ZAGŁADA RODZINY STEINITZÓW

Kronika Miasta Poznania 2009 Nr2; Okupacja 1

Czas czytania: ok. 24 min.

HELMUT CWI STEINITZ Wstęp i tłumaczenie JACEK KUBlAK

Fragmenty wspomnień Helmuta Cwi Steinitza, poznańskiego Żyda ocalałego z Zagłady, publikowaliśmy w poprzednim tomie "Kroniki Miasta Poznania" (Poznańscy Zydzi II). Tu więc tylko krótko przypomnimy: poznańska rodzina Salomei i Hermanna Steinitzów (ojciec Hermann był do 1936 roku nauczycielem języków w niemieckim gimnazjum im. Schillera) należała do kręgu kultury i języka niemieckiego. Ojciec był ochotnikiem w 1914 roku, walczył na froncie francuskim. Tym dotkliwszym wstząsem były szykany i represje, które spotkały rodzinę - i wszystkich poznańskich Zydów - natychmiast po wejściu Niemców. Mieszkanie Steinitzów w eleganckiej kamienicy przy ul. Kochanowskiego 4 zostało skonfiskowane, ale udało im się wynająć inne mieszkanie, którego właściciele nie wrócili z wrześniowej ucieczki do Warszawy. W tym właśnie momencie - jest początek listopada 1939 roku, rodzina od kilku dni mieszka w nowym miejscu - ponownie oddajemy głos pamiętnikarzowi. Z kilkusetstronicowej relacji, mającej postać dłuższych i krótszych notatek nie zawsze ściśle ze sobą powiązanych, wybrano te fragmenty, które obrazują szlak tułaczki rodziny. Do pewnego momentu - wywózka do Generalnego Gubernatorstwa przez obóz na Głównej - losy Steinitzów, wielu innych rodzin żydowskich oraz txsięcy mieszkańców Poznania wyznania chrześcijańskiego były bardzo podobne l . Ci Zydzi, których nie wywieziono od razu, trafili pote do wielkopolskich gett, choć niektóre małe społeczności żydowskie (np. w Mogilnie, Zninie, Trzemesznie) zostały wymordowane od razu po wejściu Wehrmachtu. Helmut, syn Hermanna i Salomei, miał w chwili wybuchu wojny 12 lat, był o rok starszy od swego brata Rudolfa. Rodzina Steinitzów w grudniu 1939 roku przybyła do Krakowa, gdzie mieszkał wujek Jurek, brat matki, Salomei z domu Rein. Steinitzom udało się uniknąć wywózki na wschód, do mniejszych .miast Małopolski, co stało się udziałem większości spośród blisko 70 tys. krakowskich Zydów, ale nie byli w stanie uniknąć osadzenia w getcie krakowskim powstałym wiosną 1941 roku. Helmut, który wyuczył się zawodu ślusarza mechanika, dzięki serii pomyślnych zbiegów okoliczności i wielkiej przytomności umysłu ocalał, choć przeszedł udrękę kilku obozów koncentracyjnych, co również jest przedmiotem jego pamiętnikarskiej relacji. My wszelako nasze wyimki z jego pamiętnika kończymy na scenie deportacji rodziców. Ten moment Helmut Cwi Steinitz przeżywa wciąż na nowo i stara się zrozumieć swoje ówczesne zachowanie.

Cwi ma dziś 82 lata, jest pogodnym, ujmującym, młodzieńczym, starszym panem. Niedawno był w Polsce i w Poznaniu, swoim mieście rodzinnym, po raz pierwszy od prawie 70 lat. Odwiedził też Bełżec, by w miejscu zagłady swej rodziny zmówić kadisz. Towarzyszyła mu żona Regina, która jako dziecko żydowskie przeżyła wojnę w ukryciu w Berlinie, i syn Ami. Państwo Steinitzowie doczekali się w Izraelu dzieci i wnuków. Historia rodziny Steinitzów się nie skończyła. Podstawą przekładu było drugie wydanie pamiętnika: Zwi Helmut Steinitz, AIs ]unge durch die Halle des Holocaust. Von Posen durch Warschau, das Krakauer Ghetto, Płaszow, Auschwitz-Birkenau, Buchenwald, Berlin-Haselhorst, Sachsenhausen, Schwerin und iiber Neustadt, Bergen-Belsen und Antwerpen nach Erez IsraeI1927-1946. Herausgegeben von Erhard Roy Wiehn, Hartung-Gorre Verlag, Konstanz 2008. Wybrane fragmenty pochodzą ze stron 132-133, 136-152, 175-177, 211-212. Wybór, skróty i tłumaczenie autoryzowane przez Helmuta Steinitza. Pierwodrukiem pamiętnika było wydanie hebrajskie z 2003 roku: Zwi Helmut Steinitz, Makom Elav Lo Shavti Leolam, Tel Aviv 2003. Ukazało się również wydanie angielskie: Zwi Helmut Steinitz, As a boy through the helI oj the Holocaust. From Poznan through Warsaw, the Kraków Ghetto, Płaszów, Auschwitz, Buchenwald, Berlin-Haselhorst, Sachsenhausen, to Schwerin and over Liibeck, Neustadt, Bergen-Belsen and Antwerp to Eretz-Israel 1927-1946. Edited by Erhard Roy Wiehn, Hartung-Gorre Publishers, Konstanz 2009.

Poznań okupowany Krążyły pogłoski, że Niemcy mają zamiar "przesiedlić" obywateli polskich z Warthegau na wschód. Te uporczywie powtarzane wieści zapowiadały "anschluss" i osiedlanie obywateli niemieckich w opróżnionych dmach. Na ulicach przybywało żołnierzy niemieckich i esesmanów. Miejscowi Zydzi i Polacy starali się im schodzić z drogi. Niemcy poznańscy dumnie kroczyli ulicami i hałaśliwie rozmawiali, wreszcie byli" u siebie" / "herrenmenschen". Rodzice byli stroskani, ale nie przedsięwzięli niczego, by opuścić miasto.

Mama odwiedzała siostrę Annę, dostarczała jej leki i jedzenie. O otwarciu szkół w ogóle nie było mowy, ale nie mogliśmy przecież tkwić ciągle w domu, często więc wychodziliśmy z mamą. Pewnego dnia, gdy wracaliśmy, podbigł do l!as mały, jasnowłosy chłopiec i wrzasnął z nienawiścią, na całe gardło: "Zydzi! Zydzi!". Bezczelny, może dziesięcioletni drań znał nas pewnie ze szkoły, ale ja nie mogłem sobie go skojarzyć. To był pierwszy raz, gdy z powodu naszego żydostwa zostaliśmy publicznie, na ulicy, spotwarzeni. To było na jednej z głównych ulic. Nikt z tłumu przechodniów nie zwrócił na to uwagi. Mama pociągnęła nas za ręce by stracić z oczu agresywnego chłopaka. Cóż ten chłopak wiedział w ogóle o Zydach? Kto mu wbił do głowy, że ma prawo nas, ludzi "mniej wartościowych" zaczepiać i obrażać? Kilka dni później, gdy byliśI?J-Y w odwiedzinach u ciotki Anny, rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. Zołnierze niemieccy, polujący na łupy, zażądali pańskim tonem damskich torebek. Znaleźli torebkę ciotki Anny, wyrzucili jej zawartość na stół, wzięli banknoty i drobneJ i poszli. Innym razem, gdy byliśmy w drodze do miasta - pogoda była już zimowa - miałem na sobie ciepły płaszcz, na którym była moja tarcza szkolna. Każda szkoła miała taki znak z określoną cyfrą, także moje gimnazjum im. Schillera. Nagle podszedł do mnie niemiecki policjant i rozkazał iść za sobą, bez słowa

Helmut Cwi Steinitzwy jaśnienia, choć przecież byłem w towarzystwie matki i brata. Przestraszeni poszliśmy za nim i po paru minutach byliśmy na niewielkim posterunku policji. Kazał czekać, a po kilku minutach przyszedł z żyletką i odpruł mi tarczę szkolną, symbol niegdysiejszego polskiego panowania. Bez słowa dał znak, że możemy odejść, on wykonał swój patriotyczny obowiązek. Kamień spadł nam z serca, gdy byliśmy znów na ulicy. Takie nieprzyjemne incydenty w tamtych dniach budziły niepokój, ale przecież były bagatelą tylko w porównaniu z wydarzeniami, których jeszcze wówczas nawet nie przeczuwaliśmy.

Wywłaszczenie, uwięzienie, internowanie Minął ledwie tydzień od czasu, jak wprowadziliśmy się do znalezionego przez ojca mieszkania, gdy wczesnym rankiem rozległo się pukanie i dzwonek do drzwi. Wyskoczyliśmy z łóżek. Gromkie głosy żądały: "Otwierać! Policja!". Ojciec śmiertelnie przerażony otworzył drzwi, dwóch uzbrojonych policjantów wkroczyło do mieszkania z imienną listą. Szukali lokatorów, nazwiska były na liście. Ojciec tłumaczył, że te poszukiwane osoby już tu nie mieszkają, a my jesteśmy tu dopiero od kilku dni. To ich wcale nie interesowało, kazali się ubrać i wszystkie wysiłki, by ich tępe urzędowe głowy przekonać, że nie jesteśmy tymi, których szukają i że nie ma powoduJ by nas aresztować zamiast kogoś innego, spełzły na niczym. Mamy to wszystko - mówili - wyjaśnić ich przełożonym, im jest zupełnie obojętnieJ kogo aresztują. Rodzice byli bladzi jak kreda, głos łamał im się ze zdenerwowania, nie wiedzieli, co mają najpierw robić. Także my, dzieci/ mieliśmy pójść z nimi, drżeliśmy, nie byliśmy w stanie znaleźć swoich rzeczy. Aresztowanie całej rodziny nie zwiastowało nic dobrego, z policjantami nie dało się w ogóle rozmawiać. Nie mogłem zrozumieć zachowania policjantów. Sparaliżowany strachem i roztrzęsiony nie chciałem wierzyć własnym oczom: jesteśmy przemocą wyciągani z domu i nie wiemy, czy kiedykolwiek wrócimy. W chwili pierwszego szoku i zwątpienia uchwyciliśmy się nadziei, że przecież w końcu udowodnimy komuś, jaka to tragiczna pomyłka i odzyskamy wolność. Ale ten cień nadziei towarzyszył nam tylko do wyjścia z domu. Na ulicy zobaczyliśmy, że czeka ciężarówka, a na niej już więcej aresztowanych rodzin. Prawda była okrutna. My i nasi towarzysze niedoli byliśmy ofiarami pierwszych masowych wypędzeń ludności Poznania. Wszyscy - tak jak my - zostali powyciągani z łóżek, wyprowadzeni z pustymi rękoma i załadowani do ciężarówki. Całe rodziny z dziećmi i niemowlakami, co wskazywało na to/ że chodzi o ich całeJ kompletnie urządzone mieszkania nadające się na to/ by przekazać je obyvvatelonnniennieckinn.

W obozie na Głównej Większość internowanych pochodziła z zamożnych kręgów polskich, spośród osób o cenzusie akademickim. Do obozu przyjeżdżała ciężarówka za ciężarówką. Dorośli po przybyciu na plac stali niemi i zrozpaczeni, płacz małych dzieci wypełniał ciszę pełną niesłychanego napięcia. Zaczęło padać. Ludzie marzli, mało kto miał odpowiednią odzież. Nie dano nam jakiegoś schronienia pod dachem, wiele osób było w żałosnym stanie. Dzieci nie dawały się uspokoić, rodzice byli bezradni. Twarze rodziców mówiły więcej, niż można było wyrazić słowami. Matka płakała gorzko, ojciec stał u jej boku. Cóż można było powiedzieć? Nasza sytuacja wyglądała na beznadziejną. Byliśmy pozbawieni wolności i nic nie mogliśmy zrobić. Jacyś Niemcy będą wkrótce grać na naszym pianinie, spać w naszych łóżkach, używać naszych ubrań i zastawy. Myśl o tym mogła doprowadzić do obłędu. Rodzice latami pracowali na to/ co teraz stało się własnością jakichś obcych ludzi. A co stanie się z rękopisami ojca? Najpewniej wylądują na śmietniku! Wciąż przyjeżdżały nowe ciężarówki z następnymi internowanymi. Nikt nie dawał znakuJ żeby iść do pustych baraków dla schronienia przed zimnem. Byliśmy upokorzeni, zdani na łaskę i niełaskę barbarzyńskich okupantów. W końcu pojawiło się kilku esesmanów i rozdzielili nas do baraków. Pośrodku był betonowy chdnik, a po obu stronach leżała słoma, która miała być naszym legowiskiem. Zadnych sprzętów, stołów, ławek, nic zupełnie. Ludzie stali zszokowani u wejścia, słoma, tylko słoma, to było wszystko, co mieliśmy do dyspozycji. Barak przypominał oborę. Ale co było począć? Przecież nie można było zostać na noc pod gołym niebem. Ludzie ruszyli i z wolna rozlokowali się na słomie. Najgorzej miały rodziny z małymi dziećmi. Jak wytłumaczyć małemu, płaczącemu dziecku, że zrozpaczona matka nie ma dla niego nic do jedzenia. Bólu nie da się uśmierzyć słowami pocieszenia ani głodu zaspokoić miłym słówkiem. A to było wszystko, co mogli dać rodzice. Nie byliśmy panami swojego losuJ byliśmy w ręku brutalnych esesmanów, którzy rządzili naszym życiem. Toalety i woda bieżąca były na zewnątrz. Toalety to były tzw. toalety poloweJ dobre może dla żołnierzy, ale nie dla cywili z dziećmi. Był w tym bodaj zamiar dodatkowego upokorzenia nas, byśmy byli zmuszeni się publicznie obnażać, pomijając już inne warunki, jakie tam były. W toaletach, śmierdzących lizolem i wapnem, traciło się jakiekolwiek poczucie intymności czy prywatności, ciągle na oczach sąsiadów. Dopóki mogłem, przez dwa długie tygodnie z odrazą omijałem to miejsce. Myć się można było na dworze zimną wodą w blaszanych umywalkach, co nie pozwalało na najbardziej elementarną higienę. Wszystko razem było dla obu płci niewiarygodnym wyzwaniem, dla ludzi, którzy kilka godzin wcześniej zostali wyrwani z własnych ciepłych łóżek i nigdy przedtem nie byli w takiej niegodnej sytuacji. Trzymaliśmy się z bratem daleko od polskich dzieci w naszym wieku. Nie mieliśmy więc kompanów do zabaw. Wałęsaliśmy się po obozie i przysłuchiwaliśmy się czasem rozmowom dorosłych. Przy takiej okazji dowiedzieliśmy się, że rodziny, w których są osoby pochodzenia niemieckiego i mogące udowodnić swoje pochodzenie, mają szansę zostać uznane za volksdeutschów i odzyskać utracone mienie. Podano do wiadomości, że zainteresowani powinni się zgłaszać w komendanturze. I rzeczywiście, zgłaszały się liczne rodziny. Musieli znać niemiecki, ale mieli taki problem, że ich dzieci często już nie mówiły po niemiecku. Powstawały kółka, w których nauczano języka niemieckiego! Podręczniki i zeszyty stały się pożądanym artykułem, donoszonym z miasta. Wkrótce okazało się, że chętnym właściwie nie robiono trudności i po niedługim czasie dotychczasowi Polacy mogli opuścić obóz już jako Niemcy.

Helmut Cwi Steinitz

Nie wiadomo, co ich dzieci myślały o takich postanowieniach rodziców, ale już wtedy można było powątpiewać, czy to był dobrze przemyślany krok. Później okazał się fatalnym błędem. Nie tylko dlatego, że młodzież była przez Niemców zaciągana do Wehrmachtu, ale i dlatego, że rodziny te musiały pod koniec wojny uciekać przed Rosjanami. Polscy więźniowie nie szczędzili słów krytyki i potępienia, odnosili się do takich przypadków z odrazą i pogardą. To musiało być dla wielu Polaków tym bardziej przykrą niespodzianką, że niektórzy z nowych volksdeutschów mieli przedtem opinię polskich patriotów, a nagle zmieniali narodowość. Ale też z drugiej strony nie wszystkie rodziny, które miały wśród swoich czlonków osoby pochodzenia niemieckiego, chciały korzystać z tej "szansy". My byliśmy ciekawymi świadkami tych wydarzeń, a codzienny rozwój tej akcji był drobnym urozmaiceniem pobytu w obozie. Rodzice mieli dość czasu, by rozmyślać o utraconej przeszłości i niepewnej przyszłości. Było już dla nas jasneJ że pewnego dnia wywiozą nas na wschód i tam wypuszczą. Mieliśmy adres Mani, siostry matki, w Warszawie i adres jej brata w Krakowie. Z pomocą tego wujka chcieliśmy znaleźć mieszkanie w Krakowie/ mieście, które miało wiele wspólnego z Poznaniem i w którym łatwiej nam byłoby się zadomowić. Pewnego dnia rozeszła się pogłoska, że transport będzie wkrótce. I rzeczywiście/ po kilku dniach padł rozkaz, żeby się pakować. Krzątaniny przed wyjazdem i drogi do pociągu nie mogę sobie przypomnieć. Ale pamiętam wagon towarowy, w którym przeczekać musieliśmy do odjazdu kilka godzin. Pozamykano drzwi i chociaż na zewnątrz był jeszcze dzień, w wagonie panowała niemal nieprzenikniona ciemność. Gdy pociąg ruszył, nie pozostało nam nic innego/ jak głęboko w sercu i ze łzami w oczach powiedzieć Poznaniowi, naszemu rodzinnemu miastu, Adieu na zawsze.

Ostrowiec Po kilku godzinach pociąg się zatrzymał, dobiegły nas dźwięki niemieckiej mowy, trochę światła przedarło się przez szczelinę wentylacyjną. Pociąg stał na nieoświetlonym, małym dworcu. Esesmani otwierali drzwi wagonów, nasza stacja końcowa nazywała się Ostrowiec Świętokrzyski. Nie było nawet rampy. Wagony towarowe były wysoko zawieszoneJ trzeba było siadać na progu i ostrożnie zeskakiwać. A więc Niemcy postanowili w tej małej, odległej miejscowości, Ostrowcu Świętokrzyskim, wypuścić nas na wolność.

Esesmani pokazywali umęczonym ludziom kierunek wyjścia z dworca, nic więcej nie mieli do powiedzenia. Przenikliwe zimno powitało nas, wygnańców, przechodziło na wskroś, aż do kości, aż do serca. Ze smutkiem w duszy strapieni ludzie przesuwali się do wyjścia. Poza terenem niewielkie go dworca stała mała grupka zimowo ubranych mężczyzn i z uwagą obserwowała dziwacznych przybyszy. Mogli to być przypadkowi przechodnieJ którzy z ciekawości przystanęli na chilę. Chociaż mieli na sobie kozackie ubrania, matka odniosła wrażenie, że to Zydzi i zbliżył się do nich. Miała rację, jeden z nich niemal bezgłośnie zapytał/ czy jesteśmy Zydami. Gmina w miasteczku słyszała o przybyciu kilku żydowskich rodzin. Mężczyźni mieli zadanie odprowadzić nas do domów, które

gotowe były przyjąć nas na kilka dni. Wysłuchaliśmy tej niespodziewanej, dobrej wiadomości z wielką ulgą. Kilka minut wcześniej byliśmy jeszcze głęboko przeświadczeni, że kwaterę na noc znajdziemy wyłącznie pod gołym niebem. Po jakiejś pół godzinie ujrzeliśmy pierwsze domy miasteczka, nie było oświetlenia ulicznego, z niektórych tylko okien padało skąpe światło. Wkrótce dotarliśmy na rynek oświetlony kilkoma oddalonymi od siebie latarniami. Gdy stanęliśmy pod domem wciąż nam jeszcze nieznanych gospodarzy, nasz przewodnik zapukał do drzwi. Otworzyła nam starsza kobieta i przywitała uprzejmym uśmiechem. Przeprowadziła nas przez małą jadalnię, gdzie stał właśnie nakryty stół, do pokoju, który przeznaczyła dla nas. CiepłeJ serdeczne przyjęcie/ zupełnie nieoczekiwaneJ to poruszyło nas najgłębiej. Weszliśmy do pokoju, zakłopotani stanęliśmy z naszymi bagażami w rękach. Gospodyni zauważyła nasze zakłopotanie, ostrożnie wyjęła torbę z ręki matki i postawiła obok. W tym momencie ocknęliśmy się i powróciliśmy do rzeczywistości. W pokoju znaleźliśmy starannie przygotowane wszystko, czego od tygodni nam brakowało. Dostaliśmy zaproszenie, by po odświeżeniu się zasiąść razem z naszymi gospodarzami do posiłku. Któż jeszcze przed kilku godzinami odważyłby się marzyć, żeby w pierwszą noc po wypuszczeniu na wolność doznać tak ciepłego przyjęcia? Podczas wielotygodniowego internowania zdążyliśmy zapomnieć, jak wygląda świeżo pościelone łóżko i że można się umyć jak człowiek i zasiąść do ciepłego posiłku przy nakrytym stole. To wszystko zdawało się cudem. Z wahaniem weszliśmy do pokoju, po raz pierwszy w życiu jako uciekinierzy, nie jako uczynni gospodarze. Towarzyszyło nam, rodzicom, Rudolfowi i mnieJ przykre uczucie: oto staliśmy się zależni od obcych ludzi. Wyraz twarzy rodziców, wyczerpanych i zatroskanych, mówił sam za siebie. Mama nie była w stanie powstrzymać łez. Miała dosyć powodów, żeby płakać. Smutny był widok bezradności rodziców, to wspomnienie mam głęboko w pamięci. Mimo wszystko pobyt w Ostrowcu był dla Rudolfa i mnie sposobnością do zażywania odzyskanej wolności. Spacerowaliśmy po zaułkach miasteczka. Co było dla nas zdumiewająceJ to brak żołnierzy. Mała miejscowość żyła nadal w niezakłócony sposób swoim dniem codziennym, sklepach było bogate zaopatrzenie/ jakiego w Poznaniu nie było od dawna. Zycie biegło tu swoim regularnym rytmem, jak wczoraj i przedwczoraj, zdawało się, że w tym odległym zakątku nic się nie zmieniło. Na rynku stały wozy konne z warzywami i owocami na sprzedaż, jak w dzień targowy. Wokół rynku stały małe jedno- lub dwupiętrowe domy. Postępy cywilizacyjne ostatnich dziesięcioleci były tu niewidoczne. Kilkuset wypędzonych zatrzymało się w tej odległej dziurze. Obecność byłych poznaniaków na ulicach i w sklepach wybiła trochę tę małą miejscowość z jej zwyczajnej drzemki. Gmina żydowska wystarała się o plan Warszawy, której moi rodzice zupełnie nie znali, byśmy mogli znaleźć ulicę, przy której mieszkała siostra matki. Po kilku dniach byliśmy wystarczająco wyposażeni i przygotowani do podróży, pożegnaliśmy się serdecznie z naszymi szczodrymi gospodarzami i poszliśmy na dworzec, mały dworzec przepełniony poznaniakami. Nie było rozkładu jaz

Helmut Cwi SteinitzdYl trzeba było po prostu cierpliwie czekać na pociąg do Warszawy. Gdy pociąg wreszcie nadjechał, wszystkie wagony były już zajęteJ wysiadło tylko kilka osób. Nikt z oczekujących - prawie sami poznaniacy - nie miał zamiaru zrezygnować z podróży, niektórzy przepychali się na siłę. W zdumiewający sposób nikt nie został na peronie, ale kto chciał jechać, musiał zadowolić się miejscem stojącym w kompletnym ścisku. Po męczącej podróży dotarliśmy późnym wieczorem do Warszawy śmiertelnie zmęczeni.

Z Ostrowca do Warszawy Dworzec roił się od goniących gdzieś ludzi. Od razu po wyjściu, mimo mizernego oświetlenia, wyraźnie było widać zniszczenia wojenne. Szliśmy wzdłuż ruin kamienic i zwałów gruzuJ zagradzały one częściowo chodnik, okropny widok. Pierwszy raz w życiu widziałem skalę zniszczeń, które może wywołać atak z powietrza. Zdumiewające było, że bezpośrednio w sąsiedztwie ruin znajdowały się też domy całkowicie nietknięte. Cały dobytek ofiar bombardowań poszedł na marne/ meble, sprzęty domowe rozbite na szczątki leżały pomiędzy kupami gruzu. Mieliśmy adres rodziny, która wynajmowała pokoje w bezpośrednim sąsiedztwie dworca. To okazało się w tym momencie zadowalającym rozwiązaniem. Po podróży potrzebowaliśmy pilnie nocnego spoczynku, nie mówiąc już o tymf że chodzenie po nieoświetlonych ulicach obcego miasta też nie było przyjemnością. Ku naszej radości był wolny pokój. Byliśmy wykończeni i padliśmy od razu na łóżka. Rano mama ruszyła szukać mieszkania siostry. Pierwsze wrażenie, jakie miasto robiło przy świetle dziennym, było deprymujące - nieopisany zasięg zniszczeń. Całe kamienice przemienione w wypaloneJ zwęgloneJ czarneJ upiorne ruiny, w których nie wiedzieć, ilu ludzi straciło życie. Na ulicach panował nieopisany ruch: tramwaje dzwoniły bez przerwy, bo tory były co rusz zagrodzone przez zaprzęgi konneJ taczki i auta. Ludzie przebiegali ulice między pojazdami. Takiego zgiełku i chaosu nie przeżyłem jeszcze nigdy. Znaleźliśmy się w żydowskiej dzielnicy. Ulice zdominował nieznośny hałas ulicznych handlarzy, dudniene zaprzęgów konnych, klaksony aut z ledwością posuwających się do przodu. Załośnie wyglądali żebracy, wśród nich także kobiety i dzieci, napotkać ich można było na każdym kroku. Tłum ludzki sunący w jedną i drugą stronę zapełniał chodniki, inni znów stali, dyskutując, i zatrzymywali spiesznych przechodniów. Ani ludzie, ani pojazdy nie miały dość miejsca, atmosfera była przygnębiająca. Ciemne kamienice po obu stronach ulic [...] dopełniały mrocznego wrażenia. SzareJ nieprzyjazne miasto było podobne do gigantycznej puszki sardynek. To był grudzień 1939 roku [...]. Warszawa nie była miastem dla nas i każdy kolejny dzień był dodatkową męką. Tęskniliśmy za spokojną atmosferą Poznania, ale niestety, byliśmy zmuszeni pozostać w Warszawie. Jedyną alternatywą był Kraków [...]. Moi rodzice chcieli się tam dostać, do brata mamy, który wówczas mieszkał u swoich teściów. Wujek Jurek obiecał mamie, że nas odwiedzi po przybyciu do Warszawy i znajdzie tymczasowe mieszkanie w Krakowie, ale nie mieliśmy najmniejszej możliwości, by zawiadomić wujka Jurka, że jesteśmy już w Warszawie.

Tymczasem matka znalazła wreszcie mieszkanie swej siostry Mani. To było wzruszające spotkanie - serdeczne objęcia i potok łez. Jej rodzina mieszkała w niewielkim, nadzwyczaj skromnie urządzonym, dwupokojowym mieszkaniu. Cały dobytek zostawili w Poznaniu, wzięli ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nie było tam miejsca dla jeszcze jednej czteroosobowej rodziny. Ich syn uciekł do Rosji i nie dawał znaku życia. Niestety, miejsce pobytu pozostałego rodzeństwa matki było również nieznane. Tymczasem szerzyły się niepokojące pogłoski o nowych zarządzeniach, które miały ograniczyć swobodę poruszania się ludności żydowskiej i zmniejszyć racje żywnościowe. Mowa była o "gwieździe żydowskiej", którą trzeba będzie nosić na ulicy. Taka stygmatyzacja była dotkliwym upokorzeniem, wystawiała na nieprzyjemne czy wręcz bolesne próby. Policja, patrole SS i żołnierze mogli w każdej chwili zażądać dokumentów, zatrzymać przechodniów, nawet jeśli nie mieli odpovv:iednich uprawnień. Wraz z tymi rozporządzeniami niemieckich okupantów Zydzi tracili stopniowo swoje najbardziej elementarne prawa ludzkie. Rozchodziły się pogłoski o masowych zatrzymaniach i wywłaszczeniach. Warszawa była kotłującym się wulkanem, co skłaniało wielu do opuszczenia miasta.

Z Warszawy do Krakowa Wreszcie przybył do nas dobry anioł w postaci wujka Jurka z Krakowa i przyniósł zbawczą wiadomość, że u jego teściów czeka na nas pokój. W oczach moich rodziców Kraków, dokładnie tak samo jak Poznań, miał charakter "zachodni" / daleki od "wschodniej" natury Warszawy. Wujek Jurek uważał, że Kraków jest bardziej spokojny, a środki represyjne przeciwko ludności żydowskiej nie miały tutaj jeszcze mocy obowiązującej. Gmina żydowska w Krakowie była o wiele mniejsza, także liczba żydowskich uciekinierów nieporównanie mniejsza. Wujek Jurek odradzał nam stanowczo jazdę pociągiem i zalecał ukrywanie tożsamości. Ja byłem jedyny w rodzinie, który miał "żydowski wygląd", co mogło być zagrożeniem dla wszystkich. Już w drodze na dworzec drżałem nie tyle przez nocny ziąb, ile ze strachu. Zimowa noc była dobrym pretekstem, by ukryć w szalu całą twarz. Pociąg stał gotowy do odjazdu, szczęśliwie znaleźliśmy przedział z dwoma miejscami przy oknie, Rudolf i ja usiedliśmy na podłodze i oparliśmy się o kolana rodziców. To miejsce w kącie było dla mnie szczególnie dobreJ mogłem udawać śpiącego. Skąpe oświetlenie działało również na naszą korzyść. Ogrzewanie nie funkcjonowało, zimno przenikało do kości. Wszyscy pasaże!owie byli opatuleni, to działało uspokajająco. Nikt chyba nie rozpoznał w nas Zydów. Umówiliśmy się, że w razie potrzeby z pasażerami rozmawiać będzie matka, ojciec prawie nie mówił po polsku. Ale wszyscy siedzieli, milcząc, lub spali, nikt nie zaczynał rozmowy. Serce wciąż biło mi ze strachu, czujnie nasłuchiwałem każdego odgłosu dochodzącego z korytarza. . . Nagle usłyszałem głośne wołanie: "Są tu Zydzi? Czy są tu Zydzi?" Ktoś otwierał kolejno drzwi przedziałów i gdy nikt się nie zgłaszał, zatrzaskiwał je z powrotem. Była w tym gwałtowność i agresja. Po chwili drzwi naszego prze

Helmut Cwi Steinitzdziału otworzyło dwóch bardzo J?łodych esesmanów, zajrzeli do środka i znów ten sam napastliwy ton: lISą tu Zydzi?" Nikt nie zareagował, ale mnie dręczył nieokiełznany strach, drżałem cały, jak nigdy w życiu, traciłem oddech. Esesmani odczekali chwilę, zamknęli drzwi i poszli dalej ze swą podłą misją. Przez wiele minut czułem jeszcze grozę panicznego strachu i bałem się, że esesmani wrócą. Mama i ojciec siedzieli z zamkniętymi oczami, ale czujni. Z wolna się uspokajałem. We wczesnych godzinach rannych pociąg dojechał do stacji końcowej Kraków. Na zewnątrz panowały ciemności. Pasażerowie bez pośpiechu zdejmowali bagaże z półek. Odważyłem się - z ulgą, że wkrótce wysiadamy - wyjrzeć przez okno: pociąg wjeżdżał na stację Kraków Główny i z wolna się zatrzymywał. Setki ludzi opuszczały przepełnione wagony i zaludniały skąpo oświetlony peron. To nie była Jata morgana, byliśmy rzeczywiście w Krakowie, a przed nami stał wujek Jurek. Czuliśmy się jak w siódmym niebie.

W getcie krakowskim [. . .] Szerzyły się pogłoski o tymf że powstanie getto w którymś z oddalonych przedmieść oraz wieści o obozie pracy o nazwie Auschwitz. Słyszało się o zaginionych więźniach, którzy dawali stamtąd znak życia, ale bez żadnych szczegółów. Nikt nie wiedział, co się tam dzieje, na kartkach pocztowych widniał jako adres tylko napis Arbeitslager Auschwitz. Wkrótce ogłoszono powstanie getta i podano, jaki obszar ma obejmować dzielnica żydowska. Było to przedmieście Podgórze, gdzie mieszkali sami Polacy/ którzy teraz musieli opuścić ten teren. Nikt nie przeczuwał jeszcze, że któregoś dnia getto zostanie otoczone murem, a wychodzić poza jego obręb będą mogli jedynie cif którzy pracowali poza gettem. Obszar getta był uderzająco mały, domy mieszkalne tylko jedno- lub dwupiętrowe. A do tego na rodzinę przypadał tylko jeden pokój, niezależnie od liczby członów rodziny [...]. Jeden pokój na rodzinę oznaczał, że większość krakowskich Zydów musiała swój dobytek zostawić w swych dawnych mieszkaniach. Przebiegły środek dla pozbawienia ludności żydowskiej mienia i zarazem skupienia jej w bardzo niewielkiej przestrzeni miasta. Nieprzyjemne zadanie przydziału pokojów powierzono gminie żydowskiej. Również kuchnie służyły za pomieszczenia mieszkalne i nam właśnie przydzielono kuchnię, co miało wszakże i swoje zalety. Piec gazowy, ogrzewający pomieszczenie, w każdej chwili dostęp do bieżącej wody to był prawdziwy luksus w porównaniu do innych pokojów. To ironia losuJ jak niewiele było wówczas trzeba, by nas zadowolić! OczywiścieJ nie wszystkie domy w getcie miały bieżącą wodę, toalety i elektryczne oświetlenie. To przedmieście było właściwie dzielnicą ubogich, wiele domów było zaniedbanych lub zrujnowanych [. . .]. Mieliśmy wiele szczęścia, nasz dom był w dobrym stanie i miał całe podstawowe wyposażenie. Ciotka Anna dostała wspólnie z sympatycznym starszym małżeństwem z Poznania małeJ jednopokojowe mieszkanie w naszym sąsiedztwie. Rodzina Korytowskich należała do dawnej gminy niemiecko-żydowskiej w Poznaniu i pozostała w mieście po przyłączeniu go w 1918 roku do Polski. Paraserdecznych, wykształconych, starszych ludzi, poznaliśmy ich zaraz przy pierwszej wizycie u ciotki Anny. Pan i pani Korytowscy - to było uderzające - na przekór nędznym warunkom życiowym byli zawsze starannie ubrani: on nosił porządny garnitur i krawat, jak za dawnych dobrych czasów. Byliśmy gościnnie przyjmowani w ich niewielkim pokoiku, który mimo ubóstwa sprzętów wyglądał jak dom lalek. Mieli dla nas zawsze w pogotowiu uprzejme słowo, okazywali zainteresowanie tymf czym my byliśmy zaprzątnięci/ dopytywali, co porabiamy w wolnym czasie. W towarzystwie tej niezwykłej pary miałem poczucie, że jestem na jakiejś wyspie, która przypominała nasz dawny, utracony świat. Ciotka Anna i kochani Korytowscy zostali 1 czerwca 1942 r. wywiezieni do Bełżca i zabici.

Tragiczne pożegnanie Rozkaz deportacji dotarł do getta 31 maja 1942 r. Bramy getta zostały zamknięte/ a mieszkańcy wezwani, by wczesnym rankiem zgłosić się z kenkartami w budynku gminy żydowskiej. 31 maja 1942 r. rozstrzygnął się nasz los. Rankiem powitało nas błękitne niebo i ciepłe promienie słoneczneJ ale nie przenikały do naszych serc, gdy z tysiącami innych cisnęliśmy się przed wejściem do gminy. Wejście było pilnowane przez żydowską służbę porządkową [...]/ ale nie była w stanie zapanować nad naciskającym tłumem. Każdy chciał być pierwszy, każdy chciał jak najprędzej poznać swój los. Na placu panowało nieznośne napięcie/ nastrój histerii. Wielu próbowało na siłę przecisnąć się do wejścia, zwłaszcza gdy rozeszła się pogłoska, że pozwolenia na pobyt są przydzielane dość łatwo. Mówiono/ że pewne uprzywilejowane osoby są wpuszczane jako pierwsze. Wszystkie te pogłoski zwiększały niepokój i panikę. Nie można się dziwić, że ludzie nie wahali się użyć przemocy/ by dostać się do środka budynku. Okropne sceny, każdemu chodziło o życie własne i własnej rodziny. Odrażające metody nazistów miały na celu

Ryc. 1. Helmut Cwi Steinitz po przybyciu do Palestyny, fot. z 1946 r.

Helmut Cwi Steinitzponiżenie, upokorzenie ludzi, ich duchowe okaleczenie, ?czynienie piekła z ich życia. Zydzi byli rasą "mniej wartościową" / a każdy Niemiec mógł być panem żydowskiego losu. Wkrótce zaczęli wychodzić z budynku szczęśliwcy z zezwoleniem na pobyt i ofiary, skazane na deportację. Smutna mieszanina tragedii i radosnych uczuć: płynęły łzy rozpaczy i radości. Mijały godziny, a wejście wciąż było zatkane tłumem. Mama nie wzięła nic do picia, nic do jedzenia. Majowe słońce bezlitośnie przypiekało stojący tłum, do udręki oczekiwania doszło teraz pragnienie. Rozeszła się wiadomość/ że w porównaniu z rankiem udzielano znacznie mniej zezwoleń, zła wiadomość dla tysięcy zgromadzonych przed budynkiem gminy. Ryc. 2. Helmut Cwi Steinitz podczas nagrania Około godziny 18 rozluźw poznańskim studio w maju 2009 r., fot. M. Schmidt nił się ścisk przed wejściem. Paniczny strach widać było wśród oczekujących. Każdy był zajęty własnym losem, wszyscy stali w milczeniu, ze wzrastającym lękiem czekając na "wyrok". Wśród nich matka i ojciec. Na sercu ciążyło nie tylko wielogodzinne oczekiwanie niszczące nerwy, ale i smutny widok tych, którzy nie mieli szczęścia i skazani zostali na deportację. Rodzice wiedzieli dokładnieJ jak beznadziejna była nasza sytuacja, tylko cud mógł nas uratować. Wówczas, gdy staliśmy w kolejce, nie byłem jeszcze świadom, jakie tragiczne skutki będzie miała ta "akcja". Ale moi rodzice przeczuwali, jakiemu losowi wychodzą naprzeciw. Matka mogła zostać na zewnątrz, jako żona była odnotowana na kenkarcie ojca, jego los miał być też jej losem. Gdy weszliśmy, także mnie w końcu opadł wielki niepokój i strach. Znajdowaliśmy się w szerokim korytarzu podzielonym na dwa odcinki. Po obu stronach były stoły oznaczone literami alfabetu, za każdym siedział esesman, który odbierał kenkarty i decydował o losie całych rodzin. Pomiędzy rzędami oczekujących chodzili patrolujący esesmani. Cała ta scena robiła przerażające wrażenie. Stół z literą "S" stał jako pierwszy z lewej strony. Musiało być niewielu ludzi z nazwiskami na "S"/ bo w naszej kolejce przed moim ojcem stały tylko dwie

albo trzy osoby. A za ojcem brat Rudolf i ja. Sekundy przed rozstrzygnięciem byłem w obłąkanym napięciu. W takim samym stanie musiał być Rudolf, chwycił mocno ojca obiema rękami. Nagle esesman wstał zza biurka, a na jego miejsce przyszedł inny. Na stole leżała pieczątka i ołówek, tyle wystarczało, by wydawać wyroki. Przyjrzałem się nowemu oprawcy: miał zastygły, lodowaty, złowrogi wyraz twarzy, która nie obiecywała nic dobrego. Poczułem niebezpieczeństwo. Esesman nie poświęcał swym ofiarom najmniejszej uwagi, nie stawiał pytań.

Wziął pierwszą kenkartę do ręki, zrobił wielki krzyż na wewnętrznej stronie i sprawa była dla niego załatwiona. W ten sam, obojętny sposób potraktował następną ofiarę, dla niego to nie byli ludzie. Zaraz miała być kolej na mojego ojca, ale dla mnie było całkowicie jasne: u tego sadysty nie ma najmniejszej szansy na zezwolenie na pobyt. Moja głowa pracowała gorączkowo, ważna była teraz każda sekunda, by podjąć decyzję, zanim będzie za późno na wymknięcie się z szeregu. Jakiś nagły głód życia wypchnął mnie instynktownie z kolejki i do dziś nie potrafię wyjaśnić mojego spontanicznego kroku. Do dziś wciąż rozmyślam o tych dramatycznych sekundach, kiedy zrobiłem ten brzemienny w skutki krok, po raz pierwszy w życiu nie pytając ojca o zgodę. Nie, nie miałem czasu myśleć, to był ostatni moment, kiedy mogłem się niepostrzeżenie wymknąć z kolejki. Tu nie miały znaczenia ani rozsądek, ani logiczne myślenie, to były jakieś nieznane mi zmysły/ które ocknęły się w tych krytycznych sekundach [...]. Gdybym zwłóczył jeszcze choć kilka chwil, znalazłbym się w Bełżcu i został tam zamordowany.

Ryc. 3. Helmut Cwi Steinitz z żoną Reginą w Poznaniu w maju 2009 r., fot. M. Kuszela

Helmut Cwi Steinitz

Musiałem jak najprędzej ustawić się w innej kolejce, by zyskać na czasie, zorientować się lepiej w sytuacji. Zrobiłem pierwszy krok, teraz muszę zrobić następny/ odwrotu już nie ma. Instynktownie szukałem dłuższej kolejki w nadziei, że urzędujący tam esesman dokładniej ogląda kenkarty i bierze pod uwagę podany w nich zawód. Postanowiłem ustawić się w kolejce na literę "L' / nie wiedząc/ czy esesman nie odeśle mnie z moim nazwiskiem do kolejki z literą "S". Instynkt mnie nie omylił. Natychmiast zauważyłem, że ludzie przede mną odchodzą od "stołu sędziowskiego" z uśmiechem. Ale spokoju nie dawało mi pytanie, czy on w ogóle zajmie się mną, skoro jestem "na obcą literkę". Moje nerwy były w najwyższym napięciu. Strach przeniknął do moich członków, czułem serce. Niepewność jest straszliwym uczuciem, zwłaszcza gdy jest się zależnym od dobrej woli esesmana. Uświadomiłem sobie, że potajemnie opuściłem moją rodzinę, chociaż nie miałem bladego pojęcia, czy w ogóle istnieje szansa, żeby się uratować. Ani Rudolf, ani ojciec nie zauważyli, że zmieniłem kolejkę, widziałem ich, gdy szli do wyjścia, oni nie mogli mnie widzieć. Z rosnącym napięciem obserwowałem, jak załatwiani są ludzie przede mną: większość zdawała się być zadowolona. Zachodziłem w głowę, jak się też ten esesman może zachować wobec mnie. Zaraz będzie moja kolej. Mój los jest w jego rękach. To moja ostatnia szansa. Drżącymi dłońmi wręczyłem mu kenkartę i zaświadczenie poczty niemieckiej, gdzie byłem zatrudniony. Czy to możliweJ że moje nazwisko nie ma znaczenia? Esesman nic nie mówił, o nic nie pytał, spojrzał tylko przelotnie na zaświadczenie z poczty. Wykorzystałem ten moment,

Ryc. 4. Rodzina Steinitzów w miejscu zagłady w Bełżcu, fot. z maja 2009 r.

by spróbować coś dopowiedzieć po niemiecku, opędził się ode mnie machnięciem ręki i ostemplował kenkartę! Byłem posiadaczem zezwolenia, stało się coś niewiarygodnego! Nie wiem, jak się zebrałem na odwagę, żeby jeszcze prosić esesmana o pomoc dla ojca i Rudolfa. Ku mojemu zdumieniu wysłuchał mnieJ a potem powiedział, że zmiana decyzji możliwa jest tylko u kolegi za stołem na literę "S". Elegancka odmowa. Moja desperacka próba uratowania rodziny przed deportacją spełzła na niczym. Ale przecież ten esesman mógł mnie też odesłać z powrotem do swojego kolegi. Szczęśliwie tego nie uczynił. Ale jak można jednym ludziom darowywać życie i w tej samej chwili innych wysyłać na śmierć? Nie miałem powodu do świętowania, los moich rodziców i mojego brata był przypieczętowany, przed nami były ciężkie chwile. Ale przede wszystkim dręczyło mnie pytanie, jak mama i ojciec zareagują na moje zachowanie. Jeszcze nie wiedzieli, dlaczego i gdzie zniknąłem. Co pomyślą o synu, który bez słowa, bez znaku ich opuszczaJ żeby siebie ratować. Czy będą się cieszyć? To były wyrzuty sumienia, które mnie opadły. Byłem raczej maminsynkiem, szczególnie związanym z matką, ani najodważniejszy, ani najbardziej samodzielny. Mój niespodziewany krok musiał być dla niej zaskoczeniem, gdy jej o tym już na zewnątrz opowiadałem. Przebywałem w budynku gminy o wiele dłużej niż ojciec z Rudolfem, oni byli załatwieni w ciągu niewielu minut. Moja rodzina czekała na mnie w wielkiej trosce. Nieoczekiwane zezwolenie na pobyt dla mnie było radosną wiadomością/ nie mogło jednak uśmierzyć bólu i głębokiej zgryzoty niesionych przez zbliżającą się tragedię. Rodzice nie mieli najmniejszego zamiaru zabierać mnie ze sobą, przeczuwali najgorsze. Wieczorem opowiedzieli mi o swoich uzgodnieniach z rodziną Silberów (Silber był członkiem służby porządkowej), która obiecała się mną zaopiekować. Rozłąki nie można już było uniknąć, chyba że ja bym nalegał, by iść z nimi, ale tego rodzice nie chcieli pod żadnym pozorem. Sądziłem/ że chodzi o przejściowy epizod, nadzieja ponownego zobaczenia się wcale nie była dla mnie ułudą. Przecież słyszałem pogłoski, że transport z Krakowa odchodzi do obozu pracy. .. Dopiero gdy dotarła do mnie straszliwa wiadomość o okrutnym morderstwie na całym transporcie, uświadomiłem sobie, co przeżyli moi rodzice i Rudolf. To musiało być dla nich okropneJ zostawić jednego z synów w getcie swojemu losowi i samemu iść na pewną śmierć. Mój młodzieńczy naonczas rozum nie dopuszczał takiej możliwości, by w zaplanowany sposób wymordować cały naród, a już zwłaszcza moją rodzinę. Któż by to przypisał narodowi niemieckiemu? Bełżec nie był obozem pracy, tylko obozem śmierci, stał się jednym z największych masowych grobów żydowskich we wschodniej Polsce. Siostra matki Anna i rodzina Korytowskich byli również wśród ofiar. Jakąż pracę mogliby świadczyć w obozach starsi, chorowici ludzie i dzieci? Mimo wszystko czepialiśmy się desperacko nadziei, że pogłoski, od których włosy stawały na głowie, nie odpowiadają prawdzie. Dlaczegóż ja wówczas, w tamtym wiekuJ miałbym myśleć inaczej. Nie ma języka, nie ma słów, które opisałyby ból i tragedię tego dnia. Rodzice byli przeświadczeni, że stają u kresu. To stało się dla mnie jasne po naszym po

Helmut Cwi Steinitzżegnaniu przed bramą obozu zbiorczego. Z ciężkim sercem ruszyliśmy w drogę. Rodziny z dziećmi i starzy ludzie z mizernym bagażem mozolnie ciągnęli ulicami. Wyglądali, jakby szli na pogrzeb, pogrążeni w smutku i rozpaczy. Dzieci z płaczem przywierały do bezradnych rodziców. Przy wejściu na plac zbiorczy, zaraz po naszym pożegnaniu, mój ojciec obrócił się do oficerów SS/ którzy stali nieopodal. Widziałem gniewną twarz ojca, błysk w jego oczach i słyszałem jego grzmiący, donośny głos. To był głos człowieka głęboko zranionego, oszukanego, który nie ma już nic do stracenia. Odraza i pogarda rozbrzmiała w jego głosie, gdy dwukrotnie zawołał: "Mordercy! Zbrodniarze!". Wszyscy wokół zastygli z przerażenia. Na kilka sekund zapanowała śmiertelna cisza. Oto znalazł się ktoś, kto zaryzykował życie, by zdemaskować tę przeraźliwą sytuację. Esesmani, zaskoczeni wybuchem ojca, sięgnęli po broń. Oniemiali, śmiertelnie przerażeni staliśmy sparaliżowani strachem. Desperacki krok ojca był całkowitym zaskoczeniem. Trzeba było obawiać się najgorszego. Matka łkała. Zydowscy policjanci stojący u wejścia pchnęli ojca w głąb bramy i zapobiegli krwawej łaźni. Ojciec zniknął na zawsze z mojego życia. Matka objęła mnie szybko, wzięła Rudolfa za rękę i poszła w ślad za swoim mężem. To ostatnie wspomnienie, kiedy widzę ich razem, moich rodziców i brata Rudolfa. W moich oczach byli i są bohaterami. Także gniewny wybuch ojca był bohaterski. Nikt się nie odważył wówczas nazwać Niemców mordercami. Ten desperacki, ale i dzielny czyn - mimo całego tragizmu sytuacji - był dla mnie wielkim pokrzepieniem na przyszłość. Wróciłem do czterech ścian mieszkania w getcie. Zatopiłem się w myślach, gdy usłyszałem głośne łkanie. Drzwi się otwarły i przede mną stanęła matka w towarzystwie żydowskiego policjanta. Policjant bez słowa wyszedł z pokoju. Poruszony widokiem mojej nieszczęśliwej matki podszedłem do niej, posadziłem na łóżku, podałem szklankę wody. Udręka na twarzy, zapłakane oczy wyrażały przerażenie i lęk przed śmiercią. Nie dawała się uspokoić, spazmy płaczu wstrząsały jej ciałem. Nic nie mówiła, płakała tylko, nie wiedziałem, jak jej pomóc/ jak ją choć trochę uspokoić. Była kłębkiem nerwów, niezdolna wymówić słowa. Na placu zbiórki musiało stać się coś strasznego, inaczej stanu matki nie mogę wytłumaczyć. Nie rozumiałem, dlaczego pozwolono matce opuścić plac, ale prawdy nie dowiedziałem się nigdy. Moja biedna, nieszczęśliwa mama musiała strasznie cierpieć [...]. Bezradnie siedziałem u jej boku, nic nie mogło ukoić jej nieprzerwanego płaczu. Po chwili zdecydowała się wracać na plac, nie dowiedziałem się od niej, co się tam stało. To pozostało tajemnicą, którą mama wzięła ze sobą na tamtą stronę. Obmyła twarz i powiedziała: "Chodź, odprowadź mnie!". Wzięła mnie za rękę i bez słowa poszliśmy do obozu zbiorczego. Gdy doszliśmy, objęła mnie przy wejściu i w kilka sekund zniknęła z moich oczu. Dla matki musiało to być straszneJ to powtórne pożegnanie. Kurczowo trzymała mnie za rękę, wiedząc, że nie ujrzymy się nigdy więcej. Ona to wiedziała i to była jedna z tych tajemnic, o których nie chciała mówić... Nigdy nie znajdą się słowa dla opisania tragedii mojej rodziny i mojej matki... Tam musiało się stać coś strasznego, inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć stanu matki i Jej milczenia.

Ryc. 5. Helmut Cwi Steinitz na spotkaniu w gminie żydowskiej w Poznaniu, po lewej stronie jego syn Ami Steinitz, fot. z maja 2009 r.., M. Schmidt

Ryc. 6. Spotkanie w gminie żydowskiej w Poznaniu; cyfra ,,12" na torcie symbolizuje 12 szczęśliwych lat dzieciństwa spędzonych w Poznaniu, fot. M. Kuszela

Helmut Cwi Steinitz

Ale wszystkie pytania pozostaną bez odpowiedzi, pozostaną tajemnicą, która dręczy mnie całe życie. Czy ci esesmani znaleźli ojca? Czy znowu może wybuchnął gniewem i został zastrzelony w obecności matki i Rudolfa? Może pan Silber był przypadkiem świadkiem tego dramatu i gdy matka się załamała, wysłał Ją z obozu? Ale nawet od niego nic się nigdy nie dowiedziałem. Po kilku dniach nadeszła hiobowa wiadomość o okrutnej śmierci całego transportu wymordowanego w Bełżcu. Zrazu nie byłem gotów w to uwierzyć. Nie wierzyłem, nie chciałem w to wierzyć. Ale cóż z tego? Oni zginęli. Wszyscy.

PRZYPISY:

1 Por. A. Ziółkowska, Zydzi poznańscy w pierwszych miesiącach okupacji, "Kronika Miasta Poznania", 3/2006, s. 378-393.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2009 Nr2; Okupacja 1 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry