A NIEBO TAKIE CZYSTE WIOSENNYM BŁĘKITEM... Wspomnienie
Kronika Miasta Poznania 2002 Nr2 ; Zawady i Główna
Czas czytania: ok. 6 min.HENRYKA KALINOWSKA-BUDA
M ieszkaliśmy przy ul. Św. Józefa (obecnie Krysiewicza), tuż obok kaplicy św.
Józefa, która przetrwała z niezmienionym wnętrzem do dzisiaj. Naprzeciw naszych okien stał kościół ewangelicki św. Piotra, zwany przez poznaniaków "portkami". Mój ojciec, Ignacy Kalinowski, był właścicielem dwóch sklepów z alkoholami i wyrobami tytoniowymi. Pierwszy znajdował się na narożniku ulic Wrocławskiej i Gołębiej, drugi - na Starym Rynku.
Nad ranem, ok. godziny 4 lub 5, z soboty na niedzielę w listopadzie 1939 roku obudziło nas walenie kolbami w drzwi i krzyki: Offnen! Offnen! Wszyscy wyskoczyliśmy z łóżek. Ojciec otworzył drzwi, przez które wpadło czterech żołnierzy z karabinami i szczupły oficer, który biegał po pokojach i wrzeszczał: Zehn minuten, schnell, schnell, raus!Wciągnęłam na bose stopy sznurowane brązowe buty, na piżamę włożyłam zimowy płaszcz i stanęłam w korytarzu naprzeciw starszego żołnierza. W tej chwili oficer podbiegł do mamusi, która wyciągała z szafy bieliznę, wyrwał jej wszystko z rąk i kopnął, aż się rozsypało po całej sypialni. Mamusia była w widocznej ciąży. Rozpaczliwie usiłowała coś narzucić na moje młodsze rodzeństwo. Pozostali żołnierze, klnąc i krzycząc, zbierali resztę rodziny. Wtedy, wiedziona jakimś instynktem, prześlizgnęłam się do spiżarni (kipiała wprost od robionych przez ojca zapasów!), ściągnęłam jedno pęto kiełbasy oraz pół chleba i wsunęłam pod płaszcz, przytrzymując ramieniem. Wróciłam na korytarz. W pewnej chwili kiełbasa wyślizgnęła się i spadła na podłogę. Nie odrywając wzroku od Niemca, zsunęłam się po ścianie, podniosłam ją i schowałam pod płaszcz. Za moment znów leżała koło mnie, ale ja nie śmiałam się już ruszyć. Wtedy starszy żołnierz podniósł pęto, podał mi i ponownie stanął nieruchomo z karabinem w dłoni. Jak się wkrótce okazało, było to jedyne pożywienie, jakie mieliśmy przez pierwsze trzy dni pobytu w Lager Głowno.
Ryc. l. Władysława i Zygmunt Majewscy z córką Ireną, jej mężem Ignacym Kalinowskim i wnukami: Henryką, Danutą i Jarosławem
Wśród wrzasków feldfebla popędzono nas po schodach. Było nas siedmioro: mamusia Irena Kalinowska, ojciec Ignacy Kalinowski (Uf. 1892), moja siostra Danuta (Uf. 1927), brat Jarosław (Uf. 1930), babka Władysława Majewska, nasza służąca Salka i ja. Całą grupę wepchnięto do czekającego przed kamienicą autobusu. Wewnątrz siedzieli lub stali różni ludzie. Zaczęła się koszmarna jazda po ciemnych, pustych ulicach. Raz po raz autobus zatrzymywał się i dołączali do nas nowi nieszczęśnicy. Najsilniej utkwiła mi w pamięci niesamowita wprost cisza. Nikt nie wymówił słowa.
Wreszcie zatrzymaliśmy się. Kazano nam wyjść. Pamiętam nieduży pagórek, a na nim kilka jesiennych drzew, ostro oświetlonych. Poruszałam się jak automat, pomyślałam - teraz nas rozstrzelają. Zaprowadzono nas do murowanego baraku, wewnątrz podzielonego na boksy. Przypominały stajnię. Na cemencie rozrzucono trochę słomy. W drugim kącie naszego boksu kuliła się rodzina żydowska: ona z pysznym węzłem rudych włosów, tonąca we łzach, bo właśnie kupili sypialnię z różanego drzewa, drobny, nerwowy, zagubiony mąż i dwójka chłopców ośmio-, dziesięcioletnich. Jeden
Henryka Kalinowska-Budaz nich był typowym małym Żydkiem - pomyślałam wtedy, że ten na pewno nie przeżyje. Nikt z nich nie pojmował tragizmu sytuacji, w której się znaleźli. Przez trzy dni żywiliśmy się zabranymi przeze mnie kawałkiem chleba i kiełbasą. Utworzono coś w rodzaju zarządu składającego się z pierwszej partii wywiezionych, czyli z kupców poznańskich. Naszym komendantem został Bolesław J erzykiewicz, postawny, rudawy mężczyzna. To on uzgadniał z komisarzem niemieckim prowadzącym obóz ewentualne przepustki oraz wszelkie inne sprawy dotyczące codziennego życia obozowego. Powstały kuchnia, biuro, straż pożarna i punkt sanitarny. W kuchni gotowano zupy z białej i czerwonej kapusty (często bywała nadgniła) oraz brukwi, były też przydziały chleba. Zostały zbite prycze, na których można było spać. Zima była sroga i często budziliśmy się ze szronem we włosach. Mieliśmy też stoły i ławy. Wszystko to wykonywali Polacy. Był też piecyk w rodzaju "kozy", w nim opiekaliśmy na drutach chleb, aby był smaCZnIej szy. Ojciec mój został komendantem straży pożarnej, która mieściła się w oddzielnym, małym baraku. Miał pod sobą kilku młodych chłopaków. Nasza służąca Salka, ponieważ nie należała do rodziny, została zwolniona i wpuszczona do naszego mieszkania, aby mogła zabrać swoje rzeczy. Przy okazji wiele pamiątkowych drobiazgów zostawiła u sąsiadów. Ci sami sąsiedzi pozbierali wyrzucone na śmietnik przez Niemców albumy z fotografiami i przechowali je do naszego powrotu. Na Głównej pracowałam jako pomoc biurowa. Dyktowałam maszynistkom personalia kolejnych przybywających do obozu osób, z których każda miała swoją kartotekę. Wtedy pojawiali się już ludzie częściowo przygotowani na wywóz, z walizkami i tobołami. Mieli na to czas, czas, którego nas zupełnie pozbawiono. Postawiono latryny. Nie potrafię opisać wstrętu, jaki budziły. Był to olbrzymi, cuchnący, kloaczny dół, nad którym przybito deskę z okrągłymi dziurami, gdzie mogło jednocześnie załatwiać swoje potrzeby pięć osób. N a szczęście w krótkim czasie, jako pracujący dla obozu, otrzymaliśmy klucz do jednoosobowej klitki - dla nas luksus. Trzeba przyznać, że przez cały czas płynęły do nas strugą dary od rodziny, przyjaciół i znajomych. Mieliśmy już odzież i koce. Któregoś kolejnego, ponurego dnia zobaczyliśmy przedzierające się w kierunku naszych pryczy dwie kobiety w białych kitlach z dużym koszem. Ku naszej olbrzymiej radości okazało się, że to siostra mamusi Czesia Schneiderowa, z bamberskiej rodziny z Rataj, i przyjaciółka mamy ciocia Ludka Ochocka, z domu Hoffmann. Pod pretekstem rozdawania bułek i gorącego kakao dotarły, aby nas zobaczyć. Łzom i uściskom nie było końca. Wtedy obie ostatni raz widziały moją mamusię żywą. Przywożono coraz więcej ludzi. Siedziałyśmy wtedy, pracownice biura, w olbrzymim, piętrowym baraku nr 4, który mógł pomieścić 2 tys. osób. Pośrodku grzały trzy olbrzymie piece. Zaczęto przywozić Żydów. Pracowałyśmy zawsze w nocy, w dzień uzupełniało się dane i układało kartoteki. Pamiętam oficera, który, tłumacząc coś maszynistce, oparł rękę o stolik z maszyną. Rękaw mu się podwinął i widać było od przegubu w górę pięć złotych zegarków. Palce miał sztywne od wciśniętych, iskrzących się pierścieni.
Ryc. 2. Sklep Ignacego Kalinowskiego na narożniku ulic Wrocławskiej i Gołębiej, fot. z lat 30. XX wieku
Długie godziny przesuwały się przed naszymi stolikami tłumy ludzi. Kobieta mówiła zawód - krawcowa. Nagle wyrastał oficer i rzucał - prostytutka. Skąd on to wie, zastanawiałam się, pisząc. Przywieziono między innymi ks. Gieburowskiego, bardzo wtedy znanego i cenionego prekursora muzyki. N astępnego dnia miał ruszyć z transportem do Generalguwernement. Tej nocy, stojąc przy drewnianej balustradzie pierwszego pietra, zagrał dla nas wszystkich na skrzypcach. Zapamiętałam na zawsze ten cudowny koncert i twarze zapatrzone, zasłuchane, i oczy pełne łez w ciemnościach przeciętych smugami czerwieni od rozpalonych pieców oraz rozmodlonej ciszy. Żydzi przebywali w specjalnie odgrodzonej części lagru. Proponowano mojemu ojcu, aby objął nad nimi komendanturę. Nie przyjął jej, twierdząc, że nie nadaje się, by na ludzi krzyczeć i gonić do pracy. Podjął się tego inny kupiec, którego później zatłuczono w Żabikowie. Zaczęły się wywózki Żydów. Podstawiono pociąg, a trzy ostatnie wagony przeznaczono na bagaże. Oficerowie stali i palili papierosy. Żołnierze z karabinami pilnowali porządku. Pociąg ruszył, ale trzy ostatnie wagony zostały. Pewnej nocy obudziło mnie szarpanie. Przy pryczy stała mamusia. Twarz miała bladą i ściągniętą bólem. Idź do ojca i powiedz, że już się zaczęło, a potem
Henryka Kalinowska-Budado sanitarnego, niech dzwonią po karetkę - szeptała. Wybiegłam na dwór. Sypał śnieg i zacinał lodowaty wiatr. Przewracałam się na oblodzonej powierzchni i biegłam dalej. W szpitalu na Polnej urodziły się bliźniaki: Jan i Andrzej. Wszyscy się cieszyli. Płynęły znowu dary: pieluszki, wyprawki, wózki. Wkrótce nadeszła wiadomość, że mamusia dostała gorączki popołogowej, czyli zakażenia z powodu braku higieny. Stan się wciąż pogarszał. Dostaliśmy przepustki do szpitala. Mamusia leżała nieprzytomna, z pożółkłą, wychudzoną twarzą. Jej ciemne, piękne włosy splecione były w dwie mysie kitki i to już nie była ona. Przez szklaną ścianę pokazano nam dzieci. Dwa ciemne łebki w białych powijakach. Ojciec kurczowo trzymał moją rękę. 4 kwietnia, dzień przed swoimi imieninami, moja mamusia zmarła. Chodziłam dookoła baraków z ojcem uczepionym mojego ramienia, z twarzą poszarzałą i pełną łez. Nie mówiliśmy do siebie nic. Patrzyłam - niebo takie czyste wiosennym błękitem, pęki świeżej zieleni na drzewach, oszalały, triumfalny świergot ptaków... i śmierć. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co spada na moje barki. Otrzymaliśmy kolejną przepustkę na pogrzeb, który odbył się na cmentarzu św. Marcina (dzisiaj teren targów od strony ul. Bukowskiej). Niemowlaki przewieziono do Sołacza. Na jednej sali znajdowało się ich 80 i jedna siostra do opieki nad nimi. Tak likwidowano polski przyrost naturalny. W nie długim czasie umarł Jan, a potem Andrzej. Zaczęto powoli likwidować obóz. Niemiecki komendant był na tyle uczciwy, że przed podjęciem decyzji - wyjechać czy wracać do Poznania - udostępnił nam listę, na której przy nazwiskach, co do których władze niemieckie miały jakieś zastrzeżenia, był specjalny znak. Mogliśmy wracać do Poznania. Mieliśmy nadzieję, że trafimy do własnego mieszkania, całkowicie splądrowanego, ale dom ciągle jeszcze stał. W dniu 22 maja 1940 r. opuściliśmy Lager Głowno. Przydzielono nam mieszkanie po wywiezionych Polakach przy ul. Mącznej. Po wojnie przenieśliśmy się na ul. Bóżniczą, gdzie mieszkaliśmy do 1956 roku. W 1949 roku wyszłam za mąż za Stanisława Budę. Mamy dwóch synów Tomasza i Michała. Moja siostra Danuta również wyszła za mąż i ma dwie córki. Najmłodszy z naszej trójki Jarosław ożenił się i zamieszkał w Katowicach. Jest ojcem Marka. Ojciec jeszcze krótko po wojnie prowadził sklep, później pracował w biurze.
Zmarł w 1975 roku.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2002 Nr2 ; Zawady i Główna dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.