowska i p. Sawicka. Niedaleko, przy ul. Zmudzkiej mieszkały ciotki mamy: Krąkowska z córką Hanką i trzy ciocie Sobeskie. Tym osobom mama udzielała pomocy, dzieląc się z nimi żywnością. Dla dodania nam otuchy zjawiał się wuj Władysław Taczanowski, zwany "Agencja 'I" / przynosząc aktualne wieści z frontów. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że pochodziły z tajnej radiostacji jego syna Kazimierza. Jedynym krewnym ze strony ojca mieszkającym w czasie wojny w Wielkopolsce był jego kuzyn, ks. Stanisław Wężyk. Był proboszczem w niedalekim Morasku. Najczęściej jeździł do niego rowerem Józio, z Moraska bracia przywozili karmę dla naszych zwierząt. Z Dziadkami utrzymywaliśmy kontakt listowy, szczególnie z okazji imienin i świąt. Dużą pomocą dla mamy była ciocia Maria Maleszewska. W czasie choroby mamy ciocia zabrała ją do siebie i tam pielęgnowała. Mieszkała w swoim domu przy ul. Litewskiej 7/ ale w piwnicy; nad nią mieszkali Niemcy. Do cioci przychodził ukrywający się ksiądz. Kazano nam nazywać księdza wujkiem, nie znaliśmy jego nazwiska, ale już dobrze rozumieliśmy potrzebę dyskrecji. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że był to oblat ks. Mikołaj Hendrych OMI pracujący później w sanktuarium maryjnym w Kodniu. Uczestniczyliśmy nieraz w jego mszy św. i korzystaliśmy ze spowiedzi. Była to duża okazja, gdyż w kościołach były dłu
Maria Tukałłogie kolejki przy konfesjonałach. W Poznaniu czynne były wówczas tylko dwa kościoły: św. Wojciecha na Skałce i Matki Boskiej Bolesnej przy ul. Głogowskiej. W każdym kościele pracowało tylko dwóch księży. W niedzielę odprawiano sześć mszy św. od godziny 7 do 12/ a i tak kościoły były wypełnione po brzegi. Dla sprawnej wymiany wiernych była specjalna służba porządkowa. Należał do niej Gucio [...]. Poza trudnościami mieliśmy także chwile radosne. Na święta Bożego Narodzenia starsi bracia zdobywali zawsze choinkę. Przy ręcznym wyrabianiu łańcuchów i ozdób byli zajęci nasi młodsi bracia. Świeczki na choinkę były woskoweJ także własnego wyrobu. Cieszyliśmy się ze skromnych prezentów znajdujących się pod choinką, chyba z nieba wziętych. Mama otrzymywała prezent od każdego z dzieci, wykonany przez nich samodzielnie lub przy pomocy rodzeństwa. Na Wielkanoc mama piekła wspaniały placek drożdżowy z kruszonką.
Do ulubionych rozrywek młodszych braci należało zwiedzanie zoologu.
Mieścił się on przy ul. Zwierzynieckiej, dokąd było niedaleko. Znaliśmy dokładnie każdy jego kąt. Latem na Łęgach Dębińskich rozbijał wielkie namioty Lunapark przyjeżdżający z Niemiec. Miał wiele atrakcji: różne kolejki, karuzele, tunele, osobliwości, zwierzęta egzotyczne i cyrkowe. Czasem chodziliśmy tam dla rozrywki. W wolne od pracy niedziele zimowe graliśmy chętnie w różne gry: szachy, halmę, chińczyka. Gdy napadało dużo śniegu chodziliśmy nieraz do lasku Golęcińskiego na wspaniały tor saneczkowy. Był wysoki, o drewnianej konstrukcji, zbudowany na naturalnym stoku. Można było zjeżdżać na nim sankami dość daleko. Gotowych zabawek nie było, ale chłopcom nie brakowało pomysłowości.
Starsi bracia z kawałków desek i starych łożysk potrafili zmajstrować hulajnogi, na których ścigali się głównie młodsi. Sami strugali kije do palanta lub do sztekla. Z obręczy koła rowerowego i kawałka drutu sporządzali koło do pchania, za którym się uganiali.
Wojenne wychowanie i edukacja Polskie dzieci w czasie wojny nie miały prawa do nauki. Jednakże rodziny na ogół zadbały o to/ by dzieci uczyły się w domach, małymi grupami, prywatnie. Początkowo z ul. Kościelnej chodziliśmy niedaleko, na ul. Poznańską, róg ul. Mickiewicza/ gdzie mieszkali po przesiedleniu wujostwo Zakrzewscy z ciocią Basią Cybichowską. Uczyła nas ciocia Basia. W jednej grupie byli Andrzej, Wanda Zakrzewska i jaJ a w drugiej, młodszej, Stach i Jacek, których przygotowywała też do I Komunii św. [.. .]. W następnych latach uczyły nas już w domu zawodowe nauczycielki. Andrzeja i mnie uczyła panna Topińska, a Stacha i Jacka panie Zofia i Maria Swinarskie. Do najmłodszych braci przychodziła aż z Lubonia młoda maturzystka, panna Maria Kuryłło. Starsi bracia czytali sobie sami, na ile im czas pozwalał. Przerabialiśmy materiał przeznaczony dla szkoły powszechnej z podręczników po starszych braciach. Różnie było z postępami w nauce. Podczas czytania Elementarza Boguś szybciej od sylabizowania zdążał nauczyć się tekstu na pamięć. Udawał potem, że umie czytać. Ja i Andrzej otrzymaliśmy od p. Topińskiej świa
Ryc. 6. Emilia Chełkowska z dziećmi; za matką stoją: Józef, Augustyn, Władysław (w sutannie), Andrzej, Maria, Stanisław, Jacek, Ignacy, Bogumił i Jerzy, za nim ks. Zygmunt Droszcz, Poznań 1948 rdectwa ukończenia nauki w zakresie programu sześciu klas szkoły powszechnej i na tej podstawie po wojnie mogliśmy ubiegać się o przyjęcie do gimnazjum. Oboje nasi rodzice przywiązywali dużą wagę do starannego wychowania swoich dzieci. Sami wychowali się w rodzinach zacnych i szanowanych, w atmosferze patriotycznej i wśród licznego rodzeństwa. Bliska była im więź rodzinna/ której znaczenie doceniali. Stosowaną przez nich zasadą w wychowaniu był dobry przykład i zaufanie. Uważali, że osobisty przykład ma większą moc od słów, a oparcie wychowania na zaufaniu i moralnym poczuciu obowiązku wyrabia w dzieciach zdrową ambicję, wiarę w siebie i skłania do samowychowania. Mama zdobyła sobie bezgraniczne zaufanie swych dzieci. Posłuch wobec jej decyzji był bezwarunkowy. Dzieci widziały jej nie strudzoną czujność i zapomnienie o sobie. Te trudy były ponad siły i nadwerężyły jej zdrowie. Starsze rodzeństwo starało się pomagać mamie i opiekować się młodszymi. Mama bardzo dbała o życie religijne rodziny. Ranną modlitwę odmawiała razem z młodszymi dziećmi, gdy starsze modliły się już samodzielnie. Wieczorna modlitwa była wspólna, włączał się do niej ojciec, jeżeli tylko był w domu. W maju odmawialiśmy litanię loretańską, w czerwcu litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa, w październiku różaniec, a w oktawie Zielonych Świątek
Maria Tukałło
modlitwę do Ducha św./ do którego mama miała szczególne nabożeństwo. Dzieciom dłużyły się nieraz te modlitwy, ale ich potrzebę odczuwaliśmy. Po przystąpieniu do I Komunii św. wdrażani byliśmy do praktykowania pierwszych piątków miesiąca. Same dzieci współzawodniczyły między sobą w uzbieraniu dziewięciu kolejnych pierwszych piątków. Udział w niedzielnej Mszy św. obowiązywał wszystkich bez wyjątku.
Zaopatrzenie w czasie wojny Zaopatrzenie w żywność, obuwie i odzież było przez Niemców ściśle reglamentowane i ograniczane. Polacy otrzymywali mniejsze przydziały od Niemców. Brakowało szczególnie mięsa, tłuszczu i mleka. Każda rodzina radziła sobie na własną rękę. Ważne były kontakty z wsią, gdzie możliwości uzupełnienia produktów żywnościowych były większe. Przez pierwszą zimę wojenną otrzymywaliśmy codziennie 5 l mleka z Golęcina. Dwóch chłopców przywoziło bańkę pełną mleka na sankach, idąc pieszo ok. 3 km i pilnując, aby się mleko nie wylało. W późniejszym czasie ścisła kontrola nie pozwalała na kontynuowanie tego procederu. Przydział mleka po ćwierć litra dziennie otrzymywał tylko mały Jerzyk. Przy domu były warunki do hodowania królików, kur, kozy i uprawy warzyw. Przed zimą mama zakwaszała ogromną beczkę kapusty. Zdarzały się też nadzwyczajne okazje. Od pana Sroki dostaliśmy kiedyś dwa worki mąki. Podczas oblężenia Poznania pod końcu wojny na podwórze zabłąkał się ranny koń. Chętnych na koninę było wielu, ale naszym braciom udało się zdobyć dużą porcję mięsa. Był to ważny łup w czasie prawie głodowym. Z rozbitej fabryki Goplana bracia przynieśli kilka kartonów dropsów. Przy braku cukru dropsy służyły do słodzenia ziołowej herbaty zamiast sacharyny. Starą odzież przerabiano i naprawiano. Wróciły do łask roboty ręczne. Z poprutej wełny wyrabiano na drutach swetry, czapki, skarpety i rękawiczki. Wełniane skarpetki szybko się darły. Wycerowanie dziurawych skarpetek dla takiej czeredy było ogromnym wyczynem. Ratowała nas staraJ kochana gosposia wujostwa Dziembowskich, Marynuszka Łakomska, która raz w tygodniu przychodziła na cały dzień i tylko cerowała skarpet y/ które liczyła sumiennie. Przez tych kilka wojennych lat naliczyła ich kilka tysięcy. Sposobem rzemieślniczym wyrabiano także dość gustowne drewniaki. Bardzo popularne były drewniane sandały i chodaki domowe bez napiętki. Spód był zrobiony z drewna, a wierzch z materiału lub tkaniny ze sznurka.
Luty 1945 roku W domu p. Heleny przeżyliśmy oblężenie Poznania przez wojska rosyjskie.
1 i 2 lutego 1945 r. trwały krótkie walki na naszej ulicy. O wyjściu z domu nie było wówczas mowy. Gromadziliśmy się wszyscy w kuchni od strony podwórza na modlitwie, ażeby oddalić trwogę. Niemcy bronili się na Cytadeli jeszcze przez 3 tygodnie. Powstał chaos. W mieście brakowało żywności. Ludzie wdarli się do fabryki Goplana i wynieśli cukier, czekoladę i cukierki. Sąsiednie budynki zostały trafione pociskami armatnimi, które wybiły w murach wielkie dziury.
Natomiast w naszym domu nie wyleciała nawet żadna szyba. Uznaliśmy to za jeszcze jeden znak specjalnej opieki Boskiej.
PRZYPISY:
1 Wspomnienie o córkach Marii i Augusta Mieczkowskich napisali S. Leitgeber i J. Ziołecki, Osiem poznańskich Vestalek, "Kronika Miasta Poznania" (dalej: KMP), 2/2001, s.328. 2 Por. Światło ze Śląska. Wspomnienia o Auguście Chełkowskim, Katowice 2000.
3 O prof. K. Tukalle por.: I. Gajdzińska, Wielkopolanin urodzony na Kresach, KMB 1/2001, s.378. 4 Młodzi Chełkowscy byli uczniami Szkoły Przygotowawczej oraz Gimnazjum im.
Adama Mickiewicza, prywatnych szkół założonych przez ks. Czesława Piotrowskiego (1891-1963), wybitnego pedagoga, organizatora szkolnictwa w międzywojennym Poznaniu. Od 1927 r. nauka odbywała się w nowym budynku przy ul. Głogowskiej (ob. LO nr VIII). Chełkowscy przyjeżdżali z Golęcina do szkoły karetą, co budziło zrozumiałą sensację, wracali tramwajem, a potem wędrowali do domu pieszo przez lasek Golęciński. 5 Prof. Bronisław Niklewski (1879-1961), fizjolog roślin, organizator Wydziału Rolniczo-Leśnego na Uniwersytecie Poznańskim, został wkrótce przewodniczącym Rady Uniwersytetu Poznańskiego, która przejęła tymczasowy zarząd nad uczelnią.
6 O obozie w Cerkwicy patrz: M. Rutowska, Wysiedlenia ludności polskiej z Kraju Warty do Generalnego Gubernatorstwa 1939-1941, Poznań 2003, s. 163-168. Wedle ustaleń autorki w obozie osadzono 210 osób. 7 Stefan Cybichowski (1881-1940), architekt, honorowy radca magistratu i decernent ogrodów miejskich, był mężem Barbary z Mieczkowskich, siostry matki autorki. Rozstrzelany w Forcie VII 6 stycznia 1940 r. 8 Transport z Cerekwicy dotarł do Opoczna, państwo Chełkowscy przeżyli okupację w Generalnym Gubernatorstwie u mieszkającego tam syna Michała i owdowiałego zięcia Władysława Slaskiego w Ciuślicach. 9 Ks. Stanisław Wężyk był proboszczem parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Chojnicy, do której należało Morasko, w latach 1919-45. Sprawował też opiekę duszpasterska nad wojskiem przebywającym na poligonie biedruskim. W czasie wojny zmuszono go do opuszczenia Chojnicy i mieszkał w leśniczówce na Morasku. 10 Wanda z Dobrogoyskich GrudzieIska, żona gen. Kazimierza GrudzieIskiego (1856-1921), dowódcy frontu północnego powstania wielkopolskiego.
11 Ks. Jan Kanty Noryśkiewicz (1876-1961), bardzo aktywny społecznie, po wojnie był najpierw proboszczem parafii św. Marcina, następnie Najświętszego Zbawiciela na Fredry wydzielonej w 1950 r. z parafii świętomarcińskiej. Jego siostra Kunegunda wprawdzie przeżyła ewakuację obozu żabikowskiego, ale zginęła w Ravensbruck.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2009 Nr3; Okupacja 2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.