RODZINA GAJEWSKICH Z SUCHEJ
Kronika Miasta Poznania 2002 Nr2 ; Zawady i Główna
Czas czytania: ok. 13 min.BARBARA FABIAŃSKA
Dzejeżdżał tędy Napoleon. Tak się zachwycił rzeczką, która jeszcze wtedy nie r miała nazwy, zielenią przeplecioną stawami, że postanowił w tym urokliwym miejscu umieścić główną kwaterę. Od jego kwatery nazwano to miejsce Główną, a rzeczkę, nad którą rozłożyli się dowódcy napoleońscy, nazwano Głowienką" - taką legendę opowiadali sobie dawno temu ludzie na Głównej, a Halina Płoszyńska słyszała ją od swojej mamy. Rodzina Haliny mieszka na Głównej od końca lat 20. XX wieku. Pradziadek Jan Gajewski pochodził z Kicina. Na początku lat 20. pracował we Francji, a kiedy wrócił, wybudował przy ul. Suchej na Głównej trzypiętrową kamienicę. Założył w niej sklep spożywczy, który prowadziła jego żona Marianna. Zaopatrywali się tu wszyscy okoliczni mieszkańcy; wiedzieli, że tutaj zawsze mogą kupić "na krechę". Kamienica Gajewskich znana była przed wojną również i z tego, że każdego roku w Wielką Sobotę przychodził do mieszkania Jana i Marianny ksiądz, by święcić przynoszone tu przez mieszkańców Suchej święconki. Gajewscy mieli pięć córek. Maria, po mężu N owakowska, razem z matką zajmowała się sklepem. W czasie wojny matka i córka nie przestrzegały hitlerowskich zakazów sprzedaży żywności Polakom. Jak trzeba było - rozdawały. Miały swoje kryteria reglamentacji, dzieliły tak, by starczyło dla wszystkich. Marię aresztowano i skazano na więzienie. Nie odzyskawszy zdrowia, zmarła niedługo po wojnie. Jej córka Wanda, wnuczka Gajewskich, była już wówczas zamężna z Hieronimem Płoszyńskim. Halina urodziła się w 1950 roku. Nie pamięta babci Marii. Nie pamięta też zniszczonego domiarami sklepu spożywczego. Wychowała się w kamienicy odbudowanej przez pradziadka po bombardowaniu w 1945 roku. Najważniejszą postacią w powojennych dziejach kamienicy Gajewskich była Kazimiera Grajek, druga córka Jana i Marianny. Pełniła rolę gospodarza domu.
Zbierała do kasetki pieniądze za czynsze, które pobierał od niej blokowy Prąckowiak (mieszkał na Bartniczej), razem załatwiali wszelkie sprawy administracyjne. Kazimiera dbała o czystość, miała baczenie na dzieci. Ze swoich oszczędności udzielała pożyczek. - Mama mawiała, że wszyscy siedzą u cioci Kazi w kieszeni - wspomina Halina Płoszyńska. - Ciotka przestrzegała zasady: wiedzą sąsiedzi, kto na czym siedzi. Wszystko musiała wiedzieć - kiedy kto przychodzi, kto czego potrzebuje. Opiekowała się chorymi mieszkańcami domu. Do potrzebujących sąsiadów wysyłała też wnuczki swojej zmarłej siostry Marii, którymi zajmowała się pod nieobecność pracujących "na mieście" rodziców Płoszyńskich. - Kiedy zachorowała pani Godek z trzeciego piętra - mówi Halina Płoszyńska - nosiłam jej śniadania, obiady, węgiel z piwnicy. Czytałam książki.
Ryc. 1. Jan Gajewski (po prawej) przed kościołem na Głównej, fot. z lat 30. XX w.
Mąż Kazimiery, Antoni Grajek, murarz, do gospodarzenia się nie wtrącał. Robił w kamienicy to, co kazała żona. - Ciotka trzymała go krótko. Szportowny był. Lubił grać w karty, a ciotka nie pozwalała, więc czasem na te karty uciekał. Hodował gołębie. Zapisywał dowcipy w kalendarzu, potem namje czytał. Dostawał za to reprymendę od ciotki, że nas gorszy - wspomina wuja Halina. Na Nowy Rok do Antoniego Grajka należało pilnowanie bramy. - Bo taki był wówczas zwyczaj, że wystawiano bramy z kamienic i chowano je. Trzeba było je odszukać i na nowo wstawić. Wystawiano też furtki, czasem okno, jak się dało. Dopóki kamienicą zarządzała ciotka Kazia, w domu był porządek. - Nikt obcy nie miał prawa wejść niezauważony. Nigdy nie zamykaliśmy drzwi do mieszkań, a nie pamiętam, by ktoś coś kiedyś ukradł - mówi Halina Płoszyńska. Kazimiera i Antoni Grajkowie zajmowali mieszkanie na parterze. Do śmierci, w połowie lat 60., mieszkał z nimi nestor rodu Jan Gajewski. Od tego mieszkania w każdą Wigilię zaczynano sąsiedzkie łamanie opłatkiem. Odwiedzali się wszyscy mieszkańcy kamienicy, również ci skłóceni. Częstowano się wigilijnymi potrawa
Barbara Fabiańskami. Kończono na trzecim piętrze, u Agnieszki Walkowiak, znanej wśród sąsiadów z wyśmienitego świątecznego grochu z kapustą. Z Grajkami sąsiadowały na parterze Bożena Łakoma, wnuczka Jana Gajewskiego, córka Zofii, i pani Kubasińska. Mąż Kubasińskiej, pracownik kolei, zginął w 1944 roku podczas alianckiego nalotu na Poznań. Mama pani Haliny, Wanda Płoszyńska, uczestniczyła w zorganizowanym przez hitlerowców pogrzebie Polaków, którzy zginęli w tym nalocie. Padał deszcz. Zapamiętała esesmanów trzymających parasol nad biskupem Dymkiem przyprowadzonym z aresztu domowego. Mówiono wówczas, że aliantów naprowadziła córka Mielocha, bogatego ogrodnika z Malty, znanego z hodowli czarnych róż. W dniu nalotu chrzczono w rodzinie Gajewskich syna najmłodszej córki Jana, Heleny, mieszkającej już wówczas na Ławicy. Pani Kubasińska przy każdej okazji obdarowywała wszystkich sąsiadów serwetkami i wstawkami do pościeli własnej roboty. Każda z sióstr Płoszyńskich otrzymała taki prezent za pomyślnie zdaną maturę. - Uczyła mnie na hekiełce robić - wspomina sąsiadkę Halina. - "Jedno łeczko, drugie łeczko, nawiniesz, wetkosz i bez dwo, i taką serwetkę staśtosz bez niedzielę", mówiła. Ja niestety nie staśtałam, zawsze mówiłam - łe, nie mam zmiru. Pani Kubasińska zmarła niedawno, miała prawie 100 lat.
Ryc. 2. Maria Nowakowska, córka Jana Gajewskiego, z najmłodszą siostrą Heleną (po prawej) i córką Wandą przed sklepem Gajewskich przy ul. Suchej 3, fot. z 1931 r.
Płoszyńscy zajmowali mieszkanie na pierwszym piętrze. Sąsiadowali z Witczakami, mieszkającymi tu już przed wojną, Dolatami, Banaszakami i dziadkiem pani Haliny Stanisławem N owakowskim. Po śmierci babci dziadek ożenił się po raz drugi. Jego druga żona Ewa nie pasowała do rodziny. - Dziadek był wywijas, lubił robić dowcipy - opowiada Halina. - Ciotka Ewa stale przychodziła do mojej mamy i płakała, że jej wstyd robi, bo głupoty opowiada ludziom, a to w maglu, a to w sklepie. A u nas ciągle coś się działo. Mój ojciec, jak dziadek, też był niesamowitym kawalarzem. Mieliśmy sąsiadkę, która żyła pisaniem donosów. Pisała nawet na proboszcza czy milicjantów i wszędzie - łącznie z Cyrankiewiczem. Bywało, że powodowała interwencję milicji. Spreparowaliśmy więc jej któ
Ryc. 3. Władysława Jankowska, siostra Jana Gajewskiego (w środku), oraz jego córki: Zofia Łakoma (w białej sukni) i Joanna Grempka (w sukni wzorzystej), fot. z 1930 r.
Ryc. 4. Kazimiera Grajek, córka Jana Gajewskiego, jego siostra Władysława Jankowska z mężem Marianem oraz Wanda Nowakowska, Zofia Jazie, Jadwiga Berdych, Helena Gajewska, fot. z 1931 r.
Barbara Fabiańska
Ryc. 5. Wychowankowie Szkoły Podstawowej nr 45 na Głównej, w drugim rzędzie trzecia od lewej Wanda Nowakowska, piąta od lewej Krystyna Zającówna, która zginęła l IX 1939 r. w kamienicy przy ul. Suchej, po prawej nauczycielka Irena Szlajber i dyrektor szkoły Karol Kurpiński, fot. z 1936 r.
regoś roku w Prima Aprilis wezwanie na milicję. Poszła. Dzielnicowy nam później opowiadał, że natychmiast się połapali, ale nie dali po sobie poznać. Wykorzystali sytuację i ją trochę poustawiali. Kolejna córka Jana i Marianny Gajewskich, Zofia Łakoma, matka Bożeny z parteru, mieszkała na drugim piętrze. Pracowała w Amino, jej mąż był stolarzem. Mieli ogródek przy Bałtyckiej. Łakomi sąsiadowali z Pyrszlami i Graczykami. Mieszkania na trzecim piętrze zajmowały panie Godek, Stachowiak i Walkowiak oraz rodzina Otlewskich. Pan Otlewski pracował w telekomunikacji i pierwszy w kamienicy miał telefon. Wszystkim go udostępniał, a podczas tych telefonicznych wizyt częstował nalewkami - pieprzówką i miętówką. Piąta córka Gajewskich, Joanna Grempka, od 1938 roku mieszkała przy ul. Głównej. Była znaną w okolicy krawcową.
W latach 60. ul. Sucha biegła od ul. Gdyńskiej do wiaduktu. Kamienicę Gajewskich opatrzono numerem trzy. Po wojnie była największym domem przy Suchej. Jedynki za czasów pani Haliny nie było. Stała tam kiedyś kamienica Matei zbombardowana 1 września 1939 r. Został po niej zarośnięty krzewami i drzewami plac. Kamienica Matei była podobna do domu Gajewskich. Mieszkała w niej Krystyna Zającówna, przyjaciółka Wandy Płoszyńskiej, mamy Haliny. Ra
no 1 września w piątek dziewczynki były u komunii, a o godzinie 14 Krysia Zającównajuż nie żyła. Zginęła też jej mama, rodzina Jackowskich i właściciele kamienicy Matejowie. Druga bomba spadła na ogródek przy ul. Bartniczej, na schowanych tam wśród tyczek z fasolą Zosię Baranowsą i Adasia z kamienicy pod dwójką. Dwójka, wąski budynek ustawiony frontem do Gdyńskiej, należał dawniej do fabryki Cegielskiego. Do 1945 był oficyną największej wówczas kamienicy przy ul. Suchej, której frontową część zbombardowali Rosjanie. Mały domek w podwórzu opatrzony numerem 2a wybudował pan Nowaczyński. - Kolegował się z moim pradziadkiem, też nosił sumiaste wąsy. W rodzinie mówiono, że kiedyś kłócili się o centymetr ziemi. Mama opiekowała się jego wnukami, było ich dziesięcioro - wspomina pani Halina. Za domem Gajewskich, z tyłu, stała pod czwórką kamienica Ochla, wybudowana w tym samym czasie, co kamienica Gajewskich. Ochel po wojnie dorabiał naprawianiem butów. Mieszkał wtedy w przytulonym do kamienicy małym domku, po którym dzisiaj został już tylko dziki ogród. W kolejnym, jednopiętrowym, nieco wsuniętym domu pod piątką mieszkali Jeklowie, Kubiakowie i Lange. Za nimi, w małej parterowej przybudówce - Czaparowie i Kuryła. Ci ostatni mieszkanie mieli małe, ale wokół olbrzymi ogród. Dalej, w parterowym domku żyła liczna rodzina Cyganów. Siadywali na ławkach pod gruszą, grali i śpiewali. Ten domek przed wojną należał do ojca Ewy
Ryc. 6. "Szczuny" z Głównej: Krych Gorzan, Zygmunt Przybył, Adam Grempka (pierwszy od lewej), Samolczyk (pierwszy od lewej w pierwszym rzędzie), Wieczorek, fot. z 1928 r.
Barbara Fabiańska
Ryc. 7. Ślub Wandy i Hieronima Nowakowskich w 1946 r.; od prawej stoją: Stanisław Nowakowski, Antoni Grajek, Hieronim Płoszyński, Wanda Płoszyńska, Jadwiga Płoszyńska i Jan Płoszyński
Nowakowskiej, drugiej żony Stanisława. W ostatnim domu mieszkali Kijanowscy, dalej był już nasyp, potem wiadukt, za wiaduktem glinianka, a wzdłuż glinianki polna droga, którą dojeżdżano do słodowni, przed wojną Huggera. Chodzono tam z kankami kupować piwo. - W słodowni pracował dziadek Nowakowski i nasza sąsiadka Walkowiakowa, natomiast żona dziadka Ewa - w browarze na mieście - mówi Halina Płoszyńska. - Wzdłuż terenów słodowni chodziliśmy na skróty na cmentarz Miłostowski, płynęła tam Głowienka przecięta dwoma przepięknymi, drewnianymi mostkami. Koło słodowni, naprzeciw glinianki, stały dwa domy. Jeden należał do słodowni. Po wojnie mieszkali w nim pracownicy i Niemka Teresa Arent, bardzo lubiana na Suchej za przyzwoite zachowanie w czasie wojny. Drugi dom, parterowy, zajmowały rodziny Petzoldów i Nowickich. - Petzold zabił swoją sąsiadkę siekierą - opowiada pani Halina. - W czasie I wojny światowej został postrzelony w głowę. Wiadomo było, że jest nerwowy, ale nikomu krzywdy nie robił. Znałam go jako bardzo sympatycznego pana. Był Niemcem, ale w czasie II wojnybardzo Polakom pomagał. Nowicka go ciągle zaczepiała na ogródku, naśmiewała się z niego. Któregoś dnia chwycił siekierę i biegał z nią po całej słodowni. Sam zgłosił się na milicję.
Za słodownią mieszkałajeszcze pani Mucha, w bunkrze. - Mieszkała z córką i sarenką. Bunkier trochę wystawał z ziemi, był porośnięty trawą, ale wejście miał normalne.
Wracając pod wiaduktem w kierunku ul. Gdyńskiej, wychodziło się na duże gospodarstwo Dornów. - U pani Dorniny, Maniuchny, kupowało się mleko "prosto od krowy" i warzywa (miała duży ogród), robiła też świetne sery. Przed wojną gospodarstwo należało do Tomkowiaków. Tomkowiakowa była bamberką, nosiły z Kardaszową, ubrane w stroje bamberskie, obraz na procesjach. Dalej, za skrzyżowaniem z ul. Bartniczą, stały dwa parterowe domki Lorków i Łakomych, a za nimi, naprzeciw Gajewskich, czerwona, nieotynkowana, dwupiętrowa kamienica Bukowskich, w której mieszkała też pani Sommer.
W latach 50. Halina Płoszyńska była wychowanką ochronki prowadzonej przez siostry wincentki. Ochronka mieściła się na parterze budynku przy ul. Mariackiej, naprzeciw kościoła. Do jednego z jej pomieszczeń mieszkańcy Głównej chodzili na zastrzyki do siostry Joanny, pielęgniarki. Piętro przeznaczone było dla sierot i dzieci niepełnosprawnych, podopiecznych sióstr. Za kościołem był piękny park, a w nim huśtawki w kształcie łodzi. Park sięgał ul. Nadolnik, przy końcu której stał młyn. Przy młynie był staw, do którego wpływała Głowienka. Wzdłuż stawu, w okolicy ul. Bałtyckiej, ciągnęły się tory kolejowe. - Chodziliśmy "młynem do domu", czyli wokół tego stawu - wspomina Halina. - Młynjeszcze stoi, stawu nie ma, został osuszony. Na Głównej w latach 60. były dwie szkoły podstawowe: nr 18 u zbiegu ulic Głównej i Harcerskiej i nr 45, która miała dwa budynki - jeden starszy, niewielki przy ul. Głównej, drugi nowy w głębi ul. Harcerskiej. Halina Płoszyńska za
Ryc. 8. Dzieci z ochronki sióstr zakonnych przy ul. Mariackiej na podwórzu przedszkola, w tle kamienice przy ul. Średniej; Halina Płoszyńska w ostatnim rzędzie w fartuszku z białym kołnierzykiem, wśród dzieci siostry Wincenta (po lewej) i Jadwiga (po prawej) oraz pomagające w przedszkolu: od prawej pani Basia, Halina i Zofia z d. Mateja, fot. z 1955 r.
Barbara Fabiańska
czynała edukację w małym budynku szkoły 45. przy ul. Głównej. - Szkoła dawała za darmo mleko, a u woźnej, kto chciał, dostawał bułkę. Podejrzewam, że wykładała ze swojej kieszeni, żeby dzieci nie chodziły głodne. Codziennie, obowiązkowo każdy musiał wypić łyżkę tranu. Wiele lat szkołą kierowały dwie matematyczki: Wanda Dąbrowska i jej zastępczyni pani Rusinkowa. Nauczyciel śpiewu, pan Dopierała, prowadził chór szkolny, który zajmował pierwsze miejsca w wojewódzkich i miejskich eliminacjach chórów. Chór znany był już przed wojną, wtedy prowadził go pan Bartz. - Z tym chórem moja mama uczestniczyła nawet w nagraniach radiowych, które realizowano w auli szkoły na Śródce, przy ul. Bydgoskiej - wspomina Halina Płoszyńska. - Do szkoły przyjeżdżało kino objazdowe z popularnymi filmami dla dzieci.
Na prawdziwe filmy, takie jak KrzYżacy, jeździliśmy na Śródkę. Bardzo lubiłam lekcje polskiego. Polonistka, pani Radomska, organizowała konkursy recytatorskie i prowadziła teatr szkolny wystawiający przedstawienia z dziecięcej klasyki z prawdziwą scenografią. Teatr prowadziła też pani Machoń. Przez dwa lata była moją wychowawczynią. Dzieci wystawiały sztuki, recytowały wiersze i śpiewały na wywiadówkach i akademiach związanych ze świętami państwowymi - 1 Maja, Rewolucji Październikowej, 22 Lipca. Święta państwowe Halina nazywa świętami politycznymi. - Wydaje mi się, że większość ludzi u nas nie była zaangażowana politycznie. Byli tak zapracowani, tak często ledwo wiązali koniec z końcem, że czy to Lenin, czy Stalin, chyba ich nie interesowało. Czekali na te święta, bo wiedzieli, że sobie odpoczną. Na pochód pierwszomajowy chodzono do Poznania, a potem wracano na Główną na mecz, kiermasz, kiełbaski, ciastka - jak w każdą niedzielę. Za nowym budynkiem szkoły nr 45, niedaleko dworca Poznań-Wschód, na boisku "Polonii" prawie co tydzień odbywały się mecze. - W niedzielę szło się do kościoła, po kościele do Brody po wieniec czy jakieś ciacha, a po południu mężczyźni szli do Polonii na mecz - wspomina Halina Płoszyńska. Słynne były kiermasze na ogródkach działkowych przy ul. Bałtyckiej. Bawili się tam wszyscy, nie tylko działkowicze. Zabawy trwały do dziesiątej wieczorem. Dzieci mogły pojeździć na karuzeli, dorośli potańczyć na specjalnej polowej scenie. Dla naj młodszych organizowano konkursy piosenki i rysunku, skoki w dal, biegi, rozmaite zabawy z piłką, natomiast dla dorosłych biegi w workach, przeciąganie liny, fanty czy turnieje tańca. - Można było też wygrać butelkę wina w "kole szczęścia" - śmieje się Halina. - To było coś w rodzaju koła fortuny. Rozkręcone koło zatrzymywało się na numerku, a kto posiadał kupioną za parę groszy klapkę z takim numerkiem - wygrywał. Odpoczywać chodzono też "za Żaka". Żakiem nazywano oddział Lechii położony między ulicami Bałtycką i Gnieźnieńską, blisko tylnego wejścia na cmentarz Miłostowski. - Nikt nie mówił oddział Lechii czy Nivei, tylko Żak, bo Żak był kierownikiem oddziału i tam mieszkał. "Za Żakiem" wśród zieleni krzewów i drzew płynęła Głowienka, czysta jak górski potok. - Prowadziła do przepięknego wodnego młyna. Tam chodziliśmy latem pływać. Albo na gliniankę koło słodowni przy Suchej.
Za czasów pani Haliny Główna była najbardziej uprzemysłowioną dzielnicą w mieście - Pomet, Amino, Łożyska Toczne, Centra, Lechia na Gnieźnieńskiej, na Nadolniku przy Bałtyckiej ZREMB, słodownia. O Amino, dzisiejszym Knorrze, nie mówiono inaczej jak Maggi. Przed wojną u Maggiego pracowały siostry babci pani Haliny. - Jeszcze gdzieś w domu znalazłabym talerz Maggi. Biały, z żółtym paskiem i napisem: Maggiego wyroby. Choć po wojnie zmieniono nazwę na Amino, na kostki rosołowe zawsze mówiło się kostki Maggi. Mimo takiego uprzemysłowienia Główna zachowała swój klimat ni to miasta, ni wsi. - Pamiętam wczesne popołudnia niedzielne. Słońce, lato. Siadałam na progu kamienicy, po drugiej stronie siadali wujek Antek z kolegą i czekali na gołębie. Cisza, spokój. Roznosił się zapach rosołu, który w niedzielę wszyscy gotowali - wspomina Halina Płoszyńska. - Ulicą jeździły wozy. Ciotka Kazia mawiała: jedzie szmaciorz. Skupował szmaty, butelki, makulaturę. Jeździli węglarze, też końmi. W latach 50. dzieci dla zabawy liczyły, ile samochodów przejeżdżało dziennie ul. Gdyńską. Często jechały trzy. Dzieci siadały u wylotu Suchej przy Gdyńskiej, naprzeciw "szosowej" - domu stojącego równo z krawężnikiem. - Mieszkała tam rodzina Czajków i Płoszyńskich, ale nie byli z nami spokrewnieni. Pani Czajka miała kury, króliki i nutrie. Chodzono do niej po świeże jajka.
Przy Suchej Maria Dorna miała krowy i konie, kupowano tu mleko. Tycner też miał konia. Kruk uprawiał wielki ogród warzywniczy. - Do niego chodziło się po warzywa, miał najlepszą sałatę i marchew - opowiada Halina. - U Błaszaka w kolonialce też były warzywa, ale u Kruka było taniej. Bardzo dużo ludzi miało ogródki działkowe przy torach, więc swoje też mieli. Po chleb i bułki chodziliśmy do Janowskiego, na narożnik Głównej i Gnieźnieńskiej. Miał bardzo dobre sztrucle nadziewane dżemem, polukrowane, mama zawsze je zamawiała na święta. Halina często biegała na tyły swojego domu do Cyganów i słuchała ich śpiewów. Stara Cyganka wróżyła. Ulicą przejeżdżały malowane wozy. - Cygan Pawełek grał i śpiewał na weselu mojej siostry - mówi - a my mogliśmy bawić się na ich weselach. Byłam na jednym leśnym weselu. Para młoda przyjechała na białym koniu, dziewczyna w bielutkiej sukni, chłopak na czarno. Przepięknie śpiewali. Cała Główna się bawiła. Nasze wesela wyprawiano w domach, wystawiało się meble, by wszystkich gości pomieścić. Ludzie przynosili telegramy, wszyscy z ulicy poczuwali się, by dać telegram. Częstowano ich plackiem. Potem wesele przenosiło się na podwórze i bawiła się cała Sucha. Wszyscy mieszkańcy ulicy przynosili też pamiątki dzieciom przystępującym do I Komunii św. Ulicami chodzili dwaj milicjanci - jednego, dzielnicowego, nazywano Łajka, drugiego - Sputnik. Ludzie ich znali i oni ludzi znali. Wiedzieli gdzie iść, gdzie może dziać się coś złego. Nie mówiono na nich inaczej jak szkioły. Podobnie swojskim widokiem był zmierzający do chorych lekarz Antoni Bauta. Pracował w przychodni na Głównej. Gdy w połowie lat 60. panowała grypa hong-hong, chodził również nocami, żeby dotrzeć do wszystkich pacjentów. Kiedy przeszedł na emeryturę, jego miejsce zajęła Maria Jesionkowa. Leczyła na Głównej 20 lat. Do dentysty trzeba było jechać na Sródkę.
Barbara Fabiańska
Były na Głównej postaci, które znali wszyscy. Karol przesiadywał u fryzjera.
Bawił się roletami, pomagał, wynosił śmieci. - Każdy go poklepał, papierosa dał.
Nikt mu krzywdy nie zrobił, bo to był Karol - opowiada Halina. - Jego rodzice zapisali dalekiej rodzinie swój dom w zamian za dożywotnią opiekę nad nim, ale ci oddali go do przytułku. Zmarł tam z tęsknoty. Jasiu, zawsze uśmiechnięty, mieszkał z siostrą w małym domku, z wejściem tak niskim, że trzeba było się schylać. Robił zakupy, mówił dzień dobry, czasem powiedział dziewczynie, że bardzo ładna. Stasia, dojrzała kobieta, miała umysł dziecka. Bawiła się lalkami. Wchodziła do mieszkań bez pukania, czasem ktoś się przestraszył. "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz i dzieci nam germanii", śpiewał Rysio, pasąc krowy w Forcie. Kazio nie mówił, nie słyszał, ale wszystkich znał. Wszyscy Kazia bardzo lubili. Niebezpieczny bywał tylko, kiedy był mały. - Rzucał kamlotami w samochody, przejeżdżał jeden na godzinę, ale Kazio zawsze rzucił - wspomina Halina. - Lubił dzielić się z ulicą wydarzeniami w rodzinie - pokazywał sąsiadom zaproszenia na rodzinne wesela, fotografie nowo narodzonych dzieci. Chodził na wszystkie pogrzeby. Wiedział o każdym ślubie i też szedł. Chodził po domach, wynosił śmieci, sprzątał popielniczki. - Kazio do mieszkań po prostu wchodził, nie pukał. Moja siostra do dziś mieszka przy Suchej. Niedawno ją odwiedziłam, był zepsuty dzwonek, więc weszłam. Powiedziała wtedy: Jezu, wchodzisz jak K . l aZlo .
***
W latach 80. ciszę Głównej zakłócił dźwięk pary wypuszczanej z Elektrociepłowni Karolin. Za pierwszym razem wywołał panikę. "Wiara zez Głównej myślała, że wojna i pewnie perszingi lotają - opisała wtedy to zdarzenie Halina Płoszyńska 2 . - Ciotka Marycha klepała, że to było wew nocy. Wiaruchna wyleciała na ulice, kalafy rozdziawili i wew niebo się glapili. Jedno istno to nawet wszyćkie lompy spakowała, szudroki zez wyra wytośtała i chciała wiać niewiada gdzie. Tera to już nikt nam nie zazdrości, że se za miastem mieszkamy".
"Jedno istno" to siostra Haliny Płoszyńskiej, Maria Szyszka. Została na Suchej.
Dogląda spraw codziennych w domu pradziadka. Poza nią pozostał w kamienicy jeszcze tylko jeden członek rodziny - wnuk Zofii Łakomej. Bo choć potomkom Jana Gajewskiego zwrócono kamienicę w latach 90., nigdy już nie odzyskała dawnego, rodzinnego charakteru.
PRZYPISY:l Imiona zmienione. 2 Wantrejce pod ryczką, Wydawnictwo Halszka, Poznań 1999.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2002 Nr2 ; Zawady i Główna dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.