ŻYCIE CODZIENNE NA GŁÓWNEJ

Kronika Miasta Poznania 2002 Nr2 ; Zawady i Główna

Czas czytania: ok. 22 min.

KAZIMIERA Z HOFFMANNÓW TAlARCZTI<OWA Już przed wojną ul. Główna, brukowana kocimi łbami, była ruchliwa i głośna.

Wczesnym rankiem słychać było turkot lekkich wozów rolników z pobliskich wsi spieszących na targowiska Poznania, niedługo potem tutejsi rzeźnicy wyjeżdżali do rzeźni miejskiej, a później dudniły ciężkie wozy załadowane żwirem czy cegłą. Do tartaku Zakrzewskiego transportowano dłużycę. Po przewiezieniu tego niewygodnego ładunku przez wąskie gardło ul. Głównej droga wiodła przez mało uczęszczaną ul. św. Michała. Wysoko i szeroko załadowane słomą wozy żniwne wjeżdżały na obejścia gospodarskie. Zdarzało się, że ulicą pędzono stada trzody do rzeźni. Dwa razy dziennie ul. Główną przemierzały krowy pędzone na pastwisko przez Lisieckich, których gospodarstwa znajdowały się przy tej ulicy. Kozy trzymano tylko na krańcach osady. Pamiętam, że na ul. Gnieźnieńskiej 3, gdzie stoi parterowy dom, był kozioł. Wśród transportu konnego przemykały ruchliwe motocykle z przyczepami i, rzadziej, auta. Regularna komunikacja do Odwachu na Starym Rynku odbywała się autobusami Berliet. W 1930 roku pojawiły się eleganckie trolejbusy i kursowały z Głównej do Środki. Ciężki samochód straży pożarnej budził zawsze sensację i trwogę. Zdarzało się, że przejechał kolorowy tabor cygański. Rzeczą zwyczajną był przemarsz oddziałów wojska na strzelnicę, a niekiedy na manewry do Biedruska zmierzały większe zgrupowania, oficerowie na koniach, taczanki z działami. Ulice były kilka razy dziennie spryskiwane przez polewaczki konne, później samochodowe. Rano i wieczorem zamiatano ulice oraz podwórka. Bardzo tego pilnowali policjanci. O zmierzchu latarnik podjeżdżający na rowerze z "czarodziejską" laseczką w ręku zapalał latarnie gazowe. Gdy cichł zgiełk uliczny, w wieczornej ciszy dochodził dźwięk dzwonka oznajmiającego opuszczanie

Kazimiera z Hoffmannów Talarczykowaszlabanu na przejeździe kolejowym, a z drugiej strony, od lasu, dobiegał głos trąbki ogłaszającej pobudkę albo ciszę nocną, kiedy obozowało tam wojsko. Latem przybywali do Głównej mieszkańcy leśnych wiosek z koszami jagód, malin i jeżyn, a jesienią zaopatrywali nas w świeżo zebrane grzyby. Przez cały rok przywozili drewno opałowe w pęczkach, zmyślnie rozmieszczone na rowerach, i świeże jaja w koszykach z sieczką. Pieniądze przeważnie tu zostawiali, kupując w dobrze zaopatrzonych sklepach*potrzebne produkty. Zycie dzielnicy toczyło się na podwórzach. Tu lokatorzy czerpali świeżą wodę i pozbywali się zużytej, czasami ułatwiali sobie życie, pod pompą opłukując jarzyny. Jesienią przygotowywano tu beczki do kiszenia kapusty, sprawdzając szczelność i odkażając je - odwrócone dnem do góry i ustawione w taki sposób na cegłach, by dymek spalanego minerału skutecznie penetrował wnętrze. W czasie deszczu łapano deszczówkę - najlepszą do mycia włosów. Oleandry i inne rośliny wystawiano na dobroczynne działanie powietrza. Spacery do wychodka też były jawne. Do gier i zabaw dzieci wybierały miejsca przestronniejsze niż podwórze.

Można było pędzić przed sobą dużą obręcz drewnianą albo zręcznie na drucie prowadzić "fajerkę" od pieca, nie przeszkadzając nikomu na chodniku. Ajaka satysfakcja płynęła z udanego, bez "skuchy" popędzania bacikiem drewnianego bąka przez całą ul. Główną! Dziewczynki grały w klasy wyrysowane bez trudu na ubitej ziemi. Dołki do gry w korale i guziki wyrabiano obcasem buta. Najcen

Ryc. 1. Dzieci z rodziny Smólskich, fot. z 1931 r.

nlejSzą zdobyczą były szklane, duże kolorowe kulki. Jedynie do indywidualnej zabawy w piłkę przydatna była ściana, o którą odbijano ją nieskończoną ilość razy przy akompaniamencie innych dzieci, głośno liczących kolejne odbicia. Zbiorowa zabawa z piłką odbywała się na placach. Jesienią biegano po ścierniskach z latawcami wyrabianymi w domu, często z pomocą ojca. My, dzieci, mieliśmy swój plac - w objęciach Głównej, Wiejskiej i Krańcowej, na terenie należącym do wojska. Obrośnięty krzewami głogu i niezagospodarowany pozwalał nam na swobodne zabawy. Z piasku budowaliśmy zamki, wyrabialiśmy babki, było też dosyć miejsca na "walkę narodów", grę w "sztekle" i inne zabawy. Zasiadały tam popołudniami niektóre matki na przenośnych stołeczkach, rozmawiając i zajmując się robótkami. Ale mając też oko na dokazującą dzieciarnię. W latach 30. plac został uporządkowany, założono rabaty wśród trawników i postawiono ławeczki. W letnie wieczory grywano tam wtedy na gitarze i harmonii. W czasie okupacji w tylnej części placu zbudowano schrony przeciwlotnicze, z których korzystano w czasie alarmów. Wtedy też skrócono drogę trolejbusów - poprzednio kończyły trasę u zbiegu ulic Krańcowej i Głównej, teraz skierowano je z Wiejskiej na przednią część placu 1. Po wojnie postawiono tutaj poczekalnię i kiosk z gazetami, lecz kiedy Główna przestała być końcowym przystankiem dla autobusów, zlikwidowano go. Obecnie w przedniej części placu stoją sklepy, a z tyłu - stacja benzynowa. W tamtych czasach pluskano się i brodzono w czystej wodzie Głowienki i łapano małe rybki do butelki. Zimą ślizgano się na łyżwach (lub bez) na rozlewiskach rzeczki. Zjeżdżano też sankami z małych pagórków albo z tego największego - Diabelskiej Góry (obecnie teren cmentarza na Miłostowie). Tylko dla orłów! Rzeka Główna, pieszczotliwie zwana Głowienką, została wykorzystana przez młyn Cerealia. Staw młyński otaczały drzewa, pomiędzy którymi ustawiali się wędkarze. Blisko budynku zwanego aresztem zaczynały się szuwary odgradza

Ryc. 2. Synowie kierownika cegielni Weidemanna Władysława Stronki na zamarzniętej gliniance Kajta, z lewej l8-letni Stanisław (przyszły mąż Stefanii Dembińskiej) i jego starszy brat Antoni (przyszły kierownik cegielni przy ul. Gnieźnieńskiej 47), fot. z 1929 r.

Kazimiera z Ho[[mannów Talarczykowa

Ryc. 3. Święto Pieśni, ogólnopolski zjazd chórów na Głównej, [ot. wykonana z domu Petrasa w 1932 r.

jące staw od sadu Weidemanna. Wśród gąszczu trzcin, pałek wodnych, tataraku i sitowia żyło ptactwo wodne, a z położonej za szuwarami podmokłej łąki dochodził rechot żab. Tam wczesną wiosną zakwitały kaczeńce. Przy młynie była zastawa i szumiał wodospad. Teraz stawu już nie ma. W Głównej niedzielne przedpołudnie poświęcaliśmy sprawom Kościoła i rodziny - aż do obiadu. Po południu uspołecznialiśmy się, gremialnie uczestnicząc w organizowanych przez liczne tu towarzystwa rozrywkach, wentach i zabawach w plenerze. O oznaczonej porze z rynku, za głośną i pięknie grającą orkiestrą dętą, ruszał komitet organizacyjny z kroczącym w pierwszym rzędzie księdzem proboszczem Antonim Chilomerem, zażywnym, o jowialnej twarzy, w kapeluszu z szerokim rondem. Za nimi szli członkowie i sympatycy towarzystwa, a wokół gromada rozochoconych, wesoło podskakujących dzieci. Kolorowy pochód przechodził Główną i Gdyńską do lasu, gdzie było wyznaczone miejsce dla zabaw. W ramach imprezy organizowano różne konkursy i zawody, strzelanie do tarczy z wiatrówki, loterię fantową, popisy i tańce. Był też skromny bufet. U rządzano też wenty w ogrodzie Schulza, blisko rynku, albo w ogrodzie Krajewskiego u zbiegu Gdyńskiej z Szosą Okrężną, zapewne wtedy gdy w lesie był obóz wojskowy. O tym, czy impreza będzie udana, decydowała nie tylko pogoda, lecz także starania i inwencja komitetu, który na długo przedtem określał jej

kształt i program. Zbierano "dary," przeważnie rzeczowe, wykorzystywane później w loterii fantowej. Porozumiewano się z "gwiazdami" przyszłej imprezy. Na samym zaś początku zjednywano sobie protektorów. Na Zesłanie Ducha Świętego były dwa dni wolne od pracy nazywane Zielonymi Świątkami. Domy majono młodymi drzewkami brzozy, a w oknach stawiano tatarak "łabuzie". Na te święta wszyscy piekli placki i babki. W tym okresie na ulicach było widoczne Bractwo Kurkowe. Bracia w ciemnozielonych kurtkach, sztuczkowych spodniach i dętych kapeluszach z piórkiem wyruszali na strzelnicę, niosąc tarczę. Wyłoniony w zawodach król kurkowy urządzał dla braci "królewiny" u siebie w domu i później, dla większego gremium, w restauracji na Szelągu. W noc świętojańską organizowane na Warcie wianki gromadziły mieszkańców Głównej na łęgach od strony Zawad. Stąd widać było spływające rzeką pięknie i oryginalnie udekorowane łodzie i wioślarzy pomysłowo "nieubranych" . Co chwila eksplodowały ognie sztuczne. W sierpniu były dożynki, a na początku września, w sobotę, za dnia przechodziły pielgrzymki zmierzające do Dąbrówki Kościelnej dla uczczenia matki Boskiej. Wychodziły z kościołów św. Małgorzaty na Śródce i św. Jana na Komandorii. Dołączali do nich pielgrzymi z naszej para

Ryc. 4. Bractwo Kurkowe Poznań-Główna, siedzą od lewej: 1. Witkowski (radny), 1. Stępniak (radny), St. Pietruszyński (radny), Fr. Duszczak (skarbnik), M. Degórski (najstarszy), A. Banaszkiewicz, M. Grzybek, 1. Kleist (sekretarz), A. Wawrzyniak (starszy), St. Prażyński (zastępca sekretarza); stoją od lewej w pierwszym rzędzie: W. Laurentowski (komendant), St. Waehner, M. Woźniak, Czechak, St. Bloch (komisarz), A. Pajzderski, Kurkiewicz, Wl. Kubicki, Wł. Drzewiecki, K Smólski (radny), Ig. Czyżewski, T. Kasprzak (zastępca komendanta), w drugim rzędzie: 1. Stankowski, M. Lisiecki,1. Dembiński, 1. Lehmann, M. Gajewski, Ig. Adamski, Tomczak, S. Gorczyński, fot. z 1925 r.

Kazimiera z Ho[[mannów Talarczykowa

Ryc. 5. Członkowie chóru im. Surzyńskiego przebrani za cyganów, [ot. z 15 sierpnia 1922 r.

fri. W niedzielę o zmierzchu pod lasem witaliśmy powracających pątników. Dzieci szły z różnokolorowymi lampionami na cienkim drążku. Kupowaliśmy te cuda w drogerii u Weinera oraz u Kubickiego, a także u "Globusa" i Szorcza. Chłopacy przygotowywali na tę okazję niezniszczalne "świeczniki" z małych korboli (dyń), wycinając oczy, nos i gębę! Od jesieni do wiosny w niedziele odbywały się w Głównej przedstawienia przygotowywane przez miejscowe towarzystwa. Próby czytane i później już bardziej zaawansowane z ruchem scenicznym miały miejsce na parterze domu przy ul. Krótkiej. Kostiumy trzeba było samemu przygotować. Przedstawienia za tanim wstępem pokazywano w salce firmy Cegielskiego albo u Petrasa. Kulisy z rozmaitym krajobrazem były tam na stałe. Nieraz dzieciaki bawił teatr kukiełkowy.

II W naszej dzielnicy było 10 piekarzy oraz 15 sklepów spożywczych. Kończak, później Janowski, miał piekarnię na rozdrożu Krańcowej i Gnieźnieńskiej, Jan Borowiak prowadził małą piekarnię przy Gdyńskiej 1 w domu Jahnsa, Bazułka, a później Maćkowiak, miał sklep w domu Gdańców (tam, gdzie teraz fryzjer). Władysław Drzewiecki, później Kinal, sprzedawał pieczywo przy ul. Głównej 58.

Po drugiej stronie ulicy, w piekarni Stanisława Kirschke, za bony otrzymywali chleb bezrobotni, Marian Dąbrowski prowadził piekarnię przy rynku w domu

Petrasa, Kropiński - przy Smolnej. Zygmunt Broda - w swoim domu przy ul.

Średniej, Królikowski - na Gdyńskiej.

Największa była piekarnia "Fortuna" należąca do mojego dziadka Józefa, a później ojca Tadeusza Hoffmanna. Wypiekano w niej chleb żytni, razowy, pszenny oraz bułki, chałki i drożdżówki. W karnawale przygotowywano pączki, a krótko przed wojną również wyroby cukiernicze. Z najdawniejszych jednak czasów zapamiętałam "meloniki" (renesans tych ciastek zauważyłam niedawno w Sierakowie). Pieczywo było doskonałe, gdy ciasto z dobrej mąki, poddane procesowi fermentacji i dobrze wyrobione, już uformowane i wyrośnięte, na czas wsadzono do pieca, nie bez znaczenia jakiego typu. Wiem, że gdzie indziej były nowsze, "rurkowe" piece, nasz był "piersiowy". Dobrze wypieczony chleb na deskach przenoszono do chlebowni, gdzie odpoczywał. Wystudzony wnoszono do sklepu i układano na regały albo w koszach wozami dostarczano do pobliskich wsi, gdzie stali odbiorcy czekali na znany dźwięk dzwonka oznajmiający, że "Fortuna" już jest z chlebem. Do poznańskich sklepów wożono pieczywo samochodem. Nasze pieczywo sprzedawała też na targowiskach Mikułowa. Krótko przed II wojną światową firma "Sowa" przy ul. Rybaki wykonała nam piękny furgon reklamowy do przewożenia chleba. Kupujący prosili o chleb "czerwony", duży albo mały (1,5 kg i 1 kg), albo "siwy", bo posypany mąką. Inni wybierali komiśniaki. Mogły się one różnić tym, że

Ryc. 6. Przemysłowcy z Głównej przed domem Petrasa przy ul. Głównej 38, fot. z okazji 40-lecia Koła Towarzystwa Przemysłowego Poznań-Główna; w środku z kapeluszem w ręku Władysław Górnicki, obok po łewej Zbigniew Szymański, dyrektor fabryki H. Cegielski, z tyłu Zygmunt Broda, 9 czerwca 1935 r.

Kazimiera z Ho[[mannów Talarczykowate zewnętrzne były "od muru". Razowy chleb nie był codziennie wypiekany. Sprzedawaliśmy drożdżówki, szneki z glancem, kruszonką albo marmoladą, bułki z makiem albo "knyple" i, dla smakoszy, "gryzki" z mąki żytniej. Był zwyczaj obdarowywania stałej klienteli na początku roku struclami noworocznymi. Przed Gwiazdką i przed Wielkanocą ludzie przynosili na blachach i w foremkach ciasto przygotowane w domu do upieczenia w piekarni. Z miasta przyjeżdżali klienci, którym smakował tylko chleb "Fortuny", wśród nich znany hurtownik materiałów budowlanych Stefan Pełczyński. W latach 1936-37 w piekarni "Fortuna" czyniono próby wykorzystania gazu świetlnego do ogrzewania pieca piekarskiego. Uczestniczyli w tym inż. Wirpser i inni specjaliści z gazowni miejskiej, a także budowniczowie pieców ojciec i bracia Steinke. Piekarnia "Fortuna" demonstrowała wtedy wypiekanie pieczywa na Targach Poznańskich przy okazji prezentowania przez gazownię wykorzystania dla celów przemysłowych ogrzewania gazem. Mój ojciec, zbożowiec, zatrudniał i nadzorował piekarzy, dobrych specjalistów piecowych i tych, którzy pracowali przy dzieży. Z piekarni "Fortuna" wyszedł Michał Borowiak i założył piekarnię na Sródce, a także jego brat Jan, ten prowadził zakład piekarski w Ławicy. W pamięci pozostały nazwiska doskonałych fachowców: Rzanny, Balcer, Jaworski, Błachowiak. Liczni rzeźnicy mieli swoje warsztaty na miejscu. Zapasy przetrzymywali w chłodni miejskiej, dokąd wozili je specjalnymi konnymi wozami, wewnątrz

Ryc. 7. Zygmunt Broda (pierwszy z lewej) z pracownikami w swojej piekarni przy ul. Średniej 4, [ot. z 1934 r.

Ryc. 8. Sklep rzeźnicki Jana Andrzejewskiego przy ul. Średniej 2, pierwszy z lewej stoi właściciel, dalej jego brat Marian, syn Jarek, siostra Maria Łatecka i pracownice, fot. z ok. 1939 rkrytymi dla izolacji blachą. Skarbiński, później Walenty Grzybek, miał sklep przy Gdyńskiej, Andrzejewski (I) przejął po Jęchorku sklep na narożniku ulic Gdyńskiej i Głównej (obecnie mieści się tam sklep spożywczo-warzywny), na rozdrożu Gnieźnieńskiej i Krańcowej prowadził zakład Plewa, później Duszczak, przy Głównej działał Stępniak, później Matysiak. Wacław Dreas miał sklep przy Gnieźnieńskiej 8, Kazimierz Smólski - w swoim domu na Głównej 26. Obok niego urzędował Piechowiak. Grzybek, a później Wesołowski, również działali przy Głównej Gest tam teraz sklep komputerowy). Andrzejewski (II) prowadził sklep na Średniej, Dziurkiewicz - na Smolnej, Sybilski - na narożniku Średniej z N adolnikiem. W latach 30. wysyłano z Janowca Wielkopolskiego do Ameryki polskie szynki w puszce i inne wyroby z bekonów. To, co pozostawało po obróbce na kościach: doskonałe, młode, bardzo świeże mięso, przywożono do Głównej samochodem i sprzedawano w naprędce urządzonym sklepie w dziś nieistniejącym domu Morawskich. Ludzie na tę okazję czekali w kolejce. W kamienicy, w której mieści się obecnie poczta, mieszkała pani Fiedlerowa. U niej można było zamówić świeże ryby. Raki sami łowiliśmy nocą przy świetle pochodni w gliniance przy cegielni Weidemanna, trzy minuty od domu. Na Głównej była jedna restauracja (u Petrasa), trzy knajpy (Krajewskiego przy Gdyńskiej, Mutha przy Gnieźnieńskiej 75/76, Kozłowskiego przy Średniej 1) ijedna śniadalnia (u Smólskiego). Działała wytwórnia wódek i likierów Andrze

Kazimiera z Hoffmannów Talarczykowa

Ryc. 9. Przemarsz z kościoła do ogrodu Kazimierza Schulza z okazji 25-lecia chóru im. X. Surzyńskiego, w pierwszym rzędzie Zofia Matyanka, w drugim Stefania z Dembińskich Stronkowa, fot. z 1934 r.

ja Mutha. Można było także zjeść na dworcu. W knajpach i restauracjach przesiadywało towarzystwo męskie. Tylko podczas zabaw w sali Pietrasa do restauracji w towarzystwie panów przychodziły panie. Miała też Główna swojego "didżeja". Był to stary N owak. Mieszkał na N adolniku, chodził po Głównej z patefonem, stawiał go na rozkładanym stoliku, nakręcał korbką i płynęła muzyka. A on stał milczący, w podniszczonym ubraniu i w kapeluszu na głowie. Otaczał go wianek dzieci. Do pudełka po cygarach składało się pieniądze. W kamienicy Kirschków przy ul. Głównej 39 mieścił się skład żelazny Sikorskiego. Czego tam nie było! Kasetki z dokładnie posortowanymi gwoździami i śrubkami przymocowano tuż pod blatem lady. Niżej, na całej płaszczyźnie zwisały łańcuchy. Za ladą stał pan Michał Sikorski w granatowym fartuchu, a przed nim - waga do odważania gwoździ. Za sobą miał regał z licznymi półkami. Tam sięgał po młotki, obcęgi, pilniki, podkowy, hacele i kręgi do pieca kuchennego (fajerki). Sklep wypełniały wiadra cynkowe i emaliowane, miski, łopaty, widły, motyki, pojemniki na węgiel, szufelki, pogrzebacze, piecyki żelazne - wysmukłe i pękate "bam bule" oraz kozy - tylko pojednym egzemplarzu. Rury blaszane i kolanka, tarki do prania. Na linie huśtały się stajenne latarnie, a u samego wejścia była karuzela z drewniakami, w sezonie - żelazne saneczki. Po zamknięciu sklepu pan Michał zdejmował fartuch i w razie potrzeby polubownie załatwiał spory mieszkańców.

W naszym domu miała pracownię mistrzyni sztuki krawieckiej Helena Chojnacka, która uczyła kroju i z pomocą uczennic szyła ubiory dla wielu pań w Głównej. Klientki przynosiły materiał, przeglądały żurnale i wybierały odpowiedni fason, dając mistrzyni szansę stworzenia kreacji. O tym, że mieliśmy dobre krawczynie, świadczyły tutejsze elegantki, szczególnie panny na wydaniu, istne modelki! Dla mnie mundurki szyła pani Grzybkowa z ul. Bartniczej. Dbałość o ubiór była wielka, dlatego nie brano tandetnych materiałów. Widziałam, jak moja babka moja odświeżała garderobę, używając roztworu amoniaku z wodą i szczotki. Gotową garderobę kupowano rzadko, lekceważąco o niej mówiąc: "kupione z haka". Przywiązane do tradycji mieszkanki naszej dzielnicy przychodziły do kościoła i na procesję w pięknych białych czepkach pod brodą wiązanych w kokardę, długich, pofałdowanej, ale nie sutych spódnicach specjalnego kroju i baskinkach z kryzikami pod szyją, na której pyszniły się sznury siekanych korali z tyłu związanych szeroką niebieską wstążką. N a spódnice zakładały fartuchy z delikatnej tkaniny. Ten strój w żaden sposób nie wywodził się z bamberskiego. Zimą zakładano chustkę na głowę, a całą postać otulała chusta wełniana. N oszono też watowane jupki i stosowne obuwie. Była też w Głównej modystka, pani Stachowiakowa, u której można było przefasonować kapelusz.

Ryc. 10-11. Helena i Kasia Małeckie w wiejskich strojach z Głównej, kaftaniku i koronkowym lub muślinowym fartuchu, fot. z ok. 1907 r. (2x)

Kazimiera z Hoffmannów Talarczykowa

III Przy ul. Gnieźnieńskiej 55, naprzeciwko długiego budynku, w którym mieszkali pracownicy Zakładów Cegielskiego, stoi dom z czerwonej cegły, o dużych oknach i spadzistym dachu. Mieścił się w nim urząd gmi nny 2. Komisarzem był pan Stanisław Błoch. Miał dwóch pracowników biurowych: pana Duxa w okularach ze złotymi oprawkami i pannę Hopplównę. W grubych księgach fioletowym atramentem kaligraficznie zapisywali wszystko stalówkami osadzonymi w "obsadce". Nie pamiętam, do kiedy urząd funkcjonował w tym domu, wiem jedynie od pani Czesławy Stronki, że Niemcy traktowali go jako pamiątkę po Wilhelmie Ehrlichu, którego imieniem nazwana była w czasie okupacji ul. Głó3 wna. Komisariat policji państwowej, granatowej, mieścił się blisko rynku, w domu Mullerów. Komendant nazywał się Borzyszkowski, wśród przodowników byli m.in. Marcin Polowczyk, Kalemba i Józef Szymański. Pisali mandaty za nieporządek na podwórku i ulicy, za nieprzestrzeganie godzin handlu itp. Areszt znajdował się przy Straży Pożarnej. Tam na krótko zamykano drobnych przestępców, uczestników burd i pijaków. Mówiono: "zabrany na dechy" lub do "kozy". Wcześniej więzienie było na Nadolniku 9, w budynku do dziś otoczonym wysokim murem, ale nie pamiętam, aby kogoś tam trzymano. Był też na Głównej sędzia pokoju. Za mojej pamięci funkcję tę sprawował Michał Sikorski. Istniała też instytucja komornika sądowego. Za podatki niezapłacone w terminie "fantowali" mienie. Sklepy i warsztaty wytwarzające żywność były często wizytowane przez kontrolerów sanitarnych. Zanim przeszedł na emeryturę, badaniem mięsa zajmował się pan Paweł Bruch mieszkający w domu Petrasa. Kontrole instalacji gazowych przeprowadzali instalatorzy, którzy czuwali w punkcie u Mullera. Mieliśmy też swoich lekarzy. Doktor medycyny Edward Janik mieszkał w domu Weidemnanna. Przez długie lata leczył mieszkańców Głównej i okolic, a oni go cenili i szanowali, mimo że nie stronił od alkoholu. Poza godzinami przyjęć szukano go w knajpie i czasem w bufecie dworcowym, gdzie siedział sam przy kieliszku, czytając gazety. Wezwany do chorego zjawiał się o każdej porze, wożono go także do okolicznych wsi. Był naszym lekarzem domowym, szczepił nas przeciw ospie, kazał pić tran, w razie potrzeby aplikował lekarstwa. Mnie wyleczył ze szkarlatyny i bardzo ciężkiego dyfterytu. Średniego wzrostu, nietęgi, łysiejący, o czerwonawej twarzy nosił ubrania z ciemnoszarej alpaki i nie rozstawał się z torbą, w której były potrzebne instrumenty lekarskie. Szorstki, ale nie opryskliwy, równo traktował chorych. Pochodził z Górnego Śląska, był katolikiem, mówił nieźle po polsku, podczas gdy jego piękna żona używała wyłącznie języka niemieckiego. Przedpołudnia spędzała na spotkaniach w mieście. Przyjaźniliśmy się z ich córkami, Ullą i Gertrudą, w ich domu urządzaliśmy przedstawienia. Kiedy po dłuższej chorobie, w połowie lat 30., doktor Janik zmarł, ksiądz proboszcz Chilomer odmówił mu katolickiego pogrzebu, bo nie pojednał się z Panem Bogiem. Żona, ewangeliczka, sprawiła pogrzeb z udziałem pastora. Z domu żałoby wyruszył kondukt z orkiestrą grającą marsze żałobne na czele. Pastor, wysoki blondyn, bez szat liturgicznych, w ciemnym ubraniu, talar na głowie, w rę

ku modlitewnik, kroczył za trumną razem z rodziną. Za nimi rzesza mieszkańców odprowadzała swojego doktora na cmentarz ewangelicki. Doktor Tadeusz Janas, lekarz wojskowy, mieszkał w domu na narożniku ulic Głównej i Gdyńskiej. Był u nas, kiedy mój brat Janek zjadł proszek przeciw robactwu. N a j ego miejscu zamieszkał później doktor Stocki, lekarz pogotowia. J ego żona, Koszade-Stocka, była pediatrą. Mieszkali w Głównie w ostatnich latach przed wojną. W domu Gdańców leczył zęby dentysta Wincenty Maciejewski, później zaś, aż do wojny, praktykę dentystyczną na parterze domu Weidemanna miał Bohosiewicz. Doktor Dobrogowski przyjmował również w domu Gdańców, szczególnie tych ubezpieczonych w Kasie Chorych. Biuro Kasy Chorych znajdowało się na parterze domu Schulza. W domu Miillerowej mieszkał dr medycyny Mieczysław Krysiński, akuszer, który przyjmował na Chwaliszewie 70. Bardzo dużym uznaniem cieszyła się Maria N owakowa ze Smolnej, znachorka. Koppa, który nastawiał zwichnięcia, mieszkał przy N adolniku. N a krótko przed wojną, kiedy mój brat Tadeusz był małym dzieckiem, w domu ogrodnika Witkowskiego działała poradnia dla dzieci.

Na Głównej był w międzywojniu tylko jeden murowany kiosk, w którym sprzedawano prasę. W latach 30. stał blisko rynku, a później w pobliżu kołodziejstwa Cofty przy Głównej. Prowadził go pan Urbaniak. Gazety za abonamentem odbieraliśmy w drogerii Kubickiego. My braliśmy "Kurier Poznański", który miał dwa wydania - poranne z czerwoną winietą, i to kosztowało 10 gr, oraz wieczorne z czarną winietą za 20 gr. Pamiętam nasz numer abonamentowy ,,26", bo pan Kubicki, uczesany na jeża, z grubym ołówkiem na uchem, nieraz podśmiewał się ze mnie, mówiąc: "dwudziestysósty", gdy sepleniłam, tracąc mleczne zęby. Ludzie czytali też "Robotnika" i, powszechnie, "Przewodnik Katolicki", jak również "Tygodnik Kościelny". Pocztą nam dostarczali "Gazetę Łączności", rozmaite Kalendarze, a także "Rycerza Niepokalanej" i inne pisma, nie pamiętam już, w jaki sposób kolportowane. Nie cierpiałam czasopisma "Tajny Detektyw" .

Jednym z bardziej znanych i charakterystycznych dla Głównej miejsc była fabryka cegieł i dachówek Weidemanna. Zajmowała rozległy teren od ul. Krańcowej do przejazdu kolejowego, od strony południowej ograniczony liniami kolejowymi do Wągrowca i do Gniezna. Jeszcze dzisiaj, jadąc pociągiem do Gniezna, mijamy gliniankę Kajta, z której wagonikami dowożono do cegielni glinkę. Teraz stanowi centrum ogródków działkowych. Mniejsza, wyeksploatowana glinianka była tuż przy ul. Krańcowej, w pobliżu obecnej biblioteki. Podczas wojny ulokowano w tym miejscy obóz dla Żydów - mężczyzn. Wejście do cegielni prowadziło od strony ul. Gnieźnieńskiej. Stoi tam porządny dom z dużymi oknami i spadzistym dachem, dawniej zajmowany przez zawiadowcę cegielni, pana Stronkę. W pobliżu są marniejsze zabudowania przeznaczone dla pracowników cegielni. Tam mieszkała rodzina Siwczaków, z którymi na zielonych terenach cegielni pasaliśmy jako dzieci ich krowę. Z nimi i wnukami Stronki ja i moje rodzeństwo bawiliśmy się w różne gry i zabawy. Przy końcu ul. Gnieźnieńskiej, za wejściem na cmentarz, po lewej stronie była cegielnia należąca do warszawiaków, nie pamiętam ich nazwiska, natomiast

Kazimiera z Hoffmannów TalarczykowazWlrownia za dawną fabryką Maggi należała do Gajewskich, którzy mieszkali przy Wiejskiej. W domu Jahnsa mieszkał i miał warsztat pan Skiba. Zajmował się naprawą rowerów. Chore konie leczył Jóźwiak, podoficer wojska polskiego, który mieszkał na końcu ul. Gnieźnieńskiej. Składy opałowe były przy Gnieźnieńskiej dwa: na początku ulicy Józefa Wawrzyniaka, który był furmanem, drugi znajdował się za wiaduktem po lewej stronie i należał do Wincentego Graczyka. Obaj rozwozili opał do domów. Za domem Jahnsa budowniczy Julian Brzeziński miał kantor i były tam doły do gaszenia wapna. "Benzyna tor", skromna stacja paliw, stała na rozdrożu ulic Głównej i Krańcowej. Była obsługiwana przez rodzinę Langnerów.

IV Od kiedy pamiętam, przy ul. Suchej 2 w dużej kamienicy mieszkali Cyganie.

Różnili się urodą oraz strojem, lecz nie tak barwnym, jak ogólnie się uważa. Suknie kobiet były bardziej sute i dłuższe, na ramionach nosiły chusty, wcale nie jaskrawe. Mężczyźni nosili szerokie pilśniowe kapelusze z szerokim rondem, także latem. Mówili dobrze po niemiecku. Nosili nazwisko Adler, ale pamiętam też nazwisko Szejpa. Zapamiętałam Cygankę Papinę, Ajszlę oraz piękną, o subtelnych rysach, dystyngowaną Klarę. Byli katolikami, uczyli się w szkole na Głównej, nie uprawiali rzemiosła i nie najmowali się do pracy. Byli muzykami. W dni świąteczne i imieniny zjawiali się wczesnym rankiem pod drzwiami znaczniejszych obywateli i budzili ze snu, grając piękne melodie. Koncertowali w różnych knajpkach w mieście. Spotykałam ich często z harfą i innymi instrumentami w trolejbusie. Kobiety zajmowały się wróżeniem, ale nie były natarczywe. Na Głównej żyło też wiele rodzin niemieckich. Franciszek Lawrenz zakładał studnie i pompy. Ciemnowłosy, z wąsami i okazałej postury, zawsze w bryczesach, mieszkał z żoną i dziećmi w oficynie domu tuż przy wiadukcie kolejowym, po lewej stronie, przy ul. Gnieźnieńskiej 13. Jego młodszy brat, wcale do niego niepodobny, wraz z rodziną mieszkał przy Gdyńskiej. Edward Jahns, który wcześniej handlował trzodą, właściciel narożnikowego domu przy Gnieźnieńskiej i Gdyńskiej, mieszkał z córkami i wnuczką na pierwszym piętrze, gdzie jest jedyny balkon. Miillerowie mieli dom przy Głównej 20 z oficyną od Średniej 17. Herman Miiller był poczmistrzem. Lubił palić fajkę, czego nie znosiła jego żona - wyganiała go wtedy na balkon. Mieli trzech synów, bardzo przystojnych, z wyższym wykształceniem - Alfonsa, Gerharda i Helmutha, którzy byli polskimi oficerami rezerwy. Widywałam ich w mundurach - których spodnie zdobione były po bokach lampasami - nie wiem, jakiej formacji. Był pogodny wrześniowy dzień 1939 roku, szłam z moją mamą ul. Gdyńską i przy moście spotkałyśmy starą Mulłerową. Powiedziała nam łamaną polszczyzną: "Moje syny som polskimi oficerami" . Uczestniczyli w kampanii wrześniowej, później zostali wcieleni do Wehrmachtu. Wszyscy polegli. Jeden z nich ożenił się krótko przed wojną z właścicielką majątku w Owińskach, von Treskow. Ich stara matka była wśród uciekinierów wyjeżdżających wozami konnymi na zachód 20 stycznia 1945 r. Seifertowie, bracia, starzy kawalerowie, mieli piękne gospodarstwo między Główną i Bogucinem 4 . Zostali zamordowani w styczniu 1945 roku. Weideman

nowie, właściciele cegielni, po wyprowadzeniu się doktorostwa Janików mieszkali w domu przy ul. Głównej 28. Starsza, elegancka pani ijej córka w średnim wieku, o innym nazwisku, z tytułem doktorskim, która przedtem mieszkała w Afryce Południowej i okresowo przebywała w Głównej. Syn Giinther, do którego starsza pani Weidemann mówiła "S6nchen" (syneczek), prowadził cegielnię. W 1945 roku cała rodzina szczęśliwie opuściła Poznań przed przyjściem Rosjan. Teresa i Teodor Arendt z ojcem ogrodnikiem mieszkali przy ul. Suchej 18 w ładnej willi należącej do browaru Huggera. Byli katolikami. Nie uciekali na Zachód w 1945 roku i pozostali na Głównej, gdzie Teresa uprawiała ogród przylegający do nasypu kolejowego. Bracia Schillingowie nie byli mieszkańcami Głównej, tylko właścicielami Młyna 01szak 5 , z którymi prowadziliśmy interesy. Kupowaliśmy od nich mąkę, ale też wspaniałe szparagi, pomidory, pory o jakości wtedy niespotykanej. Bywaliśmy u nich na podwieczorkach, także zajeżdżaliśmy z kuligiem. Podczas okupacji wstawili się za rodziną Mycieiskich z Kobylegopola. Trumny sprzedawał zakład Dorny, który organizował transport - czarny karawan dla dorosłych, biały dla dzieci. Mieszkał w parterowym, ustawionym szczytem do ulicy domu z dwuspadowym dachem przy ul. Średniej la. Przy Mariackiej u sióstr, na dziedzińcu, była kostnica, skąd wyprowadzano pogrzeby w dwu różnych kierunkach: przez ulicę św. Michała kondukt podążał aż do cmentarza świętojańskiego, a od lat 30. XX w., gdy założono nowy cmentarz na Białej Górze, kondukt, któremu towarzyszyło bicie dzwonów, zmierzał przez ulice Wiejską i Krańcową, przecinając Warszawską, aż do cmentarza na wzgórzu. Ten ostatni cmentarz, usytuowany na piaszczystym, odkrytym terenie, nie istnieje. Byłam na nim tylko jeden raz. Cmentarz na Komandorii był używany do pochówków przez mieszkańców Głównej od wieków. Za kościołem św. Jana Jerozolimskiego za Murami, przy Świętojańskiej, były dwa katolickie cmentarze - nieopodal świątyni rozciągał się cmentarz świętojański, a do niego przyległy cmentarz archikatedralny biegł dalej w kierunku Doliny Świętojańskiej. Do "naszego" cmentarza wiodła brama, którą wieńczyła sentencja wielce wymowna: "Byliśmy kim jesteście, będziecie kim jesteśmy". Otoczony pięknym ogrodzeniem z kutych metalowych prętów cmentarz nie był zaplanowany z rozmachem. Do krzyża wiodła tylko jedna, schodząca w dół aleja, od której rozchodziły się w bok kwatery. Groby po bokach umacniano trwałą zaprawą, chropowatą, z czasem omszałą. Blisko krzyża znajdowała się studnia z kołowrotkiem i tam, po prawej stronie alei, usytuowano grobowce duchowieństwa i nagrobki tumbowe nauczycielskiej rodziny Zielińskich. I jak za życia, w bliskim sąsiedztwie z nimi spoczywała Leokadia Hoffmannówna, w wieku zaledwie 20 lat zmarła z powodu anoreksji. Pamiętam nagrobek z białego marmuru, a u wezgłowia zasadzony krzak róży rozkwitający przez lata. W pobliżu jej ojciec, a mój dziadek Józef Hoffmann wystawił dla siebie i swojej żony Domicelli jeszcze za życia grobowiec. Siedząca w marmurowej niszy, odlana z brązu Pieta pochylała się nad płytą nagrobka. Dziadek po ataku apopleksji w 1927 roku, ciągle spodziewając

Kazimiera z Hoffmannów Talarczykowasię nagłej śmierci, w swe rozliczne podróże zabierał metalową trumnę z dwoma wiekami; w jedno wstawiona była kryształowa szyba. Po szczęśliwym powrocie stawiano trumnę za granatową, aksamitną kotarą w dużym hollu jego mieszkania w Grudziądzu. Z księdzem doktorem Mazurkiewiczem, proboszczem parafii św. Jana Jerozolimskiego w Poznaniu, uzgodnił przebieg uroczystej ceremonii swojego pogrzebu i po nim mające nastąpić msze gregoriańskie. Wszystko za życia zostało uregulowane, a na cmentarzu czekający grobowiec miał już wpisaną datę urodzenia i puste miejsce na datę śmierci. Nie dane było jednak dziadkowi spocząć na wybranym przez siebie miejscu. Wojna zaskoczyła moich dziadków w podróży, kiedy jak co roku wybierali się do wód, do Truskawca położonego w Beskidach blisko Lwowa. Lata okupacji spędzili u zakonnic w Kórniku, którym dziadek przed wojną posyłał hojne dary. W marcu 1944 roku zmarła babcia. Jej trumnę wstawiono do grobowca rodziny Mandziaków na cmentarzu w Kórniku; miała być po wojnie przeniesiona na cmentarz świętojański. W końcu czerwca 1945 roku w Grudziądzu zmarł dziadek. Został pochowany na tamtejszym cmentarzu. Kilka tygodni później, gdy mój ojciec znowu tam pojechał, by zadbać o miejsce jego spoczynku, nie udało się ustalić, w którym grobie spoczywa.

Ryc. 12. Nieistniejący cmentarz nad Maltą przy ul. Krańcowej; nagrobek Stanisławy z Dąbrowskich Stronkowej (1876-1931), fot. z ok. 1934 r.

Ryc. 13. Grobowiec Jana (1864-1933) i Cecylii (1863-1936) Przybyłów na cmentarzu przy ul. Krańcowej, fot. z ok. 1937 r.

Na drugim cmentarzu, archikatedralnym, spoczywała rodzina babki zamieszkała na Chwalisz ewie - Nikodem Wyrembecki i Emilia z Dłużewiczów Wyrembecka. Leżeli blisko wejścia, u podnóża muru. Corocznie w dniu Wszystkich Świętych rano przywoziliśmy wóz kwiatów marcinków czy dąbków, jak wtedy nazywano białe chryzantemy. Na grobach zapalano lampki, często oliwne - różnokolorowe, przeważnie ze szkła. W Dzień Zaduszny jeździłam z babką do kilku kościołów na wypominki. Do tegoż św. Jana, do Panny Marii, do filipinów i do parafialnego na Głównie. Ostatni pogrzeb na cmentarzu świętojańskim, w którym uczestniczyłam, odbył się w czasie okupacji. Wtedy urnę nadesłaną z Dachau z prochami śp. Antoniego Schneidera złożono w rodzinnym grobie.

* * *

Po południu 1 września 1939 r. przeleciały nad Główną niemieckie samoloty.

Zburzyły nowo zbudowany dom Matyów przy ul. Suchej 1 i zabiły jego mieszkańców. Wkrótce Niemcy zaznaczyli w Głównej swoje rządy, usuwając wizerunek rozpiętego na dużym krzyżu Chrystusa z elewacji wąskiego budynku obok nastawni przy przejeździe kolejowym na ul. Krańcowej. W ostatnich miesiącach 1939 roku widywaliśmy czerwone autobusy, którymi Niemcy nocami przewozili wypędzonych ze swoich domów Polaków do obozu przejściowego przy Bałtyckiej.

Kazimiera z Hoffmannów Talarczykowa

Stąd podstawionymi na bocznicy wagonami bydlęcymi wywozili ich do Generalnej Guberni. Z Głównej też wywieziono niemało rodzin, między innymi Kirschków, Kapturskich, Pyszkowskich. Z naszego domu zabrano rodzinę Michała Marciniaka, kolejarza. Nasi znajomi Lewandowiczowie, wcześniej uprzedzeni, opuścili dom i już do niego nie wrócili; szczęśliwie nie byli poszukiwani. My, obawiając się wywózki, przez dość długi okres nie nocowaliśmy w swoim mieszkaniu, każdego wieczoru przenosiliśmy się na piętro, gdzie był wolny lokal. Rodzina Gdańców przeniosła się na Górczyn, a ich mieszkanie na Głównej zajął zaraz Schikora, rymarz, który podpisał volksliste, chociaż był Polakiem. Wszystkie lokale sklepowe w domu, gdzie była niegdyś apteka "Przy Krzyżu", w czasie okupacji przejął Treuchender Liillwitz, człowiek trzydziestoletni, zwolniony z Werhmachtu. Po tym, jak chodził, można było przypuszczać, że miał odmrożone stopy. Był przez jakiś czas zakwaterowany w naszym mieszkaniu. Elegancko ubrany berlińczyk, czytał dobrą literaturę. Sklepy wyremontowano, aby mogły sprostać potrzebom mieszkańców Głównej po tym, jak inne zostały zamknięte. Tłoczyli się więc ludzie, realizując tu zakupy przydziałowe. Drugim miejscem, gdzie w podobny sposób skomasowano pobliskie lokale sklepowe, stwarzając miejsce "centralnej" sprzedaży towarów spożywczych, był narożnik ulic Głównej i Gdyńskiej. Tu Treuchenderem był Kaufeldt. Już nie 12, ale jedynie dwóch rzeźników musiało wystarczyć mieszkańcom kupującym skąpe przydziały mięsa i wędlin. Przy Głównej po Wesołowskich przejęła sklep Haukowa (?), a przy Średniej, po Andrzejewskim - Schiektanz. Także małe piekarnie stopniowo polikwidowano. Na szczęście "Fortuna" przez cały czas pozostawała w naszych rękach. Zachęcano nas do wpisania się na volksliste, ale rodzice stanowczo twierdzili, że nie możemy dostarczyć udokumentowanych dowodów niemieckiego pochodzenia. W dniu 22 stycznia 1945 r. Niemcy nakazali mieszkańcom dzielnicy opuścić domy. Dwa dni przedtem naszymi końmi wyjechały z Głównej rodziny niemieckie. Kiedy wróciliśmy, okazało się, że podczas ostrzeliwania Cytadeli w nasz dom trafił pocisk artyleryjski. Całkowicie zniszczył dach i większość drugiego piętra. Jeszcze bardziej ucierpiały pobliskie Zakłady Cegielskiego. Kierownictwo zwróciło się do mojego ojca, by w zamian za odbudowę wynajął im pomieszczenia na drugim piętrze. W czasie tej odbudowy usunięto balkony i zmieniono okna na strychu, skuto dekoracje dookoła okien i drzwi, otynkowano cały dom. Teraz poszarzały budynek niczym nie przypomina pięknego domu mojego dzieciństwa. W czasie wojny bardzo zniszczony został cmentarz świętojański. Matka Boża na grobowcu wystawionym dla mego dziadka została nienaruszona, ale jej Syn, nad którym się pochyliła, był trafiony.

Główna wygląda dziś inaczej niż przed wojną. Nieustający warkot pojazdów jeżdżących od rana do wieczora, smród spalin, szare, odrapane kamienice, brak drzew, straszliwie brzydki rynek z "blaszakiem" i śmietnikiem w centralnym miejscu - to wszystko sprawia odpychające wrażenie. Aż się wierzyć nie chce, że niegdyś zalecano tu "zamieszkanie ze względu na dobre, zdrowe powietrze i dużo zieleni" . Jednak głęboko wierzę, że Główna wypięknieje...

PRZYPISY:

1 Plac ten w czasie okupacji urządzali jeńcy angielscy.

2 Jeszcze w 1925 f. ten dom był wymieniony jako szkoła protestancka.

3 W księdze meldunkowej w 1895 f. zapisano: dom nr 55 - Schulhaus, l. Ehrlich Otto, Uf. 17 VIII 1871 w Gornitz, Kr. Filehne [Wieleń], ewangelik, przybył do Głównej lIV 1895 r., wraz z nim jego żona Ros.[?] z domu Balbarh, Uf. 24 XIl865 w Poznaniu. Ich dzieci urodziły się w Głównej: córki [?] Uf. 4 X 1893 i Dora (Uf. 25 IX 1902) i synowie: Wilhelm (9 VIII 1896) i Alfred (19 VIII 1895). W domu mieszkała także teściowa Balbarh Ida (Uf. 31 III 1826 w Fraustad; Wschowa). WAP, Akta gmin przyłączonych do miasta Poznania, 61, k. 41. Zginął w czasie manifestacji 23 XIl923 f. w Monachium. 28 11940 f. wmurowano tablicę poświęconą jego pamięci na Głównej. POf. Cz. Łuczak, Dzień po dniu w okupowanym Poznaniu, Poznań 1989, s. 95. 4 W 1925 f. w spisie adresowym odnotowano przy ul. Pobiedziskiej (obecnie Gnieźnieńskiej) 51 Seiferta Wilhelma, rolnika; w 1933 r. mieszkał z nim brat Hugo, inwalida. W księdze meldunkowej dla gminy Głowno zachował się zapis: Seifert, gospodarz *4 XI 1856 Lenken Gf., Kr. Buk, przybył 12 IX 1886 f. Z Junikowa bei Posen, jego żona z domu Wetzel *11 IV 1860 Głowno bei Posen O., dzieci: urodzone na Głównej: córka Margareta *11 VII 1887 i synowie: Richard *8 XI1888, Wilhelm *27 11890, Hugo *7VII 1891; oraz teściowa Wetzel *26 VIl834 w Czerwonaku.

5 W księdze meldunkowej gminy Głowno zapisano: nr 43 Schiling Fredrich, gospodarz, ewangelik, Uf. 6 111859 RohrsdorfKr. Arnswalde [Choszczno], żona Augusta z domu Riedel *15 XIl858 Zalasewo Kr. Posen. W Zalasewie urodziły się dzieci: synowie Wilhelm 8 III 1885 i Karl Ludwig 14111889 oraz córki Elsin *29 XII 1890 i Paula Ida *20 XI1900. Cała rodzina przybyła do Neumichle z Zalasewa l XIl879 f. WAP, Akta gmin przyłączonych do miasta Poznania, 62.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2002 Nr2 ; Zawady i Główna dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry