CHŁOPAK Z GÓRCZYNA

Kronika Miasta Poznania 2002 Nr1 ; Górczyn

Czas czytania: ok. 37 min.

GRAŻYNA WROŃSKA

nziś mało kto już pamięta, że filmowy Zagłoba z Potopu, niezmiernie popu..lJlarny i lubiany aktor Kazimierz Wichniarz był poznaniakiem, a ściślej - chłopakiem z Górczyna. Tak sam o sobie mówił w audycji nagranej w październiku 1985 roku w poznańskiej rozgłośni Polskiego Radia. Rozmawiał z nim wtedy Waldemar Modestowicz, obecnie jeden z bardziej znanych reżyserów radiowych. Być może niektórzy pamiętają jeszcze tę audycję - pełną wspomnień, humoru i ciepła. Ajeśli nie, albo w ogóle jej nie słyszeli, to właśnie mają okazję z nią się zapoznać. W tej wersji niestety - spisanej z taśmy - nie usłyszymy charakterystycznego, niskiego głosu Kazimierza Wichniarza. Na szczęście, m.in. dzięki wznowieniom Potopu, głos ten ciągle brzmi nam w uszach... Jedyną osobą, która potrafi odtworzyć dzieje rodu Wichniarzów, jest Barbara Wojciechowska, bratanica artysty, bardzo przywiązana do sławnego i kochanego stryja. Pieczołowicie przechowuje jego zdjęcia, programy teatralne, wycinki prasowe i pamiątki. Pielęgnuje wspomnienia i opowiada... W sąsiedztwie zwalistego, przypominającego bunkier budynku Lotto od 1932 roku przy ul. Palacza 83 roku stoi dom Wichniarzów. Wybudował go, zaciągając kredyty spłacane jeszcze długo po wojnie, starszy o 10 lat brat artysty Stanisław. Piętrowy, nowoczesny budynek stanął w rozległym ogrodzie, po którym nic już właściwie nie zostało. Michał Wichniarz, ojciec Stanisława i Kazimierza, woził

* Kazimierz Wichniarz (1915-1995) debiutował w Teatrze Polskim w Poznaniu i tu uczył się zawodu. Potem kolejno związany był z Teatrem Ziemi Wołyńskiej, Teatrem Wojska Polskiego, Powszechnym w Łodzi i, najdłużej, w latach 1957-90, z Teatrem Narodowym w Warszawie. Stworzył wiele znakomitych kreacji w fIlmie, radiu i telewizji. Grał Zagłobę w Potopie, Profesora w Szatanie Z siódmej klasy wg Makuszyńskiego i Sędziego w telewizyjnej wersji Pana Tadeusza. Odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Ryc. l. Maria i Michał Wichniarzowie z synami: Stanisławem (siedzi obok matki) i Kazimierzem, fot. sprzed 1939 r.

węgiel, co pamiętają jeszcze starsi mieszkańcy Górczyna. W Księdze Adresowej stołecznego miasta Poznania figuruje jako woźnica. Pochodził z okolic Tarnowa Podgórnego, a jego żona, Maria z Rutkowskich, z Kaźmierza i, jak opowiadają sąsiadki, ubierała się po wiejsku. Chodziła w spódnikach, jaczkach i fartuchach. Starszy syn Wichniarzów, Stanisław (1905-1990), zdobył wykształcenie i nieźle, pracując w banku, zarabiał. Jego żona Walentyna pochodziła ze znanej bamberskiej rodziny M uthów. To dzięki pożyczonemu od cioci Barbary M uthowej, siostry matki, kwietnemu kornetowi Basia Wichniarzówna, później Wojciechowska, błyszczała na szkolnym balu i zdobyła pierwszą nagrodę za oryginalny strój. Ale to było grubo po wojnie. W latach 30. pretendentek do nagrody byłoby wiele - wystarczy spojrzeć na zdjęcie z górczyńskich dożynek (ryc. 3).

W czasie okupacji Stanisław Wichniarz z żoną i małą Basią został wysiedlony do Generalnej Guberni. W Poznaniu zostali rodzice. Niemcy nie ruszyli ich z domu przy Palacza, kazali im jednak przenieść się do pokoju z kuchnią. Michał Wichniarz dożył 88 lat, zmarł w 1968 roku, jego żona Maria 12 lat wcześniej, w 1956 roku. Pochowani są na cmentarzu górczyńskim, podobnie jak Stanisław i Walentyna Wichniarzowie.

Po wybudowaniu Raszyna radykalnie zmienił się wygląd tej okolicy. Całkowitemu zniszczeniu uległy ogrody, pełne niegdyś kwiatów, warzyw i drzew owocowych. Podziwiać je można już tylko na zdjęciach. Dziś między blokami i ul. Palacza rozciąga się smutny, nijaki teren, upstrzony blaszanymi pudłami garaży. Drzew jak na lekarstwo, a domy wołają o ratunek.

Grażyna Wrońska

Barbara Wojciechowska, z zawodu stomatolog, dziś na emeryturze, z mężem Zdzisławem, architektem, zajmuje pierwsze piętro rodzinnego domu i marzy o szybkim i gruntownym remoncie - dom pęka i lada chwila może wydarzyć się nieszczęście. Dzieci państwa Wojciechowskich, Magda i Maciej, po dziadku Stanisławie odziedziczyły zamiłowanie i talent do ekonomii.

Opowieść Kazimierza Wichniarza Do dziś mnie to dziwi, ale tak rzeczywiście było: połowa obecnej ul. Palacza w czasie zaborów Lessinga, należała do parafii Matki Boskiej Bolesnej na Łazarzu, a ta druga, gdzie ja się urodziłem w 1915 roku, do Górczyna. Jestem więc chłopak z Górczyna! Oczywiście mój Górczyn był zupełnie inny niż dzisiejszy. Chociaż znałem go tak dobrze, zdarzało mi się w ostatnich latach zabłądzić wśród bloków na Raszynie. Nie umiałem wjechać na swoją ulicę... Do szkoły najpierw chodziłem na Górczynie, a dopiero do sześcioklasowej wydziałowej "czwórki" na Łazarzu, na Berwińskiego. To był kawał drogi, na szczęście dostałem później rower z "ostrym kołem" i wtedy już było lżej. Szkolne lata wspominam bardzo dobrze. Pamiętam doskonale, jak prowadzono nas - małe dzieci z II czy III klasy - do Teatru Wielkiego. Odświętnie ubrani, w białych kołnierzykach, każdy spektakl bardzo przeżywaliśmy. To było dla nas prawdziwe święto. Chyba już wtedy coś się we mnie zaczęło budzić. Próbowałem naśladować artystów, podśpiewywałem sobie arie ze Strasznego dworu... Te moje inklinacje teatralne bardzo szybko zauważył nasz znakomity polonista, pan Sumara. Przyjechał do Poznania z Galicji, podobnie jak wielu innych nauczycieli, których ściągano, by wypełnili wielką lukę spowodowaną brakiem pedagogów w Wielkopolsce. Mówiono o nich Galileusze. Otóż pan Sumara zauważył, że bardzo szybko uczę się wierszy na pamięć. Jeśli klasa opanowywała w ciągu godziny trzy zwrotki, to ja przez ten czas miałem w głowie już całą Świteź. Z matematyką było znacznie gorzej, ale nadrabiałem to plusami z polskiego. Kiedy kończyłem szkołę, mój wspaniały pan Sumara podsunął mi myśl, żebym spróbował swych sił w teatrze. Śmiałem się z tego, koledzy oczywiście też. Pojęcia zielonego nie miałem o zawodzie aktorskim, moja rodzina daleka była od tych spraw, chociaż mój brat, kochany Stanisław, starszy ode mnie o dziesięć lat, chodził do różnych teatrów w Poznaniu. Kiedyś zabrał mnie do Polskiego na komedię Roxy. Nie była to sztuka dla takiego młodego chłopaka, jakja, ale właśnie wtedy stało się ze mną coś dziwnego. Coś mnie urzekło, rozkochałem się w teatrze i takjuż zostało. Wyprawy do teatru wymagały wiele przemyślności, no i pieniędzy. Galerka, wysoko, na trzecim piętrze kosztowała 50 groszy! Aja ich nie miałem. Ale gdy się tak naprawdę chce, nie ma przeszkód. Na scenie występowałem bardzo wcześnie. Już w ochronce na Bosej grywałem w jasełkach dzięki bratu, który działał w różnych organizacjach, m.in. w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej. Tak jak później u Dejmka w Historyi o chwalebnym zmartwychwstaniu, w jasełkach grałem diabła lub Heroda. Głosmiałem gruby, niski, po mutacji był to już na pewno bas, więc do tych ról byłem po prostu stworzony. Kontrast był niezły: blondynek z małymi, niebieskimi oczami i taki głos! W 1931 roku skończyłem wydziałówkę. Był wtedy wielki kryzys w całej Europie, inflacja, bezrobocie, teatry pozamykane. Ale o dziwo - sekretariat w Teatrze Polskim był czynny. Zaryzykowałem egzamin i zdałem! Rodzina, podobnie jak ja, była zdziwiona, mama poświęciła na ten cel całe 50 złotych ze skromnego budżetu. Brat był przeciwny moim planom. Pracował już wtedy jako ka er w banku pożyczkowym na Łazarzu i, wiedząc, jaka jest pozycja społeczna i materialna środowiska aktorskiego, był przerażony! Przestał nawet ze mną rozmawiać. Marzył, bym skończył studia prawnicze - od dzieciństwa byłem wygadany - i chciał mi pomagać finansowo. A ja się uparłem i nie żałuję.

Studio Teatralne działało przy Teatrze Polskim, któremu dyrektorowali wówczas N una Młodziej owska-Szczurkiewiczowa i Bolesław Szczurkiewicz. Wspaniali ludzie byli wykładowcami w tej, bądź co bądź, zawodowej szkole. Pamiętam m.in. Stasia Kwaskowskiego, aktora, po wojnie dyrektora wielu teatrów w Polsce, i polonistę z uniwersytetu, prof. Kolbuszewskiego. To był dla mnie bardzo pracowity czas. Własnych książek nie miałem, więc rano obowiązkowo Biblioteka Raczyńskich (trzeba było opanować spory materiał z humanistyki), o godzinie 16 wykłady, a wieczorem już się grało w teatrze. Za złotówkę, ale to wystarczało na kawę i ciastko z dziewczyną. Ponadto oswajał się człowiek ze sceną, sprawdzał się, grając małe rólki czy choćby statystując. Miałem duże szczęście, bo zacząłem grać - była to rola chłopca - gdy na gościnnych występach w Poznaniu byli z Młodym lasem Hertza Aleksander Zelwerowicz i Jan Kreczmar. A po trzech latach dostałemjuż nieco większą rolę w Świę

Ryc. 2. Ślub Walentyny i Stanisława Wichniarzów, fot. z 1937 r.

Grażyna Wrońska

Ryc. 3. Gorczyńskie dożynki, między Bamberkami siedzi Stanisław Wichniarz, obok gospodarza dożynek p. Tujdowskiego (w rogatywce) siedzi w jasnym berecie żona Stanisława - Walentynatej Joannie G. B. Shawa. Główną rolę kreowała znakomita Jadwiga Zaklicka, żona dyrektora Teofila Trzcińskiego. Byłem bardzo dumny ze swojego zawodu, był to dla mnie ogromny honor Lzaszczyt, choć bez przynależności do ZASP-u, bez uprawnień, nie było nazwiska na afiszu, tylko trzy gwiazdki. Ale to się wkrótce zmieniło - studia poznańskie zakończyłem w 1934 roku egzaminem eksternistycznym w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej w Warszawie, kierowanym wówczas przez znakomitego aktora, pedagoga, dyrektora i reżysera Aleksandra Zelwerowicza, i byłem już pełnoprawnym aktorem. Do pierwszej pracy zaangażował mnie Marian Meller, późniejszy dyrektor teatrów dramatycznych w Warszawie. Wylądowałem aż w Łucku na Wołyniu. Zaczęła się dla mnie trudna dziś nawet do wyobrażenia teatralna wędrówka.

Wspominam ten okres bardzo serdecznie nie tylko dlatego, że byłem młody, a jak wiadomo wówczas wszystko wygląda pięknie, ale ze względu na cudownych ludzi, których miałem tam szczęście spotkać. Pracowałem z Wandą Łuczycką, żoną świętej i pięknej pamięci Mariana Mellera, którą miałem potem zaszczyt gościć na mym aktorskim jubileuszu jako najpierwszą koleżankę z teatru.

Grałem z nią w Ich czworo najpIerW na Wołyniu, a później w Łodzi, w Powszechnym, gdzie już byłem na stałe zaangażowany, a ona przyjechała na występy gościnne. Na Kresach pracowało się w niełatwych warunkach, ale wszędzie przyjmowani byliśmy wspaniale i to rekompensowało nam wszystko. Specjalnie przystosowanymi wagonami jeździliśmy po bardzo rozległym terenie - od Lubelszczyzny po Polesie. Teatr Ziemi Wołyńskiej miał bazę w Łucku. Tam tydzień odbywały się próby, a potem był miesięczny objazd, urokliwy, z wieloma atrakcjami: w zimie sanna, latem baseny kąpielowe. Już nie będę mówił, kto wchodził przez okna do wagonu na stacjach... Na Wołyniu byłem dwa sezony, 1934-35 i 1935-36. Grałem od samego początku rólki drobne, najczęściej charakterystyczne, ale byłem za artystę! Teraz mam do siebie wiele pretensji i zastrzeżeń, wówczas byłem sobą zachwycony! Jak przyjeżdżałem na urlop do Poznania i nikt mnie tu na ulicy nie poznawał,

Ryc. 4. Figura Chrystusa znIszczona przez hitlerowców w nocy z 8 na 9 grudnia 1939 r., odbudowana w 1948 r. przez Zarząd i Radę Nadzorczą Spółdzielni "Strzecha"; czwarty z lewej strony stoi Stanislaw Wichniarz, piąty od prawej - Czesław Sniegocki, przyjaciel rodziny Wichniarzów

Grażyna Wrońskaniemal się obrażałem. N o bo jak szedłem w Łucku czy Kobryniu, to wszyscy wiedzieli, że artysta przyjechał. Piękne czasy! Sporo wspomnień i zabawnych sytuacji wiąże się też z moją pracą w teatrze radiowym. Aktorom nie zawsze łatwo przychodzi przeniesienie się z jednej rzeczywistości, scenicznej, do drugiej, wyłącznie dźwiękowej. Jeden z kolegów miał w słuchowisku zapalić świeczkę - chodziło o charakterystyczny trzask zapałki. On tymczasem zrobił to cichuteńko na boku i potem niósł tę zapaloną świeczkę, powoli i ostrożnie, żeby broń Boże nie było niczego słychać, do mikrofonu... N ajpierw wszystko odbywało się w radiu na żywo, potem nadeszła epoka nagrywania. Chętnie posłuchałbym teraz Hamleta, którego dla radia robił Horzyca. Grali Białoszczyński i Hanuszkiewicz, ja byłem Grabarzem. Czy aktorstwo zmienia człowieka? Trudno mi na to odpowiedzieć. Ja zawsze starałem się oddzielać teatr od prywatnego życia. Nie wiem, na ile mi się to udało i udaje, ale robię to konsekwentnie przez całe życie. Chcę być normalnym człowiekiem i myślę, że ludzie, z którymi się spotykam, też mają takie oczekiwania. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że niemiłe mi są oznaki sympatii ze strony publiczności. Największą popularność zapewnia oczywiście telewizja. Jeszcze dwa lata po tym, jak skończyłem grać Króla w Bajkach dla dorosłych, ludzie na ulicy, w tramwaju czy w sklepie uśmiechali się do mnie, pozdrawiali, cieszyli się z tych przypadkowych spotkań. Chyba wiedzieli, czuli, że dla mnie zawsze najważniejsi byli i są widzowie. Powtarzam nieustannie, że trzeba być aktorem nie tylko pierwszorzędnym, słyszalnym wyłącznie w pierwszym rzędzie, ale i ostatniorzędnym. Żeby słyszeli również ci na galerce, daleko i wysoko. Bo jak ktoś już zapłacił za bilet, choćby na galerce - nie wiem, ile to dziś kosztuje, przed wojną 50 groszy - ma prawo oczekiwać, że wszystko do niego dotrze. Jeśli nawet nie dojrzy, to przynajmniej usłyszy.

Ryc. 5. Młody Kazimierz Wichniarz.

Często pytają mnie, czym jest aktorstwo? Czy to zawód, misja, posłannictwo? Uważam, że - jak w każdym fachu - potrzebne są określone zdolności i odpo

Ryc. 6. ...i nieco starszy, ale takim go przede wszystkim pamiętamy Gako Zagłoba w Potopie J. Hoffmana)

wiednia szkoła zawodowa, która uczy, jak właściwie przekazywać swoje umiejętności i osobowość. Jest to przecież zawód, który bezpośrednio oddziałuje na ludzi. Ale bez wątpienia trzeba mieć w sobie to "coś", co pcha człowieka w określonym kierunku, ku przeznaczeniu... Amator na scenie robi wszystko, by było widać, że gra. Profesjonalista - odwrotnie. Dla niego najważniejsze jest przekazanie istotnych wartości danego utworu czy postaci. Kiedyś określiłem aktorstwo jako "dążenie do kłamstwa doskonałego". Ja przez całe życie staram się to robić. Nie gram siebie, tylko, korzystając z tego, czym obdarzyła mnie natura i ze swej osobowości, buduję daną postać. Może nieraz, podświadomie, gram też siebie, daję upust swoim instynktom, ale założenie jest inne. Aktor musi mieć nie jedną twarz, ale kilka. Dzisiejsza różni się od wczorajszej i porannej, i także tej na ju tro... Zaczynałem jako niebieskooki blondynek, z wiekiem zmieniałem się i kiedy grałem Zagłobę, ważyłem chyba 115 kg i śmiałem się, że płacą mi od kilograma. Dziś, kiedy schudłem, mógłbym może przedzierzgnąć się w Kmicica! Mam jednak nadzieję, że Romea już ze mnie nie zrobią, choć przy dzisiejszym eksperymentowaniu, kto wie, kto wie... Dopóki żyli rodzice, przyjeżdżałem do Poznania, chociaż na kilka dni. I starałem się też zawsze wpaść choćby na trochę na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Z Łucka to było oczywiście niemożliwe, więc spędzało się Święta w teatralnej rodzinie. Z ogromnym rozczuleniem wspominam tamte czasy i świetnych kole

Grażyna Wrońska

Ryc. 7. Dom Wichniarzów przy ul. Palacza 83, fot. z lat 60. XX w.

Ryc. 8. KazimielZ WichnialZ z rodziną w ogrodzie domu przy ul. Palacza w 1968 r.

gów: Wanda Łuczycka, wielokrotnie przywoływana, Kropka Gosławska, Rodziewicz, Jadźka Okońska.. .

Po Wołyniu był jeszcze teatr w Łodzi, ale na samym początku 1939 roku wezwał mnie Poznań, a konkretnie wojsko. Od stycznia do września byłem w czynnej służbie wojskowej, w 7. Batalionie Telegraficznym. Nie zdążyłem uzyskać żadnego stopnia, ale żołnierzem Września byłem od początku do końca, łącznie z krótkim obozemjenieckim i ucieczką. Potem były roboty przymusowe w Niemczech, a w 1944 roku ochotniczo wstąpiłem do armii i jako aktor zostałem przydzielony do Teatru Wojska Polskiego. Do Poznan i a przyjechaliśmy na gościnne występy z Weselem w marcu

1946 roku do Teatru Polskiego. Chodziłem wtedy w mundurze, mieszkałem w "Continentalu". Obsada była wspaniała: Olek Dzwonkowski, Leszek Stępowski, Pannę Młodą grała Olga Bielska, a Jacewicz - Pana Młodego. Ja byłem Czepcem. Grało się codziennie przy pełnej widowni, wzruszenie po obu stronach rampy. Na sali była też moja rodzina. Gdy pytałem mamę, jak jej się podobało, odpowiadała: Nie wiem, dziecko, boja cały czas płakałam ze wzruszenia. Te słowa były dla mnie największą nagrodą. Nie umiem nawet zliczyć ról, które zagrałem, zostawiam to innym. Wiem natomiast, że nie zawsze zgadzałem się z opiniami krytyków. Nieraz chwalili coś, co ewidentnie mi nie wyszło. Aktor doskonale wyczuwa takie sytuacje. Nie było jednak żadnego rozdźwięku między reakcją publiczności, krytyków i moim własnym odczuciem, gdy w Poznaniu w Teatrze N owym w 1956 graliśmy Filomenę Marturano. Były to gościnne występy Teatru Powszechnego z Łodzi, gdzie byłem wówczas zaangażowany. Tłok był taki, że trzeba było regulować ruch, ale frajda ogromna. Poznaniacy przychodzili oklaskiwać Marię Malicką, ale mnie też - mam na to dowody! Wiem, że w życiu, a szczególnie w tym zawodzie, szczęścia nie mierzy się pieniędzmi ani nagrodami czy odznaczeniami, choć są one oczywiście bardzo miłe. Byłem ogromnie wzruszony, szczęśliwy i dumny, kiedy na jubileusz 50-lecia pracy aktorskiej specjalnie wydelegowany przez prezydenta Poznania Andrzeja Wituskiego mój przyjaciel, też żołnierz Września, przywiózł mi Honorową Odznakę miasta Poznania. Za to wyróżnienie serdecznie Poznaniowi dziękuję. z Jarkiem Maszewskim, mieszkańcem Górczyna, architektem wnętrz, projektantem wystaw, profesorem poznańskiej ASP, rozmaWIa

ANDRZEJ NIZIOŁEK

- Mój ojciec Tadeusz stworzył sobie taką absurdalną rodzinną legendę, że Masze wscy pochodzą ze wsi Maszewo, która była wsią złodziei i znajdowała się na dzisiejszych ziemiach zachodnich [śmiech]. Ajego siostra, ciotka Jadwiga, twierdziła, że oni byli szlachtą zaściankową na Białorusi, która po powstaniu styczniowym wszystko straciła. Nasz prapradziad miał wówczas osiąść na wsi pod Toruniem, ajego syn ponoć został tam kołodziejem. A jak było naprawdę? - Nie wiadomo. W każdym razie kołodziej istniał naprawdę, miał żonę chłopkę, a ich syn Franciszek był naszym - moim i mojego brata Andrzeja - dziadkiem. To on kupił ziemię i zbudował dom na Górczynie. Również babcia Stefania, z domu Truszkowska, urodziła się niedaleko Torunia, ale już w Kongresówce - w Lipnie, gdzie jej rodzice prowadzili zajazd. Dziadkowie po ślubie kilka lat mieszkali w Toruniu i tam urodziła im się córka Barbara, a potem nasz ojciec. Około 1922 roku sprowadzili się do Poznania i tu przyszła na świat jeszcze jedna córka, Jadwiga.

Letnisko na Górczynie - Dziadek był kupcem i producentem, miał m.in. fabrykę makaronu w Gnieźnie. Przed wielkim kryzysem na przełomie lat 20. i 30. wiodło mu się bardzo dobrze, był majętnym człowiekiem. Ale potem kryzys dość mocno go dotknął, splajtował i wiem, że resursa kupiecka pomagała mu wychodzić z kłopotów. Pewnego rodzaju atencja dla niego, chęć pomocy wynikały podobno z faktu, że bardzo szanowano go za wiedzę. Nie miał matury, ale mówiło się w domu,

że był zdolnym i ambitnym samoukiem, który posługiwał się znakomitym niemieckim i wyróżniał dużą erudycją. Dziadkowie mieszkali przez wiele lat w kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 43, ale już od połowy lat 20. byli związani z Górczynem, głównie przez babcię Stefanię. Kolejna legenda rodzinna mówi, że to właśnie ona chciała mieć dom na wsi, więc dziadek, który bardzo ją kochał, kupił jej ziemię przy ul. Hoene- Wrońskiego. Ale ponieważ nie bardzo się tym interesował, kupował ją na odległość, tzn. stanął na narożniku ul. Krauthofera i wskazał ręką, że gdzieś tam [ śmiech] .

IW * .

Działka miała - i ma, bo do dziś jest własnością rodziny - około 20 m szerokości i aż 250 m długości, zajmuje ponad pół hektara. Ciągnie się od ul. Wrońskiego do ul. Góreckiej, do nasypu kolejowego. Ze względu na jej dziwaczny kształt do dziś nie jest wykorzystywana w całości. Ogród jest porządnie użytkowany mniej więcej do połowy, dalej jest łąka, potem warzywno-kwiatowe ogródki, które dzierżawimy okolicznym mieszkańcom, a na końcu garaże. A kiedy powstał dom? Od kiedy tu mieszkacie? - Piętrowy, murowany dom stanął w 1936 roku, bo wtedy wprowadzili się tu dziadkowie. Ale już pod koniec lat 20. mieli tu dom letniskowy, parterowy, z werandą, ustawiony frontem do ul. Wrońskiego. Ten domek był ponoć budowany w okresie przygotowań Poznania do Pewuki i dlatego okazał się potwornie drogi. Trudno było o robotników, bo wszyscy mieli pracę, ale dziadek miał wtedy jeszcze pieniądze. Przy ul. Wrońskiego dziadkowie co roku spędzali z dziećmi całe lato. Babcia Stefania, która bardzo lubiła to miejsce, założyła tu piękny ogród. Kiedy dzieci podrosły, do tego ogrodu zaczęło przychodzić sporo młodzieży, ich kolegów i koleżanek - bawiono się, przesiadywano na ławeczce, wygłupiano, pewnie flirtowano... Na wiosnę, jak opowiadał ojciec, w pobliżu często rozbijała swój namiot rodzina Cyganów. Ale z mieszkańcami byli w bardzo dobrych stosunkach, bo kradli na Sołaczu.

Ryc. l. Stefania i Franciszek Maszewscy wkrótce po ślubie, w latach I wojny światowej. Ze zb. rodzinnych.

Andrzej Niziołek

Ryc. 2. Domek letniskowy dziadków Maszewskich przy ul. Wrońskiego, fot. z przełomu lat 20. i 30. XX wieku przedstawia babcię Stefanię z dziećmi: Barbarą (druga od lewej w górnym rzędzie), Tadeuszem (klęczy obok), Jadwigą (z piłką) oraz dwoma nieznanymi dziewczynkami. Domek stoi do dziś, pełniąc funkcję pracowni techniczno-plastycznej. Ze zb. rodzinnych.

Siłą sprawczą przenosin rodziny na Górczyn była oczywiście babka. Pomysł budowy dużego domu musiał zrodzić się w okresie kryzysu gospodarczego, bo zachował się projekt budynku z sierpnia 1932 roku. Dziadek albo ocalił trochę pieniędzy, albo znów zaczął się dorabiać. W każdym razie budowali ten dom z myślą, że na starość będzie ich utrzymywał - chcieli wtedy zamieszkać na parterze, a na piętrze wynajmować pokoje studentom. Budynek stanął inaczej niż dom letniskowy, tyłem do ul. Wrońskiego, a przodem do ogrodu, dlatego że w ówczesnych planach miejskich działkę dziadków miała w przyszłości przecinać nowo projektowana ulica, prawdopodobnie przedłużenie ul. Łukaszewicza. Obok postawiono domek dla rodziny zatrudnionego tu na stałe ogrodnika, pana Skowrońskiego, który miał dbać o ukochany ogród babci. Kiedy dziadkowie wprowadzali się tu w 1936 roku, dom nie był jeszcze wykończony, zresztą do dziś nie ma tynków. Myślę, że był to zaawansowany stan surowy, który chcieli stopniowo wykończyć. Ale nie zdążyli, bo wybuchła wojna i w 1940 czy 1941 roku Niemcy ich stąd wyrzucili, a w pokojach poumieszczali polskich robotników z rodzinami. To byli wykwalifikowani fachowcy, metalurdzy, kolejarze, których widocznie potrzebowali. Dziadkowie znaleźli wtedy mieszkanie w budynku stojącym kilkadziesiąt metrów od ich domu i tam spędzili wojnę. Wrócili w 1945 roku, ale wówczas był tu dla nich już tylko jeden pokój ze wspólną kuchnią i łazienką. Myślę, że wtedy babcia nie chciała już tu

mieszkać. Chyba nie chciała patrzeć na dewastację domu i ogrodu. Około roku 1947 czy 1948 dziadkowie przenieśli się do Zielonej Góry, a pokój zostawili mojemu ojcu, który zaczął studiować na Akademii Handlowej. Nigdy nie wrócili? - Nie. Babcia zmarła w 1955, a dziadek w 1959 roku, są pochowani na Górczynie. Dziadek pracował w Zielonej Górze jako urzędnik i bardzo sobie chwalił pracę w socjalizmie, bo nie wymagała od niego kupieckiego ryzyka. Mówił, że jest czymś nadzwyczajnym, iż może wykonać jakąś pracę w biurze, przyjść do domu, poczytać gazetę, zjeść kolację i dopiero następnego dnia po śniadaniu wrócić do pracy, co w czasach, gdy był walczącym o swoje kapitalistą, było niemożliwe. Babka, umierając, zostawiła naszej matce rodzaj zobowiązania, by nie porzucała Wrońskiego - tak się u nas mówi na dom i na to miejsce. wierzyła bardziej niż własnym dzieciom.

Ryc. 3. Ojciec Jarka Tadeusz "walczy z cieniem", w głębi domek ogrodnika, pana Skowrońskiego, który mieszkał przy Wrońskiego na stałe, fot. z przełomu lat 20. i 30. Ze zb. rodzinnych.

Synowej

Dlaczego? - Ojciec i ciotka Jadwiga, bo Barbara, która jeszcze żyje, zaraz po wojnie wstąpiła do zakonu, byli uroczymi, ale w życiu bardzo niepraktycznymi ludźmi. Mama dużo bardziej pasowała do zadania utrzymania domu i ogrodu w stanie, o jakim babka marzyła. I rzeczywiście, gdyby nie mama, stracilibyśmy ten dom. To ona doprowadziła do dwóch fundamentalnych rzeczy: założenia kanalizacji w latach 60. i, wspólnie z sąsiadami, gazu w 1993 roku. Większość drzew i krzewów, które dziś rosną w ogrodzie, też ona zasadziła. Po babce pozostał klon przed domem i jedno z najważniejszych drzew - grusza, którą kilka lat temu powaliła wichura, a która teraz odrasta z pnia...

Pół miasto, pół wieś Po wojnie w domu przy Wrońskiego pozostał Twój ojciec z masą lokatorów.

Jak długo to trwało? - Kilkadziesiąt lat. Cisnęliśmy się w tych pokojach i my, i te rodziny, z którymi zresztą w miarę zgodnie żyliśmy. Podczas studiów na Akademii Handlowej

Andrzej Niziołek

ojciec poznał Halinę Lemkę i zakochał się. W 1950 roku wzięli ślub. Kiedy urodziłem się w naszym domu w 1951 roku, mieszkaliśmy w dwóch pokojach, jeden był przejściowy. Potem rodzice zamienili się z lokatorami i przenieśliśmy się do dwóch samodzielnych, dużych pokoi na parterze. Urodził się Andrzej, mój młodszy brat, i tak we czwórkę mieszkaliśmy do początku lat 70. Nie było żadnych wygód. W pokojach stały piece, ale mimo to zima potwornie marzliśmy, łazienka i kuchnia były nieopalane, woda w kranie tylko zimna. Dla ludzi, którzy tu byli stłoczeni, mieszkania w bloku były bardzo atrakcyjne, więc sukcesywnie się wyprowadzali, a my przejmowaliśmy po nich pokoje. Ostatni lokatorzy wyprowadzili się w połowie lat 80. Wtedy okazało się, że muszę zrobić kurs rolny... Zostałeś rolnikiem?! - Tak. Zostałem rolnikiem uprawowym, zdałem egzamin, pamiętam, że męczyłem się nad jakimś pytaniem na temat wiosennego wymakania ziemniaków na polach... Sytuacja była taka, że na gruncie rolnym, liczonym wówczas od pół hektara, urząd meldunkowy nie mógł stosować kwaterunku. Nasza działka ma nieco większą powierzchnię, więc wykorzystaliśmy ten przepis. Szkopuł w tym, że abym mógł dziedziczyć nieruchomość, musiałem zrobić kurs rolny. Jak tu było, kiedy dorastałeś? Jaki był ten kawałek Górczyna? - To było pół miasto, pół wieś. Ulica Wrońskiego była bitą drogą, przy której stało tylko kilka domów. Każdy po brzegi wypełniony rodzinami, tak jak nasz. W najbliższej okolicy dużo rodzin mieszkało na terenie ogródków działkowych, w zbudowanych przez siebie domkach, niemalże lepiankach. To byli przeważnie osadnicy ze wsi, którzy często żyli tylko z tych ogrodów. Mieli szklarenki, umieli skromnie żyć. Ta okolica była jakby ogrodniczym zapleczem Rynku Łazarskiego. Ogródki i pola ciągnęły się aż do miejsca, gdzie dziś jest hala Górecka. Od wiosny, kiedy pojawiały się pierwsze rzodkiewki i szczypiorek, ludzie siedzieli na tych swoich skrawkach ziemi i wiązali warzywa w pęczki. Rano pakowali towar na dwukołowe wózki i jechali na Rynek Łazarski. Pamiętam łąki pokryte astrami, pasące się na nich owce, kozy, nawet krowy, które na tych podmokłych łąkach miały piękną koniczynę. Właściwie krowy trzymała jedna rodzina i wynikało to chyba bardziej ze stylu ich życia niż z autentycznej potrzeby. Inna rodzina z kolei trzymała konia. N a Górczynie zresztą koni było sporo, rozwożono nimi węgiel. Ostatnie z tych niby gospodarstw - na przykład "rancho Balcerskiego", które się spaliło - istniały jeszcze do końca lat 70.

Ta wiejskość Górczyna polegała też na tym, że chatki o wiejskim charakterze stały nawet przy ul. Głogowskiej, a starsze kobiety szły do kościoła w chłopskich chustach. Ksiądz Józef Jasiński, proboszcz Górczyna z parafii Św. Krzyża, był niezwykłą postacią, która scalała tę społeczność. To on wybudował nowy, brzydki kościół na miejscu starej, urokliwej kaplicy. Komuniści nie chcieli mu pozwolić na budowę nowego kościoła, więc obudował starą świątynię nową, a następnie tę wewnątrz wyburzył. Przestrzeń jest nawet w tym kościele ładnie złapana, ale widać, że czasy i materiały były, jakie były i ludzie zrobili to tak, jak mogli. Jako dziecko nie miałem poczucia, że mieszkam w dużym mieście. Wychodząc gdzieś z domu, zawsze się mówiło: "Idę do miasta". Nie tylko w znaczeniu

- wychodzę coś załatwić. To była rzeczywista relacja: miasto i jakaś enklawa, której nie nazywaliśmy, oczywiście, wsią. To miejsce, mimo całej tej biedy, było rajem dla dzieci i miało ogromny wpływ na mnie, na moją wyobraźnię. Nie mam co do tego wątpliwości. Szczególnie urokliwie było latem. Podmokłe łąki i ogrody były dla nas, dzieci, preriami, po których biegało się tak długo, aż tchu starczyło. Dzieci była tu niewiarygodna liczba - po wojnie przyszedł wyż demograficzny, rodziło się ich bardzo dużo. Ja sam miałem trzydzieścioro, może czterdzieścioro kolegów i koleżanek. Kiedy sąsiad ścinał trawę dla królików, to urządzał regularne sianokosy: kosił kosą, potem sypał kopce siana. W liceum, jeśli był ciepły czerwiec, przychodzili do mnie koledzy i spaliśmy w tych stogach, a rano szliśmy do szkoły i było wielką atrakcją, że mamy we włosach siano. Wieczorami rozpalaliśmy ogniska i robiliśmy przy nich imprezy. To przyciągało kolejnych kolegów, tak że przed maturą przychodziły już tłumy - pięćdziesiąt, siedemdziesiąt osób. Kiedy wiele lat później robiłem w ogrodzie imprezy na kilkaset osób, nie było to dla mnie żadną nowością. .. Z tych łąk trafiłem w liceum do wspaniałego harcerstwa i wspomnienie ognisk obozowych jest dziś piękniejsze niż z egzotycznych podróży.

..... % i«3 rv-iwfiii * rr* S

. N((

*f *

Ryc. 4. Dom przy Wrońskiego, fronton dziś wychodzący na ogród, fot. z końca lat 30. Ze zb. rodzinnych.

Te więzi koleżeńskie z Górczyna są niesamowicie silne. Dziś nie utrzymuję częstych kontaktów z kolegami ze studiów czy z liceum, natomiast mam trzech przyjaciół ze szkoły podstawowej. Co roku spotykamy się na imieninach każdego z nas, odwiedzamy w święta, pomagamy sobie. Jest w tym element jakiejś rodzinnej relacji. Każdy z nas ma inny zawód, dwójka, zaczynając od niczego, ogromnie awansowała materialnie i społecznie: zajmują stanowiska, pobudowali domy, podróżują. I wciąż trzymamy się blisko, a tym, co nas wiąże, jest wspólna przeszłość, sentymenty... Kiedy zaczęły pojawiać się te różne przedsiębiorstwa, które dziś zdają się zewsząd otaczać wasz dom i ogród? - Za wczesnego Gierka, na początku lat 70. Ulica Wrońskiego, jeśli można nazwać ulicą polną drogę, którą chodziliśmy do szkoły, została wtedy właściwie

Andrzej Niziołek

zlikwidowana, bo tuż za naszym domem postawiono na niej urządzenia trafostacji energetycznej. Z drugiej strony sąsiadował z nami piękny, murowany dom i stary ogród państwa Młynarczyków. Kupił je Merazet i willę, choć doskonale nadawała się na biura, wyburzył (na jej miejscu stoją dziś blaszane garaże, jest parking i śmietnik), a sad wyciął i pobudował halę. Nasz ogród nie jest oczywiście jedynym, który pozostał, ale dziś w większości są tu tylko ugory. Ziemi już prawie nikt nie uprawia. Rozumiem, że te tereny są zabudowywane, że w miejskim planie przestrzennym zostały przeznaczone właśnie pod magazyny, hurtownie i nieuciążliwe zakłady. Ale szalenie jest mi żal, że nigdzie na Górczynie nie daje się ochronić tych dawnych wiejskich enklaw, choć nieraz mówiono o tym, że warto byłoby to zrobić. Na Jeżycach zrekonstruowano zagrodę Bambrów, ale to jest chyba bardziej gest w stronę ich środowiska, niż myślenie o tym, jak mimo rozbudowy miasta zachować coś z dawnego ducha takich miejsc. Jak Ci się tu mieszka? Jesteś przecież człowiekiem, który kształtuje przestrzeń, a ta wokół Twojego domujest chaotyczna, ukształtowana przez brzydotę i przypadek. - Wiesz, jest takie powiedzenie o szewcu, który chodzi bez butów... N ad wieloma sprawami boleję, ale uważam, że w Poznaniu jest wiele miejsc znacznie gorszych od tego. Polskie miasta przeżywają okres amerykanizacji, która, jak pisze Marcin Libicki, sprawia, że przypominają azjatyckie przedmieścia Londynu. To samo widziałem w Izraelu. To zjawisko dosyć powszechne i Poznań nie jest tu wyjątkiem. Co nas ratuje? Przyroda. Przez pół roku na Wrońskiego wchodzi się jak do oazy. Lato nawet teraz, kiedy zewsząd napiera na nas cywilizacja, jak dawniej jest tutaj rewelacyjne. Żeby tę oazę zachować, nie przycinamy wiosną wierzb, bo one nas odgradzają od otoczenia. Nie wyobrażam sobie życia w innym miejscu. Gdy byłem młodszy, było mi wszystko jedno. Kiedy w latach 70. wyjeżdżałem do Indii, wydawało mi się, że aby móc się włóczyć, podróżować, warto dużo poświęcić. Pamiętam niezrozumienie ze strony ojca - mówiłem mu, że aby jechać, sprzedałbym nawet pokój, który on dla mnie wywalczył w naszym domu. Był zszokowany, ale dzisiaj go rozumiem. N a tyle się zestarzałem, że posiadanie miejsca, które jest wyłącznie moje, wydaje mi się zupełnie podstawowe.

Ojciec, mama i rozmowy przy okrągłym stole Porozmawiajmy o Twojej rodzinie. Jacy to byli ludzie? - Generalnie nie byli to ludzie, którym zależało na pieniądzach. Wartościami najbardziej cenionymi u nas zawsze były pogoda ducha, życzliwy stosunek do ludzi i świata, prawdomówność. One były ważniejsze aniżeli wiele codziennych niedomagań, czasami aż do przesady. Zawsze bardzo cenione, wręcz kultywowane było też poczucie humoru, dowcip, pewna złośliwość - na tyle, na ile się dało. Być ironicznym to było u ojca w dobrym tonie. Miał znakomite poczucie humoru, ale też duży dystans do życia. Był trochę abnegatem, w dużym stopniu wskutek swoich wojennych przejść. Ojciec to w ogóle ciekawa, silna osobowość. Już w Gimnazjum im. Adama Mickiewicza, stworzonym przez księdza Czesława Piotrowskiego, zaczął sympa

Ryc. 5. Giejstuny, Wielkanoc 9 kwietnia 1944 r. Tadeusz Maszewski, "Przywara" (stoi czwarty od lewej), wśród kolegów z 13. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej. Ze zb. rodzinnychtyzować z PPS-em i wstąpił do Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych. Wciągnął go jakiś kolega - oprowadzał go po biednych okolicach miasta i pokazywał mu nędzę. Było to dość niezwykłe w endeckim Poznaniu, komplikowało też relacje między nim i dziadkiem Franciszkiem, zwolennikiem endecji. Ciotka Jadwiga opowiadała, że kiedy ojciec zaczął lewicować i buntował się przeciwko ich ojcu, demonstracyjnie nie schodził na wspólny obiad. Ale ojciec wspominał, że dziadek go nie potępiał. Ponoć wręcz epatował swoich endeckich kolegów lewicowością syna. Ojciec przeszedł potem przez sowieckie łagry, ale nigdy nie przestał mieć serca po lewej stronie. Nie stracił swojej wrażliwości, sprawiedliwość społeczna nie przestała być dla niego ważna. Wyleczył się tylko z naiwności i nabrał do życia ironicznego dystansu. Werbalnie potrafił być złośliwy i cyniczny, ale w życiu i postępowaniu nigdy. Jak trafił do łagrów? - W dość szczególny sposób. W 1939 roku zdał maturę w szkole handlowej i został powołany do tzw. hufców junackich. W sierpniu jego hufiec wywieźli na obóz aż za Pińsk, do kopania okopów, i tam tych chłopców zastał wybuch wojny. Kiedy na Kresy wkroczyli Sowieci, ojciec schronił się w Wilnie. Spędził na Wileńszczyźnie całą wojnę: pracował jako zarządca rolny i działał w konspiracji, a latem 1943 roku poszedł do lasu, do partyzantki. Opowiadał niesamowite przygody, w które czasem trudno było uwierzyć, bo ojciec lubił je ubarwiać. Dopiero

Andrzej Niziołek

Ryc. 6. Halina i Tadeusz Maszewscy w dniu ślubu, luty 1950 r. Ze zb. rodzinnych.

Ryc. 7. Jarek z ojcem Tadeuszem, fot. z ok. 1953 r. Ze zb. rodzinnychpotem, czytając inne relacje, orientowaliśmy się, że naprawdę mogło być tak, jak mówił, na przykład że z obozu niemieckiego w Nieświeżu, do którego trafił zatrzymany w pociągu za brak dokumentów, uciekł tej nocy, którą Niemcy wybrali na rozstrzelanie wszystkich więźniów . Uciekł też spod luf sowieckich partyzantów w towarzystwie słynnego cichociemnego Adolfa Pilcha, pseudonim "Góra". "Góra" we wspomnieniach pisze, że udało się to dzięki memu ojcu. W 1944 roku brał udział w akcji Burza i wspólnie z Armią Czerwoną zdobywał Wilno. Sowieci, jak wiadomo, wszystkich tych partyzantów wysłali potem do łagrów i ojciec trafił do Kaługi pod Moskwą. Nigdy o tym nie opowiadał, dopiero pojego śmierci któryś z jego przyjaciół powiedział nam, że z głodu był wówczas bliski samobójstwa. Jakimś cudem i dzięki przyjaciołom przeżył i po ponad roku został zwolniony. Jest taka opowieść ciotki Jadwigi, jak w styczniu 1946 roku do domu przy ul. Wrońskiego, ku przerażeniu mieszkańców, weszło kilku, jak się wydawało, sowieckich żołnierzy w długich szynelach i papachach, mocno zarośniętych... Zapanowała groza - i wtedy babcia w jednym z nich poznała swego syna, mimo że nie widziała go sześć lat. Dziadek tak silnie to przeżył, że nie był w stanie mówić, tylko siedział koło syna i go głaskał. Kiedyś zapytałem mamę: "Czy było dla ciebie ważne, że ojciec był partyzantem?" Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, w stylu, który u niej nie występuje

- czyli jak na idiotę - i odpowiedziała: "Oczywiście" . Ojciec miał sentyment do Wilna, do czasów partyzanckich, do przyjaciół z Kresów. Obcując z nimi, nie potrafił polubić Poznania i poznaniaków. Nosił też w sobie częściowo gorzkie wspomnienia. Koledzy wiedzieli o tym i kiedy Tadeusz Konwicki opublikował Rojsty, niektórzy sądzili, że to książka ojca napisana pod takim pseudonimem. Długo się zastanawiałem, dlaczego mimo tych przeżyć ojciec wstąpił potem do partii. Po jego śmierci w 1978 roku znaleźliśmy wśród papierów notatkę, która coś wyjaśnia. Opisał w niej spotkanie z 1961 roku ze swoim dowódcą z partyzantki, Walczakiem, podczas którego rozmawiali o tym, że dość już stania tyłem do rzeczywistości, że nic się nie zmieni i nie można być ciągle na nie. I nie rozczarował się? - Na pewno. Pamiętam, jak w sierpniu 1968 roku rozgniewany wszedł do domu z gazetą i rzucił ją na stół: "Zajęli Czechosłowację!". Z drugiej strony rozumiem ojca. Ja też z przekonaniem chodziłem na demonstracje pierwszomajowe, a nawet należałem do ZMS-u. Ojciec, były AK-owiec, zawodowo miał w PRL-u bardzo małe szanse, jednak osiągnął jakąś pozycję. W 1970 roku został dyrektorem Poznańskich Zakładów Odzieży Sportowej, dużego przedsiębiorstwa, które zatrudniało ponad tysiąc ludzi. Został dyrektorem nie z awansu partyjnego, ale dlatego, że był dobrym ekonomistą, nawet w tej zwariowanej gospodarce. To stanowisko nie do końca go cieszyło. Miał pasje dziennikarsko-literackie, był niesamowicie oczytany, zresztą napisał bardzo interesujące wspomnienia z czasów okupacji - część w formie powieści, drugą w formie pamiętnika. A mama? - Mama ma w tej chwili 76 lat. Jest już słaba, ale dla mnie Wrońskiego to przede wszystkim ona. To zdumiewające, jaki ma niezwykły charakter. Kiedy urodziła Andrzeja, mając 35 lat, radykalnie zmieniła zawód. Chciała częściej

Ryc. 8. Jarek z bratem Andrzejem w mundurkach szkolnych (farek - licealisty "Marcinka", Andrzej - ucznia podstawówki przy ul. Jarochowskiego) w ogrodzie rodzinnego domu przy ul. Wrońskiego, fot. z około 1966 r. Ze zb. rodzinnych.

Andrzej Niziołekprzebywać z dzieckiem, więc rzuciła biuro i poszła uczyć do szkoły. Była bardzo dzielna, bo musiała zrobić drugą, pedagogiczną maturę. Uczyła matematyki w Szkole Podstawowej nr 69 przy ul. Jarochowskiego. Z konieczności, bo w szkole akurat potrzebny był matematyk, ale była nauczycielem znakomitym. Odpowiadałajej samodzielność tej pracy, do nauki dzieci i młodzieży podchodziła bardzo poważnie i entuzjastycznie. To bardzo ofiarny, pozytywistyczny człowiek. Na Górczynie i Łazarzu jest postacią. Cieszy się niebywałym szacunkiem byłych uczniów, rodziców, co widać, kiedy idziemy ulicą i spotykamy te osoby. Wyobraź sobie, że mama w wieku 50 lat obroniła pracę magisterską na Akademii Ekonomicznej z wynikiem bardzo dobrym, kończąc przerwane studia po 25 latach! Jeżeli życie jest pewną kondycją, to dziś z dystansu widzę, że mamie zawdzięczamy najwięcej. Mama ocaliła to miejsce, ten dom, zadbała o co tylko mogła, mimo że to było poniekąd wbrew niej. Jej marzeniem było się stąd wyprowadzić, pójść do mieszkanka, w którym nie byłoby problemów technicznych, zmartwień, że jest potwornie zimno, że nie ma węgla. Co tu dużo mówić: my mężczyźni, którzy powinniśmy w tych warunkach zadziałać, nie sprawdzaliśmy się tutaj. Ja byłem z mamą bliżej niż z ojcem i ona ciągle jest dla mnie punktem odniesienia. Zawsze byliśmy z rodzicami przyjaciółmi, a ja z mamą szczególnie. Przyjaźń pojmuję jako mówienie otwarcie drugiemu człowiekowi o sprawach trudnych i pomaganie mu w sprawach trudnych. To są dwie fundamentalne zasady i z mamą zawsze można było w ten sposób się komunikować, bardzo partnersko. Ona jest wielka w sprawach trudnych. Jej słabością jest to, że czasami nadmierne emocje wiąże z drobnymi sprawami. Kiedyś powiedziała: "Byłabym wielką damą, gdybym niekiedy panowała nad swoimi emocjami". Ja uważam, że jest wielką damą, która niekiedy nie panuje nad emocjami. Jaki był wasz dom? Jaka panowała w nim atmosfera, jak wychowywali was rodzice? - Andrzej mówi, że dla niego największą wartością w naszym domu była relacja panująca pomiędzy rodzicami. Ojciec był zadeklarowanym agnostykiem, który miał abnegackie, relatywne spojrzenie na świat, a matka jest światłą katoliczką. Ale darzyli się wzajemnym szacunkiem. Nie wywierali na siebie presji, żeby być monolitem. Kochali się. Dla mnie najważniejszą rzeczą w naszej rodzinie było to, że rodzicom udało się stworzyć i zachować okrągły stół. To był całkiem dosłownie przedmiot, przy którym codziennie jedliśmy i prawie codziennie rozmawialiśmy. Nawet wygłosiłem kiedyś taki slogan, że to najważniejszy mebel w moim życiu, pewnie w Andrzeja też. Bo to rzeczywiście był okrągły stół - nie tylko z powodu swej konstrukcji. Rodzice mieli dużą potrzebę komentowania tego, co dzieje się na świecie, w Polsce, w Poznaniu, dyskutowania - i robili to na co dzień, przy nas. Pozwalając nam zabierać głos. Andrzej był maleńkim dzieckiem i już się dopominał, żeby móc rozmawiać. Ten stół był w naszym domu do początku lat 70., potem zastąpiła go jakaś idiotyczna ława, nowoczesny mebel, przy którym nie dało się już tak rozmawiać... Kiedy dziś się zastanawiam, nie potrafię wyobrazić sobie lepszych relacji między dziećmi i rodzicami niż te, które były w naszym domu. Jak nas wychowy

wali? Ojciec miał metodę, żeby nie wychowywać w ogóle. A mama oddziaływała codziennie: pytała, co w szkole, co doprowadzało mnie do irytacji. Dzięki temu była zachowana jakaś równowaga. Oboje byli bardzo tolerancyjni. Czasami trzeba było o coś powalczyć, ale zawsze było się traktowanym partnersko. Pamiętam, miałem 16 lat i chciałem skakać na spadochronie. Ojciec powiedział mi: "Chciałbym, żebyś nie skakał, ale nie mogę ci tego zabronić".

Ważną lekturą dla rodziców stała się książka Hippisi w poszukiwaniu ziemi obiecanej, którą kiedyś przyniosłem do domu. Przeczytali ją oboje i dyskutowali o niej tak gorąco - z przejęciem, chęcią zrozumienia, z zastanowieniem, bez odrzucenia z góry - że ja właściwie brałem w tym udział jakby na doczepkę. Ojciec przynosił dużo takich tematów do domu, ale mama była na nie bardziej podatna, bardziej je potem zgłębiała, gdy on biegł do następnych spraw. Twoi rodzice to był chyba ten rodzaj inteligencji, dziś już niemal wymarłej, która niezależnie od rodzaju wykształcenia żywo interesowała się kulturą? - Bo oni z natury byli humanistami, tylko nie mogli zdobyć wykształcenia innego, niż ekonomiczne. Ojciec był bardzo oczytany, znał całą klasykę - Dostojewscy, Faulknerzy, Mannowie. .. Kiedy studiowałem już na akademii i przynosiłem różne nowinki dotyczące sztuki współczesnej, mama je przyjmowała, edukowała się i rozwinęła w sobie ogląd sztuki. Ale oni byli pierwszymi w rodzinie, którzy mieli wyższe wykształcenie - taka powojenna inteligencja zbudowana na przedwojennym mieszczaństwie. Biedowali strasznie. Mama prowadziła zeszyty - niektóre z nich zachowałem - w których zaksięgowany jest każdy wydatek i to tak drobny, jak "papierosy dla Tadeusza". Żeby przesadnie nie lukrować, trzeba powiedzieć, że mamy na Wrońskiego wiele bardzo trudnych sytuacji za sobą i przed sobą zapewne. Niemniej życie jest tu bardzo szczęśliwe, może dlatego, że ciocia Basia, która od ponad 50 lat jest zakonnicą, modli się za nas codziennie.

Ostatni, który schodzi "ze sceny"? - Górczyn to moje miejsce, które ma w sobie coś... Przez całe życie czuję, że jestem stąd, że to jest mój świat, który pod wieloma względami mnie ukształtował. Nie byłbym w stanie nawet wyrazić, dlaczego tak jest. Kiedy rozmawiam z innymi ludźmi, kiedy jestem w wielkim świecie, kiedy myślę o sztuce, pamiętam, że sam jestem z takiego zielonego miasta, pół miasta, pół wsi. Niekonsekwencja polega na tym, że moje życie jest nakierowane na sprawy dziejące się w poznańskiej skali wielkomiejskiej. Gros czasu spędzam w starym centrum miasta, zajmuję się sprawami z nim związanymi. Na Górczynie nawet długo nie przebywam, a jak przychodzę, to nieraz tak zmęczony... Co ja bym tutaj chciał zrobić? A masz potrzebę, by coś zrobić? - Tak. Chciałbym tu dużo zrobić, dużo być, a jednocześnie jak tu jestem, to wyrywam się do świata, w którym mogę być aktywny w znacznie większej skali. Mnie temperament niesie. Ale na tym podwórzu przed domem czy w ogrodzie często pracuję... One czasami przekształcają się w miejsce pracy przed różnymi wydarzeniami, maltańskimi czy innymi. To bywa bardzo uciążliwe, bo praca zaczyna się wtedy plątać z życiem codziennym, z domem, z odpoczyn

Andrzej Niziołekkiem. I czasami zachwiana jest ta równowaga między tym, że biega się wokół miasta, a tym, że ma się łąkę i można na nią wyjść, można na niej zjeść śniadanie, ze trzeba ją skosić i zadbać o dziesiątki innych rzeczy. To Twoje miejsce na Górczyniejest o tyle szczególne, że w tym ogrodzie rozgrywały się wydarzenia dziś już legendarne, chociażby pożegnanie o. Oszajcy. - Dla mnie te wydarzenia to konsekwencja tego, co robiłem tu w dzieciństwie, a potem w liceum czy na studiach. Ale ponieważ to były inne kręgi ludzi, nie tak opiniotwórcze, tamta legenda nie jest publiczna. Pożegnanie z Wackiem Oszajcą zorganizowaliśmy wspólnie z Wojtkiem Mullerem w 1992 roku. Pomogli znajomi. To było proste: ktoś pożyczył estradę, ktoś dach nad estradą, ktoś nagłośnienie, artyści zgodzili się wystąpić gratis... To nie jest tak, że wszystko ja organizowałem - był mały komitet organizacyjny. Pewnie, że zawsze, aby coś podobnego się zdarzyło, musi być tenjeden czy dwóch, którzy wytrwają od początku do końca. I moją roląjest bycie właśnie tym ostatnim - często, niestety, samotnym - który schodzi "ze sceny". Po Wacku zrobiliśmy w "Ogrodzie Smoka", jak podczas takich imprez nazywam ogród na cześć naszej suki o imieniu Smok, bardzo duże spotkanie z okazji festiwalu Malta w 1994 roku. Przyszło z 300 osób, studenci z akademii dwa tygodnie przygotowywali ogród. Pobudowaliśmy piece ceramiczne wg projektu Ewy Twarowskiej, ustawiliśmy między drzewami obrazy Piotra C. Kowalskiego, przywieźliśmy estradę, zaprosiliśmy muzyków, zrobiliśmy bufet, stworzyliśmy urokliwe miejsca do siedzenia w różnych punktach ogrodu, porozstawialiśmy jakieś dziwne gadżety... I tak to się potoczyło. Takich plenerów związanych z Maltą było tu w czerwcu już siedem, w tym roku będzie ósmy, jeśli będzie. Na większą skalę organizowałem też w ogrodzie urodziny, nasze wesele i inne spotkania. Niewątpliwie pod względem towarzyskim to miejsce jest bardzo żywe... Tu powstały też Pegazy, które teraz pojawiają się w mieście przy okazji Dni Świętomarcińskich czy imienin św. św. Piotra i Pawła - patronów Poznania.

- Tak. Wybudowaliśmy wiatę i w ciągu pięciu miesięcy, pracując codziennie, zrobiliśmy

Ryc. 9. Jarek Maszewski tuż po obronie dyplomu na ASP, fot. z 1975 r. Romuald Zielazek

Ryc. 10. Metalowe Pegazy w ogrodzie przy ul. Wrońskiego, jesień 2001 r.

Autorzy Pegazów: Jarosław Maszewski, Dariusz Minta, Wojciech Pawliczuk, Jakub Psuja i Piotr Tetlak, fot. Jarosław Maszewskicztery Pegazy, które były w Hannowerze na Expo 2000, a teraz pojawIają się W Poznaniu W dniu Św. Marcina oraz 29 czerwca. Jaje zaprojektowałem, choć po prawdzie to zaprojektował je ktoś, kto zrobił Pegaza na poznańskiej operze, a koledzy artyści: Kuba Psuja, Wojtek Pawliczuk, Darek Minta i Piotr Tetlak, który głównie robił ptaki, wykonali je, modelując według swoich projektów. Często przypisuje mi się zasługi innych, tych, którzy pracowali autorsko nad elementami mojej generalnej wizji. Moja żona, Ola Płonka, ma już tego serdecznie dość. Kiedy myślę o niej, choć zabrzmi to żartobliwie, poważnie uważam związek z nią za moje największe osiągnięcie artystyczne. Bez niej lata 90. nie byłyby tak świetliste i tęczowe. Jest zdolniejsza ode mnie, podobnie jak moja poprzednia dziewczyna. Problem w tym, że za często popadam w profesorski ton... Co cię określiło, że wybrałeś właśnie taki, a nie inny zawód? - Właściwie w wyborze pomogła mi mama. Ona mnie ośmieliła. Otworzyła informator i powiedziała: "Jest taki kierunek, jak architektura wnętrz na PWSSP. Może byś spróbował?" I ja w maturalnej klasie, nie będąc specjalnie pod tym względem rozwiniętym, może poza lubieniem, zacząłem chodzić do Zamku na lekcje rysunku. Moim pierwszym mistrzem był Eugeniusz Siwek, który teraz od lat sprzedaje obrazy pod domkami budniczymi na Starym Rynku i z którym zawsze witamy się serdecznie... Zdawałem więc na akademię, ale na wszelki wypadek także na socjologię. I do akademii egzamin zdałem, ale się nie dostałem, a na socjologii byłem pierwszy na liście. Był rok 1969, chodziłem już miesiąc na

Andrzej Niziołek

uniwersytet i nagle w listopadzie z PWSSP przyszła odpowiedź na moje odwołanie: jestem przyjęty warunkowo. Zawiesiłem więc zajęcia na socjologii, tak żeby w razie czego móc wrócić, i poszedłem na akademię. Nie szło mi dobrze, po pierwszym semestrze powiedziano mi, że jak chcę, to mogę chodzić, ale nie widzą w tym sensu. Dzięki pracom z kompozycji i wyraźnym postępom z malarstwa, trochę z rysunku, z jakimiś trójami przeszedłem jednak na drugi rok. I tak tam mozoliłem, mozoliłem. Myślę, że pierwszą rzeczą, którą zrobiłem w miarę przyzwoicie, była praca u Tadeusza Brzozowskiego - dwumetrowa sylweta żyrafy. Niezły był też dyplom - zająłem się architekturą historyczną, a konkretnie dworkiem Mycieiskich, który stał przy ul. Ogrodowej i wtedy, w 1974 roku, był rozbierany. Po studiach pracowałem w PKZ-tach, w pracowni konserwacji zabytków. Byłem asystentem projektanta, zacząłem robić pierwsze samodzielne projekty, gdy po roku pojawiła się niezwykła szansa wyprawy w świat, do Indii. Znajomi plastycy organizowali wyjazd, częściowo Szlakiem Jedwabnym, częściowo szlakiem Aleksandra Wielkiego, a częściowo szlakami hippisów, które wiodły z Londynu do N epalu. W ciągu pół roku przejechaliśmy ciężarówką 40 tys. km przez części świata dziś dla turystów niedostępne: Afganistan, Iran, Syrię, Irak. Ominęliśmy N epal, dotarliśmy do południowych Indii. Byłem tuż po studiach, to była dla mnie przygoda życia. Podróże w ogóle bardzo mi pomogły w tym, co robię zawodowo. Prócz Indii, moimi najważniejszymi wyjazdami były podróże do Japonii w 1980 roku i do Izraela w 1993 roku. Całkowicie pozbyłem się jakichś myśli o wyjątkowości kultury europejskiej względem innych kultur, które ma się choćby z racji wzrastania tutaj. Choć czegoś równie niezwykłego, jak gotycka katedra we Francji, nigdzie nie widziałem. Wróciłeś i od razu trafiłeś do akademii? - Nie. Zacząłem pracować indywidualnie, jeździłem po Leszczyńskiem, gdzie zaopiekował się mną erudyta i cudowny "wariat" Wawrzyniec Kopczyński. Potem w zawód wprowadzał mnie niezwykle serdecznie Witold Gyurkovich. Urządzałem wnętrza głównie starych, zabytkowych budynków. Chciałem projektować wnętrza, publiczne czy prywatne, ale to wymaga rozwiązywania wielu elementów technicznych wynikających z konieczności kształtowania choćby stolarki czy podłóg, pewnej dyscypliny projektowej, która nie przychodzi mi łatwo. Nie projektowałem wiele także dlatego, że bardzo intensywnie żyłem towarzysko. Zaczynał się KOR, emocjonalna identyfikacja z Teatrem Ósmego Dnia, smak zakazanej książki oraz związki z przyjaciółmi, którzy wiązali się z opozycją demokratyczną. Nie urządzałem sobie życia, to były czasy, kiedy nic nie miałem. Pierwszą lodówkę kupiłem po czterdziestce. Ola, która jest moją żoną od niespełna półtora roku, a z którą mieszkam już od ośmiu lat, w dużym stopniu poradziła sobie z moją abnegacką skłonnością do czucia się dobrze w każdych warunkach. To dzięki niej w naszym mieszkaniu zrobiło się tak przyjemnie. Jakbym miał podzielić moje życie na trzy dziesięciolecia, to lata 70., kiedy miałem dwadzieścia kilka lat, były przede wszystkim zabawą, gotowością na wszelkie szaleństwa. Zawodowo dopiero zaczynałem grzebać w zabytkach, zaczyna

lem też uczyć na akademii. Lata 80. to przede wszystkim opozycja, bibuła, organizowanie podziemnych wydawnictw. I myślę, że należałem do niewielkiego grona ludzi, którzy byli aktywni do końca. Życie towarzyskie ciągle wtedy było ważne, ale ono było już częścią bycia opozycjonistą. A lata 90., już w nowej Rzeczypospolitej, to przede wszystkim wystawy w Muzeum Narodowym i Kółko Graniaste. Zupełnie niespodziewanie, bo na początku lat 90. myślałem, że nadal będę siedział przy desce kreślarskiej, a pewnie też przy monitorze komputera. W tym wszystkim niezmienna jest akademia. Jak długo już uczysz? - Dwadzieścia dwa lata. W 1978 roku, cztery lata po studiach, zostałem asystentem Włodka Dreszera. On i Jan Węcławski mieli na mnie największy wpływ. Wydawało mi się wtedy, że trzeba być wolnym strzelcem i na uczelnię szedłem, nie sądząc, że zwiążę z nią swoje życie. Ale tak, jak narastało moje przywiązanie do Górczyna, tak też narastało przywiązanie do akademii. W tej chwili ona tak mnie oplotła, że nie wyobrażam sobie bez niej życia. To sala treningowa dla wyobraźni, intelektu. Kontakt ze studentami, kolegami jest rzeczą bezcenną. Moje środowisko, artyści, okazali mi wiele serca w czasie, gdy miałem kłopoty ze zdrowiem. Mam więc idealistyczny stosunek do Akademii Sztuk Pięknych. Dla mnie to szczęśliwa wyspa - przy wszystkich nędzach, które jej dotykają. Opowiedz o swojej działalności opozycyjnej w latach 80. Przyznam, że nie znam cię od tej strony. - Byłem związany z pismem, które nazywało się "Veto" i było nastawione na publicystykę polityczną. Mieliśmy ambicje, żeby to był kwartalnik, ale ono wychodziło nie regularnie i w sumie ukazało się 15 numerów. Przez pismo przewinęło się około 30 osób, ale całość trzymało trzech: Wojtek Pawlak, który "Veto" zaczął, ale który po niespełna roku, jesienią 1982 roku, wyemigrował na Zachód, a potem Piotr Buczkowski, dzisiejszy szef Agencji Rolnej Skarbu Państwa, i ja. Piotr w połowie lat 80. zajął się niezależnym ruchem ekologicznym, więc odtąd, aż do ostatniego numeru w 1989 roku, wszystko spadło na mnie. Zajmowałem się projektowaniem i drukowaniem okładek, wciągałem w to kolegów, pośredniczyłem między drukarnią i redakcją, załatwiałem kolportaż, słowem - koordynowałem. Doraźnie wiązałem się też z różnymi innymi inicjatywami. Robiłem coś dla "Czasu Kultury", dla "Obserwatora Wielkopolskiego" czy "Solidarności Walczącej". Dla "Czasu..." na przykład zrobiłem duży wywiad z Lechem Dymarskim, moim zdaniem udany. Ukazał się w numerze 15. i myślę, że dziś jest to już historyczny, zupełnie niezwykły materiał. Tak wiele osób trzeba by wymienić z tych najlepszych czasów, cudownie się zachowujących. Wspomnę czterech nieżyjących: dobrą i kochaną Elę Jałoszyńską, mojego najwierniejszego druha Krzysia Gierszala, Wojtka Pawlaka, który odwagą natchnął wielu z nas, i Jurka Raczkowskiego, zawsze z sercem na dłoni.

Fantastycznym miejscem w tamtych latach był ten stary stół, przy którym siedzimy. Mieszkałem wtedy z moją ówczesną dziewczyną, Anią, i w tych pokojach, przy tym stole toczyło się tak intensywne życie, przychodziło tylu ludzi, było tyle spraw, o których chciało się rozmawiać, a żarliwość tych rozmów i poczucie humoru, potrzeba bycia razem były tak intensywne, że dla innych osób poza mną było to może nawet trudne do wytrzymania. Prowadziliśmy wtedy

Andrzej Niziołek

Ryc. 11. Postacie z karnawału weneckiego przechodzą ulicami Poznania; 50. urodziny Jerzego Piotrowicza przygotowane przez Kółko Graniaste, 21 marca 1993 r., fot. Jacek Gulczyński

dom otwarty do granic wytrzymałości. Ale ja z wielkim sentymentem wspominam te czasy i przyznam, że czasem brakuje mi tamtych rozmów. Być może tzw. sprawa była tylko imaginacją i marzeniem, ale to nieważne. Dzisiaj, myślę, można by żyć tak intensywnie czymś innym, jest równie wiele istotnych spraw. Inna rzecz, że życie towarzyskie było wówczas substytutem życia w ogóle. Druga połowa lat 80. była przecież, powiedziałbym, "przetrwalnikowa". Coś pięknego skończyło się, gdy przyszła wolna Polska. Wpierw dużym wstrząsem moralnym był dla mnie sposób ukształtowania się Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie w Poznaniu, a szczególnie wyłonienia kandydatów na posłów. Miałem poczucie, że u samego progu niepodległości obserwuję żenującą i obnażającą obrzydliwość polityki sytuację, widziałem grę tak paskudnych koniunktur wbudowanych w świątobliwe miejsce klasztoru 00. Dominikanów, że... To było pierwsze trzęsienie ziemi, a niedługo potem poszedłem na wiec prezydencki Wałęsy do Areny i tam zupełnie się załamałem, bo to był taki miękki faszyzm, wyzwalanie w ludziach dzikich, negatywnych emocji. Poczułem, że coś tu nie gra i dlatego tak bardzo zaangażowałem się w komitet wyborczy Mazowieckiego. Wraz z jego przegraną (choć w Poznaniu wygraliśmy) coś naprawdę się skończyło. Jak zaczęło się Kółko Graniaste? - Miałem taki moment na początku lat 90., kiedy nie mogłem wysiedzieć przy desce kreślarskiej. Zająłem się pracą z zespołami młodych ludzi nad kreowaniem

wydarzeń parateatralnych, początkowo zresztą nie myśląc zupełnie o kontynuacji, bardziej terapeutycznie, dla własnej satysfakcji i zabawy. Tak powstało Kółko Graniaste, pospolite ruszenie artystów. Nazwę wymyśliłem, by móc odpowiedzieć komuś, kto pytał: "Jak się nazywacie?" Trzon zespołu stanowią kolejne roczniki studentów ASP. W Kółku opieram się na ich inwencji, pomysłach, pełnię rolę bardziej reżysera niż samodzielnego projektanta. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, były sesje zdjęciowe z Jackiem Gulczyńskim w kościele 00. Jezuitów. To był 1992 rok, kościół remontowano i ołtarz główny przesłaniała wielka draperia pokryta kurzem. Ustawialiśmy w tej scenografii obrazy, robiliśmy fantastyczne kostiumy... Wiosną 1993 roku przygotowaliśmy w Teatrze Ósmego Dnia i na poznańskich ulicach urodziny Jurka Piotrowicza, które wypadły bardzo ładnie. Robiliśmy różne rzeczy. Zobaczył te działania Leszek Raczak i zapytał, czy nie zrobiłbym u siebie w ogrodzie imprezy maltańskiej. Po niej Michał Merczyński zaproponował mi przygotowanie wraz z Kółkiem Graniastym akcji na Imieniny Miasta, w dzień św. św. Piotra i Pawła. Pamiętam dwa tygodnie pracy, zupełnej improwizacji, w piwnicy w Zamku. Przychodziły dzikie tłumy studentów, w niecałe dwa tygodnie zrobiliśmy orszak, który potem przeszedł przez miasto. Za tym poszła oferta dla mnie i dla Oli zrobienia scenografii telewizyjnych i teatralnych. I tak biegło, rozwijało się z doświadczenia na doświadczenie, bez planu. To było obcowanie z żywiołem, przygoda z nieznajomym. Wszystko działo się jakby naturalnie - nowe oferty, nowe możliwości zawodowe... Przedtem zupełnie nie myślałem, że pójdę w tę stronę. Przecieżjak się to zaczęło, nie byłem młodzieńcem, miałem 40 lat. W podobnie naturalny sposób zaczęła się też Twoja współpraca z Muzeum Narodowym? - W 1993 roku Włodek Nowaczyk chciał, żebym zrobił aranzaciti wystawy malarstwa Jerzego Nowosielskiego. Odmówiłem, przestraszyłem się.

Ryc. 12. Przygotowania Kółka Graniastego do Malty w 1998 roku - rprzed domem Maszewskich stoją k01umny poświęcone sw. . Piotrowi i Pawłowi. Autorzy Jarosław Maszewski i Dariusz Mintat: fot. Jarosław Maszewski.

Andrzej Niziołek

Zaproponowałem, żeby zrobił ją Andrzej Okińczyc, bo uważam, że w Poznaniu on robi ekspozycje sztuki najlepiej, i Andrzej zaaranżował przepiękną wystawę. Ale drugą propozycję, rok później, przyjąłem. To była wystawa plakatu japońskiego w głównym gmachu muzeum. Ten plakat jakoś mi wyszedł, więc pojawiła się następna propozycja, potem jeszcze jedna... W sumie tych wystaw dla poznańskiego muzeum było już dziewięć. Po plakacie japońskim - malarstwa Henryka Rodakowskiego, designu Rona Arada na Wzgórzu Przemysła i wystawa prezentująca efekty ogólnopolskiego konkursu "Krzesło 94", którą organizowałem jako dziekan Wydziału Architektury Wnętrz i Wzornictwa PWSSP. Potem była wystawa polskiej sztuki około 1956 roku "Odwilż", sztuki holenderskiej przełomu XIX i XX wieku "Ku Nowej Formie", malarstwa i rysunków Zygmunta Waliszewskiego, która przyjechała z Warszawy i którą bardziej "wieszałem" niż aranżowałem, i wreszcie wystawa fotografii portretowej Wielkopolan z tobą i panią Magdaleną Warkoczewską w Ratuszu. Ostatnio, w styczniu, wspólnie z Eugeniuszem Matejką robiliśmy "Labirynt" Jana Lenicy. Średnio raz do roku, raz na dwa lata aranżowałem w Muzeum Narodowym jakąś ważną wystawę. Fart, los na loterii. W latach 90. zrobiłem najwięcej wystaw w poznańskim Muzeum N arodowym ze wszystkich znanych mi projektantów w Poznaniu. Bardzo się z tego cieszę.

Ryc. 13. Wystawa malarstwa i rysunku Henryka Rodakowskiego w Muzeum Narodowym w 1995 roku, fot. Jacek Gulczyński

Ryc. 14. "Jeszcze niedawno byliśmy piękni i młodzi" - Andrzej i Jarek Maszewscy z żonami: Krystyną Hercuń-Pilecką i Olą Płonką, w pubie "Za kulisami" przy ul. Wodnej, fot. z ok. 1994 r.

Robiłem też różne rzeczy w innych miejscach, ale tak dobrze jak w Muzeum Narodowym nigdzie mi się nie pracowało. Większą skalę miała wystawa grafik Salvadora Dalego w Zamku w J999 roku - odmieniliśmy wtedy z Olą całą Salę Wielką. Trzy razy aranżowałem prace Jurka Piotrowicza - dwa razy w galerii "U Jezuitów", jesienią 1992 oraz w grudniu 2001 roku, i raz w Arsenale w 1999 roku, wystawę trochę retrospektywną, tuż przed otwarciem której Jurek zmarł. Powstało też wiele wydarzeń parateatralnych - widowisko Orszak dla Ottona III na Expo 2000, prezentowane też w Poznaniu, czy Cyrk Liryczny dla WBK w 2001 roku, który bardzo lubię. Jak podchodzisz do wystaw, które masz aranżować? - Ważne są dwa elementy. Pierwszy to jakieś nadrzędne skojarzenie, które można nazwać pomysłem, ale które jest sensem ideowym wystawy. Drugi to decyzje dotyczące przestrzeni, w które ten sens trzeba zamienić... Niewątpliwie mam skłonność do pewnego monumentalizmu w aranżacji. Co nie jest złe, ale chciałoby się pokazać inne oblicze. Kiedy robiliśmy z Eugeniuszem Matejką Lenkę, wyszliśmy od nazwy wystawy - "Labirynt". Żeby tak się nazywała, chciał sam Lenica. Labirynt, czyli to, co w nas, zwój papieru w jego sztuce, słup ogłoszeniowy - na nim wiesza się plakaty... Powstała aranżacja zawierająca te elementy, choć teraz żałuję, że nie zrobiliśmy czegoś innego, lżejszego. Myślę, że należało się nim bawić, jak on budować kolaż, wycinając z jego plakatów różne

Andrzej Niziołekelementy, powiększając je i ustawiając wśród jego prac... Jest takie powiedzenie, że projektuje się do końca i tego końca nie ma. Bardzo lubię aranżację do wystawy malarstwa Henryka Rodakowskiego. Kiedy się do niej przygotowywałem, zaświtało mi w głowie, że Rodakowski był akademikiem i że powinienem postawić w holu muzeum szereg kolumn odwołujących się do kolumn klasycznych. Miało ich być początkowo 24, stanęło 16, ale to dla mnie charakterystyczne: na planach zawsze umieszczam więcej elementów, niż później staje w rzeczywistości. Czym jest dla Ciebie przestrzeń? - Wszystkim. Przestrzeń jest dla mnie czymś ostatecznym, wręcz jedynym.

Nie mam poczucia czasu - czy on istnieje, jest dla mnie rzeczą wątpliwą. To pewnego rodzaju proteza, której człowiek potrzebuje, żeby poradzić sobie z przestrzenią. Zawsze, gdy współpracowałem z kompozytorem, choreografem czy reżyserem, czułem się szczególnie zagubiony, bo widziałem, że oni wiedzą, co stanie się za dwie, trzy minuty, a u mnie takie wyczucie jest szczątkowe. Rekompensuję to sobie, manipulując w przestrzeni. Jestem bardziej prowokatorem i manipulatorem przestrzeni. Nie odczuwam sztukijako tajemnicy. Ona jest dla mnie niewiadomą. Robisz bardzo wiele różnych rzeczy. Dlaczego na przykład wziąłeś udział w konkursie na pomnik Papieża w Poznaniu? - Od początku miałem pewien wpływ na ten konkurs, na jego zorganizowanie. Ale jednocześnie miałem własną propozycję, której pewnie by nie było, gdyby Pei nie postawił szklanej piramidy przed Luwrem. Papież miał stanąć na pi. Wolności, zaprojektowaliśmy więc wspólnie z Eugeniuszem Matejką i Olą Płonką szklany, krystalicznie czysty obelisk, który moim zdaniem dobrze organizowałby tę przestrzeń, a jednocześnie przez swoją świetlistość oddawałby pontyfikat Jana Pawła II. Ten obelisk to pewien ideał. Zakładam nawet, że zostałby postawiony w oparciu o dzisiejsze technologie, ale za ileś lat mógłby być rozebrany i postawiony na nowo, w oparciu o technologie bliższe jego ideałowi... ...Moje życie rzeczywiście jest szalenie bogate i muszę raczej dbać o to, żeby je na różne sposoby "przykręcić", by nie było tak intensywne i barwne. Swego czasu sam siebie przezwałem mianem działacza artystycznego - i takjestem postrzegany. Zaszedłem kiedyś do pracowni Izy Gustowskiej. Byli u niej studenci i ona mówi: "Właśnie rozmawiamy o tobie i o tym, że zajmujesz się zbyt wieloma sprawami". Pomyślałem, że oni mają rację - ale ja się z nimi nie zgadzam!

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2002 Nr1 ; Górczyn dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry