RYNEK TOWARZYSKI I KULTURALNY
Kronika Miasta Poznania 2003 Nr2 ; W cieniu wieży ratuszowej
Czas czytania: ok. 21 min.MONIKA PIOTROWSKA
Viedy to się stało? Pewnie nikt dokładnie nie pamięta. W, każdym razie ruch anował już nie tylko w czerwcu, w dniach Jarmarku Swiętojańskiego. To przyszło jakoś tak na początku lat 90. Zycie na Rynek wniosły kapitalizm i... procesy integracji europejskiej. Co było pierwsze: nieśmiałe próby wystawiania ogródków przed restauracjami czy Dom Bretanii? To drugie daje się przynajmniej precyzyjnie datować. Rzecz w tym jednak, że otwarcie Domu Bretanii 10 maja 1993 r. w kamienicy na rogu Starego Rynku i ul. Wielkiej poprzedziła kilkuletnia współpraca pomiędzy Poznaniem i departamentem Ille-et- Vilaine, natomiast ogródki i same restauracje wyrosły znienacka i bez przygotowania, żywiołowo zmieniając charakter i Rynku, i miasta. Dość szybko wyklarował się podział na Dolne i Górne Miasto, czym przewrotnie miasto współczesne nawiązało dialog z miastem historycznym okresu panowania pruskiego, kiedy ów podział po raz pierwszy zafunkcjonował. Oczywiście wówczas zupełnie inaczej, jako wynik rozbudowy Poznania w stronę zachodnią, podczas gdy teraz rozróżnił dzielnicę relaksu od dzielnicy zakupów. Podział nie jest ortodoksyjny - na obrzeżach Starego Rynku, zwłaszcza przy ulicach Szkolnej i Wrocławskiej kwitnie handel, z drugiej strony większość instytucji kulturalnych, teatry, sale koncertowe, Centrum Kultury "Zamek" obsadziły górny taras śródmieścia. Żeby jednak usłyszeć charakterystyczny szumek dzielnicy restauracyjnej i poczuć delikatny powiew artystowskiego ducha, trzeba zejść na Stary Ryneko kaczkach, książkach i rejsach sztuką podszytych Aktywacja biegła wokół Rynku w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Najwcześniej ożywiła się w naturalny sposób pierzeja południowa,
Monika Piotrowska
Ryc. 1. ...restauracja z PRL-owskim rodowodem - Ratuszowa.
(...) ocaliła pieczoną kaczkę i solidną nazwę..., fot. M. Piotrowska
zlokalizowana na przedłużeniu ul. Paderewskiego, głównego traktu-rampy pomiędzy Górnym i Dolnym Miastem. Po bruku przemykają tu klienci sklepów, interesanci, turyści, artyści, bo przecież tędy wiedzie droga do U rzędu Miasta na pi. Kolegiackim, do Muzeum Narodowego przy pi. Wolności, Muzeum Archeologicznego na rogu Wodnej, a w sercu Rynku do Ratusza i last but not kast Galerii Miejskiej "Arsenał". Unerwienie pierzei południowej poprawiająjeszcze tłumne zawsze ulice Paderewskiego, Szkolna i Wrocławska. Po tej stronie przetrwała też jedyna restauracja z PRL-owskim rodowodem - Ratuszowa. Dawniej znana z kuchni "staropolskiej" i piwnic z gotyckimi sklepieniami, ocaliła pieczoną kaczkę i solidną nazwę, która nadal sprowadza zasobną, mieszczańską klientelę. W wielkim kontraście do tej ugruntowanej tradycji pojawił się na początku lat 90. Bambus. Chińska restauracja z czerwonymi lampionami zelektryzowała gości spragnionych egzotyki i raczej kaczki po pekińsku niż po staropolsku. "Meduzy i w trzech smakach drób" serwowali sobie nawet najprzeciętniejsi, jak Wańka Morozów z piosenki Bułata Okudżawy, co "z artystką szalał w chińskiej knajpie, a tam Marusia z żalu schła". Potem wszystko spowszedniało i dziś Bambus może liczyć na stały utarg, ale ma w porównaniu z okolicznymi lokalami rangę bistra, a nie restauracji. Nie spowszedniała natomiast sąsiednia księgarnia. Dłuuugie wnętrze w zielonych regałach do samego sufitu, schody na piętro do sali z wydawnictwami artystycznymi. Smak nowojorskich księgarni z filmów Woody'ego Allena uskromniony po poznańsku. Przeniesiona w połowie lat 90. z ul. Paderewskiego, najpierw
zwana Pod Papugami, od 1998 roku - Księgarnią Powszechną, okazała się strzałem w dziesiątkę - i dla swoich, i dla turystów. Odwiedzana nieustannie notuje w weekendy kilkaset operacji dziennie. Mówi się o niej "księgarnia rodzinna", bo w trakcie familijnych pielgrzymek po mieście każdy znika we własnym dziale. Lokal ten pełni jednak znacznie szerszą rolę, inicjując kulturalne wydarzenia, jakimi często stają się spotkania literackie z autorami. Podczas wizyty Andrzeja Sapkowskiego jesienią ubiegłego roku kolejka żądnych autografu sięgała do polowy Rynku. Posłuchać rozmowy z pisarzem mogli tylko szczęśliwcy. Przypadek sprawił, że naprzeciw Księgarni Powszechnej, u czoła budynku Galerii Miejskiej swoje miejsce znalazła witryna tzw. Taniej książki. Ciasne pomieszczenie jest rajem dla studentów, bibliofilów, a także... kieszonkowców, przed którymi ostrzegają szyldy na drzwiach wejściowych. Jak dalece jest to zasadne, uzmysławia "przechodząca ludzkie pojęcie" liczba osób, która przewija się tu codziennie, również w największe upały, kiedy całkowicie przeszklone locum puchnie od nagrzanego słońcem powietrza. Mała witryna z przecenionymi publikacjami wycofanymi ze sprzedaży w dużych księgarniach, z końcówkami serii wydawniczych i wszelkimi innymi zdobyczami handlarzy tanią książką spokojnie rejestruje podobną liczbę transakcji, co sąsiadka z vis d vis. Trop książki na bruku przed południową ścianą Rynku wiedzie wprost do przedsionka największej animatorki współczesnej kultury na Starym Mieście, przybytku artystów - Galerii Miejskiej "Arsenał" (dawnego BWA, czyli Biura Wystaw Artystycznych). To tu przecinają się ścieżki malarzy i grafików, którzy na poddaszach kamieniczek w ulicach wokół Rynku dostali jeszcze w okresie PRL-u od miasta swoje atelier (być może był to najszczęśliwszy pomysł nadania starówce po wojnie nowego klimatu, częściowo zresztą uwieńczony sukcesem i znajdujący w rotacji artystów-mieszkańców tych lokali współczesną kontynuację). Tu ściągają zewsząd fani sztuki na wystawy, biennale, pokazy filmów awangardowych. Dzięki centralnemu położeniu Arsenału bohema artystyczna zajęła na Rynku pozycję strategiczną. Galeria, mimo swej dotkniętej szpetotą architektoniczną lat 60. sylwetki, broni się w pejzażu historycznej architektury niezwykle skutecznie. W ubiegłorocznym rankingu galerii sztuki współczesnej przeprowadzonym przez "Rzeczpospolitą" wysunęła się na trzecią pozycję po warszawskiej Zachęcie i Zamku Ujazdowskim, a przed Foksalem. Rocznie organizuje ok. 25-30 ekspozycji - co trzy tygodnie nowa wystawa. Jeśliby przejrzeć tylko te z nagrodzonego roku 2002, okaże się, że program Arsenału, tak wysoko zaklasyfikowany w środowisku krytyków warszawskich, jest silnie powiązany z rodzimym środowiskiem poznańskim. Jedną z najciekawszych prezentacji Niebezpieczne związki, obejmującą prace bardzo kontrowersyjnych tzw. artystów krytycznych, wychowanków głównie warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, przygotowała kurator Izabela Kowalczyk, która studiowała i doktoryzowała się w poznańskim UAM. Była to jedna z mocniejszych wystaw w Galerii w ogóle, biorąc pod uwagę, że przedstawiała bezpardonowo m.in. ludzką cielesność Katarzyny Kozyry czy Artura Żmijewskiego oraz uwikłaną od roku w proces sądowy z powodu oskarżenia o obrazę uczuć religijnych Dorotę Nieznalską. Obok tego Arsenał pokazywał np. retrospektywę Alfreda Lenicy, czołowego
Monika Piotrowska
przedstawiciela powojennej polskiej awangardy, związanego z poznańską Grupą 4F+ R, instalacje Piotra Kurki, znanego od lat 80. w Europie i USA przedstawiciela "nowej ekspresji" oraz wykładowcy poznańskiej ASP, a także dużą prezentację obiektów telewizyjnych Wolfa Vostella, członka słynnego zwłaszcza w latach 60. Fluxusu. Ta ostatnia wystawa była owocem współpracy z galerią Vostell w Berlinie. W tym samym roku Arsenał gościł też delegację urzędników francuskiego departamentu Bar-Le-Duc, którzy nawiązali kontakty z naszym Urzędem Miasta przy okazji XIII Międzynarodowego Biennale Rzeźby. Jest to impreza rozwijająca się z wyjątkowym powodzeniem, organizowana od kilku lat wespół z Galerią przez poznańskiego rzeźbiarza Roberta Sobocińskiego. Wystawom w Arsenale najczęściej towarzyszą dyskusje z kuratorami i profesorami ASP lub Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Arsenal ma swój "Kciuk Cesara" - cykl wykładów poświęconych sztuce współczesnej. Ma swoje "Kino Sztuki" z pokazami historycznej awangardy lat 20., 30. i 70., filmu eksperymentalnego, animowanego, które sprowadzają po 200 widzów, ma "Spotkania z książką", krążące wokół publikacji artystycznych i kulturalnych, czy wreszcie aukcje dzieł z własnych zbiorów, cztery razy w roku, na których pojawiają się prace legendarnych polskich artystów, np. Jana Cybisa czy Jana Lebensteina lub nawet postaci ze sceny europejskiej, jak Salvador Dali. Zimą, w Wigilię przed południem do Galerii spraszani są współpracownicy, władze miasta i sponsorzy na biesiadę w warsztatach, w piwnicach, pośród maszyn, plansz, narzędzi. Po południu z kolei przychodzą studenci i uczniowie na jedyną aukcję dzieł w cenach dumpingowych, na kieliszek wina podczas koncertu poznańskich muzyków, na pokaz baletowy itd. Za to w lecie gapie gromadzą się przed szybami dolnej sali wystawowej, żeby popatrzeć na taneczną modernę uczestników międzynarodowych warsztatów organizowanych przez Ewę Wycichowską i Polski Teatr Tańca. Galeria jest wyrazistym miejscem integracji i promocji poznańskiego środowiska artystycznego, konsekwentnie kształtowanym przez dyrektora Wojciecha Makowieckiego. Oficyna Wydawnicza "Arsenał" opublikowała dotąd 15 albumów, przeważnie wybitnych poznańskich artystów. Drukuje również cykl książek zamiast katalogów do wystaw; w ten sposób szanse na poszerzenie grona odbiorców rosną. Od 1994 roku wychodzi w Galerii skupiające plastyków, literatów, teatromanów i krytyków czasopismo "Gazeta Malarzy i Poetów". Lecz w poznańską tradycję wrosły jeszcze (a może szczególnie) dwa inne pomysły Arsenału, dwie imprezy o charakterze ekspansywnie towarzyskim, które z macierzystego Starego Rynku wyprowadzają śmiałe szlaki... wodne i zagraniczne. To rejsy "białą flotą" po Warcie oraz wyjazdy na Biennale Sztuki Współczesnej w Wenecji. Pierwsze, inspirowane słynnym Rejsem Marka Piwowskiego, zbierają śmietankę poznańskiego biznesu razem z gronem przeróżnych tutejszych artystów, wynoszą ich razem na wodę i w plener, gdzie klimat zawieszony między bankietem a variete sprzyja nawiązywaniu kontaktów. Druga impreza - podróże weneckie - w jednym autobusie gromadzi profesorów z UAM i ASP, redaktorów "Arteonu" , "Art & Business", "Gazety Malarzy i Poetów". Jadą, żeby zobaczyć i podyskutować. Lub raczej - podyskutować i przy okazji zobaczyć.
Przedsionek Arsenału to przesmyk między bliźniaczymi budynkami Galerii i Wielkopolskiego Muzeum Wojskowego. W najbliższym sąsiedztwie Arsenału znajduje się jeszcze Muzeum Powstania Wielkopolskiego 1918-1919 w zgrabnym budynku Odwachu, lecz jego dynamika jest tak samo nikła, jak Muzeum Wojskowego, którego działalność częściowo dubluje. Ciekawe, że zdarza się to w czasach, kiedy pieniądz liczy się podwójnie (ekspozycję w Odwachu otwarto w 2001 roku). Pośrodku Rynku, w Ratuszu mieści się Muzeum Historii Miasta Poznania. Poznaniakom kojarzy się ze swojskimi wystawami o historii dzielnic miasta (Wildy, Łazarza, Sołacza, Jeżyc) i o Poznaniu na starych pocztówkach. Poza tym Ratusz jest miejscem akcji wszystkich wielkich imprez staromiejskich, bo przecież nie ma na Rynku lepszej scenografii pod teatr (Jarmark Świętojański, Festiwal "Malta") lub odczytywanie aktów lokacyjnych (Parada Lokacyjna) niż arkady renesansowego gmachu. Tchnienie wielkiej polityki Ratusz także poczuł, gdy goszczący w Poznaniu szefowie państw Trójkąta Weimarskiego (prezydent Chirac, kanclerz Schroder i prezydent Kwaśniewski) tutaj właśnie obradowali. Wychylając głowę z arkad Ratusza, można dostrzec usytuowaną w pierzei wschodniej kamienicę Muzeum Instrumentów Muzycznych. Instytucja ta zainicjowała kilka istotnych imprez muzycznych. Najstarsze w Polsce, prowadzone od 1949 roku Koncerty Sylwestrowe gromadzą wierną publiczność uniwersytecką i akademicką, szersze grono skupiają koncerty w kawiarence muzycznej Pod Aniołem, działającej od 1997 roku, a najszersze - Festiwal Kultury Celtyckiej, współorganizowany z Domem Bretanii. Z inicjatywy dyrektora Janusza Jaskulskiego Muzeum tętni życiem warsztatów - fletowych, klawesynowych i dudziarskicho dubbingu, jaszczurzym królu i stekowej manii Denisjest naj milszym barmanem na Starym Rynku. Jego promienny uśmiech kryje w sobie całą łagodność klimatu bajecznego wybrzeża, na którym się urodził. Denis pochodzi z Mozambiku. Do Polski przyjechał 14 lat temu. Pracuje w skrzyżowanym z jazz-klubem pubie o nazwie Puzon, działającym od grudnia 2002 roku w lokalu po Zagłobie, nieciekawym coctail-baize (obok w maleńkim pokoju mieści się siedziba Towarzystwa Miłośników Miasta Poznania, niegdyś wynajmującego także lokal pubu). Proste wnętrze wypełniają stoliki, gięte krzesła kawiarniane i krzyczący czerwienią bar Denisa. Tu się przychodzi posłuchać muzyki. Puzon stara się stworzyć przeciwwagę dla zamkowego klubu Blue N 0te, co - zważywszy na wieloletnią i ugruntowaną pozycję tego drugiego - nie będzie łatwe. Ale prowadzi go ośmiu młodych optymistów, muzyków jazzowych, w programie są cotygodniowe koncerty, od września ma ruszyć I Klubowy Festiwal Jazzowy, więc może się uda. Pub i klub Puzon włączony jest w tzw. kulturę klubową Poznania. Zjawisko motywuje znaczną część młodego pokolenia do spędzania weekendów w ruchu pomiędzy kolejnymi lokalami, w których odbywają się koncerty, projekcje filmowe, pokazy teatralne, baletowe albo zwyczajnie ogląda się Ligę Mistrzów, dubbing wykreował nawet swoją gazetkę: "Mapę" kultury klubowej w Poznaniu. W maju 2003 roku ukazał się już 25 numer
Monika Piotrowska
Ryc. 2. ...Denis pochodzi z Mozambiku. (...) Pracuje w skrzyżowanym z jazz-klubem pubie o nazwie Puzon..., fot. M. Piotrowska
miesięcznika. W jego kalendarium ujęte są nie tylko "stowarzyszone" w dubbingu lokale, lecz i CK "Zamek", filharmonia, teatry. · Czysto muzyczny Puzon, z koncertami, drinkami i bez jedzenia, jest na Rynku w zasadzie sam. Jednak w styczniu 2003 roku w pierzei północnej, nomen omen w byłej Księgarni Muzycznej, otwarto duży i bardzo efektowny Musie Bar "Lizard King". Królestwo muzyki. Pomysł na tę knajpę (z pewnością kosztowny) nie tylko słychać, ale od progu widać. Prowadzą ją również młodzi muzycy, lecz kreują na oazę niezobowiązującego i jednocześnie ekskluzywnego relaksu. Ściany pokrywa rodzaj sgrafitta z motywami muzykujących jazzmanów, bar uformowany jest w kształcie gigantycznego saksofonu, z saksofonu leje się też piwo na barowej ladzie. Kwadratowe blaty stolików inkrustują czarne krążki starych płyt, wiolonczelowe gryfy tworzą konsole pod ślepymi arkadami. "Gdzie tujest damska toaleta?" - "Trzecia gitara po lewej". Faktycznie, w korytarzyku "Abbey Road" (z piosenki Beatlesów) troje drzwi kryje się w krągłych kształtach potężnych gitar.
N awet ubikacje są tu wystylizowane muzycznie, męska to hit - wygląda na wnętrze łodzi podwodnej, przez luki widać wodę i obracającą się śrubę. To beatlesowska "Yellow Submarine". Z głośników sączą się standardy rocka, bluesa ijazzu, od czwartku do piątku są koncerty na żywo. Nazwa "Lizard King" wynika z inspiracji tekstem legendarnych The Doors - "Król jaszczurów". Mieniący się złotem, wielki gad wisi nad barem, mając rozległą perspektywę na swoje magnetyczne królestwo. Co wieczór przyciąga tłum, głównie dwie grupy: młodzież i środowisko drobniejszych przedsiębiorców, pracowników biur i agencji. Śred
nia wieku tej drugiej to 30-50 lat. Nie należą do elity ani intelektualnej, ani finansoweJ. Sukces "Lizard King" wynika z potrzeby nieskrępowanego, a jednak luksusowego wypoczynku części zapracowanego pokolenia średniego. Ale i młodszych, od szesnasto-, osiemnastolatków po dwudziestoparolatków. W zasadzie to oni bowiem stanowią od kilku sezonów naj szerszą grupę konsumentów lokali na Starym Rynku. Jak w każdej społeczności, i w obrębie tego najmłodszego "rynkowego" pokolenia istnieją podziały, ustalane przez zainteresowania (te wyłaniają np. członków kultury klubowej) i zasobność kieszeni. Przy tym niekoniecznie chodzi tu o zasobność kieszeni rodziców. Trzy naj dłużej otwarte wnętrza wyznaczają "trójkąt bermudzki" Starego Rynku, w którym zasobna młodzież znika na długie godziny. Jeden punkt to właśnie Lizard King, drugi - Room 55 w sąsiedztwie pałacu Działyńskich, trzeci - Dom Wikingów obok Księgarni Powszechnej. Są dla młodzieży mekkami snobizmu, chociaż menu oparte mają głównie o steki i tosty (oraz o wyszynk piwa), które wykreowano na podstawowe składniki żywieniowe młodych. Oferują je obowiązkowo prawie wszystkie pobliskie puby. Olbrzymi Bee-Jay's z pretensjami do restauracji (na 270 miejsc, lecz bez klimatu), który najlepszy czas, z muzyką na żywo, ma już za sobą, mimo deklarowanej "kuchni z różnych stron świata" hołubi steki bez najmniejszej żenady. Tak samo tzw. wyspiarski Harry's Pub (z oryginalnymi siedziskami a la dyliżans) oraz przelotowe puby-jadłodajnie
Ryc. 3. ..." Gdzie tu jest damska toaleta?" - "Trzecia gitara po lewej"..., wnętrze Lizard King, fot. M. Piotrowska
Monika Piotrowska
Ryc. 4. ...bodajże jako jedyna knajpa na Rynku Room 55 jest czynny od godziny dziewiątej..., fot. M. Piotrowska
- Sioux i Sphinx. Nie popadł w manię jedynie Londoner, typowo wyspiarski, bez żadnego jedzenia, z zawsze dobrą muzyką. "Kulinarny strzał w podniebienie, Dziki Zachód smaków" - wykrzykuje napis na witrynie Siouxa, w środku kpiarsko mrużą oko elementy scenografii westernów, łącznie z beczkowymi wozami pionierskich osadników na Dzikim Zachodzie. Najchętniej przesiadują tu wesołe chłopaki między 25 a 40 rokiem życia, trafiają się i starsi, zwolennicy bluesa i obsługi uwijającej się w kowbojsko-indiańskich ubrankach. Skropiona dowcipem bonanza ma pseudomeksykański odpowiednik w Sphinxie. Ów, co prawda, z powodu "zmian prawno-administracyjnych" (cokolwiek to znaczy) z dnia na dzień został zamknięty do odwołania, lecz po tygodniu znowu tętnił życiem mnogich gości, którzy wpadają tu na szybkie "co-nieco" od południa do wieczora. Dlaczego ten lokal z tekowymi lampami inkrustowanymi kolorowymi szkiełkami, z rustykalnymi ławami i "tylko męską obsługą", zachwalaną w... karcie, ma w szyldzie egipskiego Sfinksa, pozostanie tegoż Sfinksa zagadką. W każdym razie mocno wpisał się w panoramę z Ratuszem w tle, jaka roztacza się spod zachodniej pierzei Rynku - najuboższej w oferty kulinarne. Razem z Room 55 i sędziwym barem Avanti, gdzie w biegu połyka się spaghetti, są jedynymi lokalami na tej ścianie Rynku. Reszta pubów wyrosła ok. 2000 roku jak grzyby po deszczu, jeden obok drugiego, na ścianie północnej, najdłużej omijanej przez inwestorów, a teraz najbardziej konkurencyjnej dla pierzei południowej.
Ryc. 5. ..."Kulinarny strzał w podniebienie, Dziki Zachód smaków"- wykrzykuje napis na witrynie Siouxa..., fot. M. Piotrowska
Trzy dominanty: Lizard King, Dom Wikingów i Room 55, ulubione przez snobizującą się młodzież, różnią się od siebie dość znacznie. Pierwsza stawia na oryginalność, Room 55 i Dom Wikingów - na "podwyższony standard". W stonowanym i oszczędnie dekorowanym wnętrzu Room 55, otwartym dopiero w kwietniu 2003 roku, na stolikach leżą podwójne obrusy, nad wypolerowanymi ladami barów wiszą lśniące kieliszki. Jest w tym pewien ładunek dystynkcji, wystarczający, by staek-house zmienić w coś o krok od restauracji, w drink-bar z kartą dań. Zachowania mogą być tu bardziej niekontrolowane niż w autentycznej restauracji, a gość ma przez chwilę wrażenie przebywania w "lepszym świecie". Jest jeszcze "lepsza" dyskoteka i "lepsze" śniadanie - bodajże jako jedyna knajpa na Rynku Room 55 jest czynny od godziny dziewiątej. Dom Wikingów, funkcjonujący w dawnych pomieszczeniach poczciwego, PRL-owskiego baru Pod Rondlem, od kilku lat z powodzeniem bazuje na podobnej elitarności, której adresatem nie jest wszakże elita, lecz tacy, którzy elitą chcą się czasem poczuć. I czują się bezpieczni dzięki niepisanej zasadzie umowności scenerii i zachowań, jak w teatrze. W ładnych, arkadowych pomieszczeniach przyziemia i piwnicy stoliki nie ryzykują obrusów, blaty z ciemnego drzewa są za to wypolerowane jak kryształ. Krzesła i kanapy pokrywają skóry (a raczej ich surogaty), na waniliowych ścianach wiszą fotografie i reprodukcje. Gustownie. Lecz ściany w podłuczach arkad wypełniają wielkie lustra. U miarkowanie nagle obraca się w tani blichtr zdradzający jakieś ukryte życie. W podziemnych sklepieniach znajduje się piwnica taneczna...
Monika Piotrowskao ślubach i salonach Reputację dość istotnie ostatnio skomercjalizowanej zachodniej połowy Rynku ratuje pałac Działyńskich. Jego kameralna Sala Czerwona, do której prowadzi piękna klatka schodowa, podobnie jak Sala Renesansowa Ratusza była do niedawna wykorzystywana do uroczystości ślubnych. Ze względu na urodę sali pary młode uczyniły z niej faworytkę. Moda przeszła, kiedy po uprawnieniu administracji kościołów do urzędowej rejestracji zawieranych w nich małżeństw (tzn. od czasu ślubów konkordatowych) Urząd Stanu Cywilnego odnotował drastyczny spadek interesantów. Z tego zresztą powodu sam Rynek znacznie rzadziej ogląda orszaki ślubne, przez dziesiątki lat wysypujące się po ceremonii na bruk przed Wagą. Nie ma śladu po cygańskiej kapeli, która przygrywała im "na szczęście". A samochodów, co nowożeńców z rykiem klaksonów dookoła Rynku wożą, tyle, co kot napłakał. Pałac Działyńskich słynie z Czwartków Literackich organizowanych przez Bibliotekę Kórnicką, której poznańska filia ma tutaj swoją siedzibę. Czwartki zrosły się z miejscem, odnawiając jedną z najciekawszych tradycji kulturalnych, jaką były "salony" w XIX i w początkach XX wieku. Wymarzone wnętrze pałacowe błyskawicznie pozyskało na tę okazję wierne grono gości, przede wszystkim pracowników i studentów Instytutu Filologii Polskiej UAM, którym naturalnie sekundują studenci innych kierunków, również z Akademii Medycznej i Politechniki oraz, nie mniej liczna, młodzież licealna. Z reguły obecnych jest od 100 do 200 osób. Zakres poruszanych kwestii jest na tyle rozbudowany, że łączy zainteresowania szerokiej publiczności. I trzeba podkreślić, że kwestie te są często niezwykle inspirujące. Choć akurat niewielu tego się spodziewało i publiczność słabo dopisała, jedne z najbardziej wyrafinowanych dywagacji przeprowadził Paweł Śpiewak na temat Dlaczego Tora zaczyna się na literę B? Przez Salę Czerwoną przewinęli się wielcy znawcy naj różniejszych dziedzin, byli i Janusz Tazbir ze słowem o Europie (W pogoni za Europą), i Stefan Chwin z ekscytującym problemem Pisarze samobójcy i samobójstwo jako temat literatury, i niezrównanie o sztuce gawędząca Maria Poprzęcka (Oko za oko. O widzeniu dziel sztuki i nie tylko). Pałacowe Czwartki uaktywniają też środowisko poznańskie - poza tym, że znane osobowości wygłaszają słowo wstępne, inicjują niektóre debaty (np. Poznań i inne prowincje z udziałem A. Balewskiej, E. Wycichowskiej, o. T. Kwiecienia, Piotra Kępińskiego, K. Maliszewskiego i E. Pasewicza). Spotkania autorskie z głośnymi pisarzami, takimi jak Antoni Libera ("Madame" - buffo czy serio?), Olga Tokarczuk, Paweł Huelle, Jerzy Pilch, Ewa Lipska, Marcin Świetlicki, są oczywistym samograjem, lecz uwagę potrafi skupić też dyskusja o humanistyce, sztuce i polityce Wszędobylstwo kiczu albo Ofilozoficznym rad sposobie. CZy filozofia musi być nieudana? (Andrzeja Grzegorczyka).
Na stałe w pałacu Działyńskich zagnieździła się również Poznańska Wiosna Muzyczna i cykl koncertowy "Dawna Muzyka Barokowa". Muzyka rozbrzmiewa tu w ogóle często. Co roku w Sali Czerwonej odbywa się ponadto uroczystość wręczania Nagrody im. Jerzego Kurczewskiego wybitnym dyrygentom, wokalistom i kompozytorom, ceremonia nagradzania Srebrną Piłką Głosu (Wielkopolskiego) i kilkoma innymi trofeami poznańskimi lub wielkopolskimi. Bywają sym
pozja naukowe, konferencje prasowe, promocje doktorskie, koncerty charytatywne oraz posiedzenia towarzystw naukowych, organizacji społeczno-politycznych, samorządowych. Regularnym gościem pałacu Działyńskichjest Marszałek Województwa Wielkopolskiego, który tutaj właśnie podejmuje swych gości. Ponieważ decyzja o kształcie odbudowy (budowy?) Zamku Królewskiego na Wzgórzu Przemyśla, który ma być jego stałą siedzibą, rodzi się w bólach, wnętrza pałacu mogą pełnić tę dodatkową funkcję jeszcze długoo poznańskiej wileńszczyźnie i piwnicy, w której łza w oku się kręci Jest takie miejsce, jedno miejsce w Poznaniu, gdzie sceneria mieszczańskiego salonu przełomu ubiegłych wieków przez jakiś figiel losu zaistniała pod dachem architektury ze szkła i betonu. To Kresowa w Arsenale, w lokalu byłego ZPAP. Na ścianach kresowe widoki, na staromodnych krzesłach zielone sukno. Stary bufet przy drzwiach do kuchni, domowy sernik na bufecie, firanki z falbankami w oknach. "Jeśli chcesz sprawdzić, kto przyjechał do Poznania, wpadnij zobaczyć do Kresowej", mawiano jeszcze kilka lat temu. Całą dekadę istnieje ta restauracja, gdzie legendarny Jurek Garniewicz był duszą najlepszego towarzystwa. Stworzyliją razem, on, Śliwińscy i Stochalscy. Teraz zostali tylko Śliwińscy, minęły najlepsze czasy, kiedy była rodzynkiem na Rynku, kiedy Rynek był jeszcze prawie pusty, a oni mieli najlepszą, domową kuchnię, nałogowego gawędziarza Jurka i ten czar... Bywali tu wszyscy (zresztą uwiecznieni rysunkami w kasetonach na suficie), od Leszka Balcerowicza, przez Wajdę, Niemena po Ładysza. Operowy bas mieni się przyjacielem restauracji, Śliwińscy zjawili się na jego benefis w Warszawie, wnosząc misę z 80 kołdunami. Za prezydenta Kaczmarka radni miejscy przychodzili tu w przerwach obrad regularnie, w 1994 roku najbardziej znaczący poznaniacy brali udział w debacie Jak przyłączyć Kresy do Wielkopolski? (zaangażowali się krewko m.in. aktorka Krystyna Peldmann i prof. Konstanty Kalinowski). Do dzisiaj restauracja jest obecna w świadomości mieszkańców miasta jako pyszna kuchnia kresowa z jej blinami, pierogami, cepelinami, barszczem z kołdunami i ze zniewalającym zapachem. A na wiosnę biegnie się pod Kresową zdobywać prawdziwy wileński chleb, bo Kresy do Wielkopolski najłatwiej było dołączyć przez Kaziuki, doroczne święto wileńskie, gdy pod pomnikiem św. Jana N epomucena stoi estrada, gra kapela ze Wschodu, a wzdłuż Arsenału stoją stragany ze specjałami zza Buga.
Tuż obok, za plecami wesoło targającej wiadra z wodą Bamberki, trwa jeszcze jedna restauracja, w której w ubiegłej dekadzie spotykała się autentyczna elita, choć nie od niej lokal wziął swą nazwą Club Elite (właściciel przejął nazwę "z dobrodziejstwem inwentarza"). Po stromych schodach spod krużganka, gdzie wcześniej Cyganie z kapeli przygrywającej nowożeńcom na szczęście liczyli złowiony grosz, schodzili do piwnicy również Leszek Balcerowicz, Tadeusz Mazowiecki, rajcy miejscy i ich goście ze stolicy. Pojawiają się i teraz przedstawiciele tamtej, inteligenckiej elity - dla dobrego francuskiego wina w cenie wcale nieprzesadnej oraz potraw z grzybów zwłaszcza, wśród których borowiki w śmietanie i kurki smażone uwieść potrafią. Gości jednak znacznie mniej. Tradycyjna golonka, giez cielęca, udziec barani czy śledziki pozostały od 12 lat te same; wy
Monika Piotrowskastrój też i już mocno jest znoszony, choć krzesła a la Windsor na wydreptanej wykładzinie jakiś sentyment za przeszłą epoką wzbudzają i łza się w oku kręci, że aż tyle w ciągu kilku lat naokoło się zmieniłoo brunchach, lunchach i bon tonie W każdym przypadku jest rodzaj elity, która o swą elitarność zabiega, jak też elita, która nią jest i basta. W przypadku poznańskim ta pierwsza kieruje się wyraźnie na azymut warszawski, nie licząc wydatków, gdy snobizm może otrzymać bizantyjską oprawę. Wydawało się to u nas najpierw niemożliwe - nie tak dawno słynny warszawski cukiernik Blikle otworzył na Rynku lokal i wkrótce zamknął. Kiedy skończyły się promocyjne ceny, Poznaniacy wrócili do wyrobów własnych cukierników - tańszych, większych i o niebo lepszych. Lecz to, co nie udało się z kawiarnią, powiodło się z restauracją. Zadecydowały pewne prawa "naturalne": rachunek kawiarniany nie wydziela elitarnej klasy, jego znacznie wyższy, restauracyjny odpowiednik czyni to bardzo skutecznie. Bażanciarnia Magdy Gessler w przepychu i wystawności, zawoalowanej pod niby-rustykalną dekoracją, nie ma sobie w Poznaniu równych od momentu powstania w 2001 roku. We wnętrzu, przypominającym izbę bogatego chłopa z początku XX wieku, powiększoną i przystrojoną na potrzeby współczesnej sali bankietowej, bogate rodziny jadają lunch, znani biznesmeni urządzają urodziny, które kosztują tyle, co miesięczny urobek knajp w sąsiedztwie. "Kaczka dziwaczka w dzikim majeraneczku" czy "gołąbki zapiekane w glinie" wcale nie smakują lepiej niż gdzieś obok, "po polsku", ale na brunchu można tu spotkać dra Jana Kulczyka czy Sławomira Pietrasa, a nie Kowalskiego. I o to chodzi, bo przecież nie o bażanta, którego wybiera się bardzo rzadko (goście boją się dziczyzny). Nie dziwi fakt, że w sali bankietowej na piętrze (urządzonej na wnętrze pałacowe) biznesmeni spotykają się z ojcami miasta i reprezentantami kół rządowych. Dokładnie po przeciwnej stronie Rynku znajduje się niewielki, naprawdę rustykalnie urządzony Tapas. Zarazem mieści się tu przeciwny biegun klasycznej klienteli restauracji. "W» Tapas bar« spotykają się ludzie, którzy kochają rozkoszować się życiem i rozpuszczać swoje siedem zmysłów, a przede wszystkim zmysł smaku", wyjaśnia ulotka spisana przez właścicieli, którzy, zainspirowani hiszpańską kulturą, postanowili założyć w Poznaniu knajpę na towarzyskie pogawędki. Nie jest to prawdziwy Tapas bar - najbliższy bar z zakąskami i winem za rogiem, gdzie spotykają się sąsiedzi. Poznańskie Tapas określa coś pomiędzy tawerną i restauracją, spotyka się w nim klasa średnia w średnim wieku. Często ci, którzy nie widzieli się kilka lat, tutaj się odnajdują. Zydle i stoły, ściany w kamieniu, czosnek w łańcuchach zwisający spod sufitu - to jest ciepłe jak hiszpańska i latynoamerykańska muzyka bez ustanku spływająca z głośników. W tej prostocie świat wydaje się prostszy. Przy gorących dźwiękach muzyki rozpływa się szum rozmów pobudzanych smaczną przekąską i lekkim winem. Zamawia się małże w muszli z papryczką, bakłażany z warzywami, gambas w czosnku i białym winie albo - jak mawiają poznaniacy - "konkretniej": grillowanego łososia ze szpinakiem czy pinchitos z trzech rodzajów mięs z sosami i pieczywem. Żołądek pozostaje nieobciążony, umysł - jasny.
Ryc. 6. ... Tapas określa coś pomiędzy tawerną i restauracją, spotyka się w nim klasa średnia w średnim wieku..., fot. M. Piotrowska
Niewymuszona atmosfera Tapas ściąga zwłaszcza wolne zawody. Podobną klientelę ma też SARP, który gdyby nie to, że ciągle jeszcze nie podaje jedzenia, byłby tak samo popularny. Popołudniami ich sąsiadujące ze sobą ogródki są zapełnione. Te ogródki należą do naj sympatyczniejszych na Rynku. Gdyby jeszcze SARP nie przeżywał tak burzliwych historii, zmian restauratorów, koncepcji... Knajpa w kamienicy Stowarzyszenia Architektów była przecież studenckim klubem z tradycjami, pewnie jedynym miejscem na Rynku, gdzie kiedyś można było potańczyć. Teraz tańców nie będzie, nowi (od kwietnia 2003 roku) dzierżawcy zmierzają ku gronu prawników, medyków i naturalnie architektów po 25 roku życia, stanowiących klientelę wykształconą i przyjemną, bez ekscesów. W weekendy będzie grał zaprzyjaźniony muzyk, nadal prezentowane będą wystawy, specyficzny charakter klubowego wnętrza architektów sprowadzono zaś do symbolu: czarno-białych zdjęć architektury Poznania. SARP i Tapas, choć każdy w inny sposób, są przystanią bezpieczną i z lekka wyszukaną, elitarną przez jakość obyczajów, bez cienia snobizmu. Bon ton lokalu Le Palais du Jardin w przyziemiu Domu Bretanii rozwinięty jest o stopień wyżej. Przeniesiona z ul. Ogrodowej restauracja posiada niesłychanie wyszukane wnętrze, którego główną wartość stanowi umiar albo wręcz dyscyplina. Typowo francuskie, mimo że właściciele są Polakami (ale z praktyką na Zachodzie). Gładkie ściany w ciepłym brązie, których jedyną dekoracją są suszone rośliny pod szkłem i romboidalne lub prostokątne nisze z kasetonami na wino lub akwariami do połowy zapełnionymi przez kamienie. To wnętrze również nie trąci sno
Monika Piotrowska
Ryc. 7. ... Bon ton lokalu Le Palais du Jardin w przyziemiu Domu Bretanii rozwinięty jest o stopień wyżej..., fot. M. Piotrowskabizmem, za to zobowiązuje. Podobnie jak sposób nakrycia stołu - ze sztućcami i do przystawki, i do dania głównego, z kieliszkami do białego i czerwonego wina. Ceny nie są wygórowane, ale tutaj byle kto nie wejdzie, nawet do ogródka, zdecydowanie najgustowniejszego na całym Rynkuo integracji przez kuchenne schody Mówią, że Bretończycy to urodzeni gawędziarze z nieskończoną wyobraźnią.
Wiatr za wyje, zaskrzypi podłoga, trzaśnie ogień w kominku i z rozmowy rodzi się opowieść. Kolejne pokolenia przejmują tradycję, grają na bretońskich piszczałkach i akordeonie, klarnecie, skrzypcach, bawią się żywiołowo, tańczą i krok po kroku odmieniają swoją najbardziej oporną publiczność. Ile goryczy zaprawianej suto złośliwością wylano i wyleje się jeszcze na publiczność poznańską! Że się bawić nie potrafi, że nieruchliwa, niespontaniczna, że głucha. Więc dlaczego koncerty w Domu Bretanii mają taki rezonans? Od początku jego istnienia celtycka muzyka bardów z "krainy godnej smutku ziemi" wzbudza emocjonalne zaangażowanie widzów. Coroczne Dni Bretanii, czyli miesiąc koncertów, filmów, spotkań i spektakli teatralnych, są jedną z najważniejszych, cyklicznych imprez w mieście. Przyjeżdżają indywidualności, jak poeta Kenneth White, Szkot od lat mieszkający w Bretanii, twórca Międzynarodowego Instytutu Geopoetyki. Jak urodziwa Marthe Vassallo, śpiewająca o tragicznej historii spotkania brata i siostry, którzy umarli ze szczęścia. N a jej recital tydzień wcześniej wykupiono bilety. Właściwie na recital duetu Vassallo z N oluen Le Buhe, lecz N oluen
została na granicy z powodu braku paszportu. Akompaniatorka była przekonana, że jesteśmy członkiem Unii Europejskiej. Czy można wyrazić więcej uznania dla integracji Polski z U nią? Te prywatne, poznańsko-bretońskie stosunki wiele uczyniły dla naszej integracji. Tej najważniejszej, bo wprowadzanej kuchennymi schodami, wiążącej europejskie środowiska lokalne. Dom Bretanii prowadzi działalność promującą kulturę oraz dydaktyczną (kursy językowe, warsztaty teatralne, muzyczne, metodyczne). Współpracując z poznańskimi instytucjami, integruje miejscowe środowisko podobnie jak Arsenał. Tegoroczne Dni Bretanii Dom przygotował razem z CK "Zamek", Muzeum Narodowym, klubem Nasz Klub, Alliance Francaise i Zespołem Szkół Muzycznych. Letni Międzynarodowy Festiwal Celtycki powstaje we współpracy z Muzeum Instrumentów Muzycznych i Fundacją Celtycką. Obecność Domu Bretanii w Poznaniu mobilizuje lub, bardziej, daje arenę tutejszym znawcom i entuzjastom kultury francuskiej, spośród których najbardziej chyba popularnym jest dr Jacek Kowalski, bard i historyk sztuki, aktywny w bretońskiej siedzibie i z wykładami, i z koncertami. W 1997 roku dzięki kontaktom rozwijanym przez Dom w Bretanii odbył się Festiwal Polski zorganizowany przez Francuzów związanych z Poznaniem. W Poznaniu okruchem tej imprezy była potem prezentacja w Domu Bretanii fotograficznych impresji bretońskich Janusza Nowackiego, szefa zamkowej Galerii Fotografii "pf', która pokazała na Festiwalu aż cztery wystawy. W 1998 roku pracę Domu Bretanii ukoronowało podpisanie karty o miastach bliźniaczych przez Poznań i Renneso zwyczajnych gospodach wreszcie i o poznańskim kuriozum na koniec Dokładnie naprzeciw fasady Ratusza wysuwa swą ogródkową forpocztę mały Dramat (wcześniej Bon Apetit). To dramat adramatyczny, dziupla uczniowsko-studencka, kraina naleśników. Ruch w ciągu dnia ogromny, wpada się tu zwyczajnie na nie drogi obiad lub deser. Przed 12 w południe nagle ogródek pęka w szwach od rodziców z dziećmi, bo przecież stąd najlepszy na Rynku widok na koziołki. Po rytualnym trykaniu tłumek się rozpierzcha i słoneczna w kolorach knajpka, symbolicznie przyozdobiona zdjęciami z poznańskich teatrów, znów służy tylko miłośnikom naleśników. Pierzeja wschodnia generalnie służy zwyczajnym poznaniakom, których cieszą zwykłe lody z Arezzo albo od Gruszeckiego w sąsiedniej kamienicy gotyckiej. Ich ogródki, zaopatrzone bodajże jako jedyne rynkowe lokale w plastikowe krzesła, zawsze są pełne mam z wózkami, emerytów, spóźnionych wiekowo par, a w weekend - całych rodzin, w Arezzo fundujących sobie nawet nie tylko kawę i "ciacho" (domena Gruszeckiego), ale i makaronowo-pizza' erski obiad. Dla nieśmiałych kochanków na rogu z Wodną jest jeszcze przytulna, choć mało gustowna nisza Cafe Arkady. Dla śmiałych niekochanków, zaraz obok - barowe Cafe N escafe. A ściana w ścianę ze snobistyczną Bażanciarnią tętni wartkim życiem Gospoda Pod Koziołkami, miejsce dla każdego. "Mistrzowie Polski i Europy w grillowaniu" - prężą się napisy na wizytówkach, na ulotce - cały slogan: "Żeby ko
Monika Piotrowska
Ryc. 8. ...Dramat (wcześniej Bon Apetit).
(...) dziupla uczniowsko-studencka, kraina naleśników..., fot. M. Piotrowska
ziołki nie skakały, ... to by grillowały". Okazuje się, że trafia to tak samo do radnych, prezydenta, Urzędu Marszałkowskiego, co do aktorów, turystów targowych, przeciętnych poznańskich rodzin i młodzieży. Obszerne, przejrzyste, bardzo solidne mieszczańskie wnętrza, częściowo nawiązujące do średniowiecznej gospody, są przygotowane na przyjęcie dużego ruchu; zestaw dań w karcie również: to tzw. kuchnia europejska. Z obsługą w stylowych strojach z lnianego płótna, w piwnicy grill owej, w barze z kredensem sałatkowym na parterze lub w biesiadnej Sali Mieszczańskiej na piętrze biesiaduje się ładnie, bezpiecznie i schludnie, a ponadto nie przepłaca. I tym samym Pod Koziołkami pretenduje do miana najbardziej poznańskiego lokalu na Starym Rynku. Zaś do najbardziej kuriozalnych, acz dopiero od roku, należy klub Sami Swoi.
Wcześniej, od 1998 roku, był typowo angielskim, zamkniętym klubem dla stałych
Ryc. 9. ...Pod Koziołkami pretenduje do miana najbardziej poznańskiego lokalu na Starym Rynku..., fot. M. Piotrowskaczłonków i wszystko wyglądało normalnie. Ponieważ jednak liczba członków nie przyrastała, dokonano wolty i lokal przeprofilowano. Z klubu angielskiego stał się klubem... karaoke z kuchnią europejską oraz kuchnią optymalną wg diety dra Kwaśniewskiego. Restauracja poleca usługi swojego dietetyka, który obliczy indywidualne potrzeby energetyczne klienta, a w karcie dań podaje się wartości energetyczne poszczególnych produktów. I tak, po południu, na skórzanych, klubowych kanapach zasiadają całkiem przeciętni goście, by zakąsić wątróbką na kwaśno, po czym zjeść mniej czy bardziej "optymalnie". Kiedy zapada zmrok, ekipa gości się wymienia, przy okrągłych stolikach ze szlachetnego gatunku drzewa gromadzą się młodzi żądni rozrywki, więc na eleganckich prążkowanych tapetach klubowych zapala się ekran z tekstami piosenek do wspólnego nucenia. Młodzi ludzie z werwą przechwytują po kolei mikrofon i przy kuflu piwa śpiewają, ile dusza zapragnie. Szczególnie w weekendy klub roznosi od liczby gości oraz od genialnego, wszechogarniającego fałszu. I to wszystko w pomieszczeniach poczciwej, starej Sukienniczej, gdzie za PRL-u stał biały fortepian, na którym z klasą wygrywano kawiarniane standardy. W ostatnich latach Stary Rynek nam wypiękniał i ożywił się towarzysko. Najpewniej nie zmieści się na nim więcej restauracji, pubów, ogródków i nie znajdzie się jeszcze więcej gości; już teraz jest parę takich, co gości nie mają i wspominać ich tutaj nie warto. Lecz jeśli myśleć o kulturze, stoimy raczej na początku drogi, bo malownicza przestrzeń wokół Ratusza ciągle czeka na więcej.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2003 Nr2 ; W cieniu wieży ratuszowej dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.