TRZY POKOLENIA DĄBRÓWCZANEK
Kronika Miasta Poznania 2001 Nr4 ; Pensje gimnazja licea
Czas czytania: ok. 16 min.WACłAWA MAŁECKA
Dąbrówka wpisała się na stałe w nasze życiorysy - mojej mamy, mój i mojej córki. W życiu każdej z nas odegrała i nadal odgrywa zupełnie odmienną rolę. Wraz z moją mamą i córką jesteśmy za ten fakt wdzięczne losowi.
Moja mama, Helena Jankowiak-Wawrzyniakowa, zapewne jedna z nielicznych już, żyjących seniorek dąbrówczanek, urodziła się w 1909 roku w Duisburgu - Bruckhausen w Niemczech, gdzie jej rodzice, pochodzący z Wielkopolski, przebywali wraz z wieloma innymi Polakami na ponad dwudziestoletniej emigracji zarobkowej. Tam, wraz ze starszym rodzeństwem, uczęszczała do niemieckiej wstępnej klasy licealnej w Hamborn, a o poprawne stosowanie języka polskiego dbała zatrudniona przez moich dziadków prywatna nauczycielka, Polka z Przeworska, mówiąca śpiewnym kresowym akcentem. W 1914 roku wybucha I wojna światowa i na barkach mojej babki spoczął obowiązek utrzymania całej rodziny. Dziadka wcielono do wojska, walczył pod Verdun. Moją mamę wysłano na sześć miesięcy do klasztoru w Bodegraven w Holandii, aby tam wymodliła szczęśliwy powrót ojca i własne bezpieczne przystąpienie do I Komunii Św. Z powodu trwającej wojny uroczystość odbyła się o północy, a dzieci były ubrane na czarno. Po wojnie, w 1920 roku, rodzina wróciła do wolnej Polski i osiedliła się w Poznaniu. Wszystkie dzieci posłano do szkół, wybierając przy tym te, które cieszyły się dobrą renomą i zapewniały właściwy poziom wykształcenia. Czterech braci mamy podjęło naukę w gimnazjach Bergera i Marcinkowskiego. W przyszłości, dzięki solidnym podstawom, wszyscy uzyskali tytuły profesorskie wyższych uczelni. Obie córki natomiast posłano do Dąbrówki. Szkoła ta była wówczas jedyną polską państwową szkołą żeńską w Poznaniu.
Dla tej placówki edukacyjnej, kontynuatorki dawnej Szkoły Ludwiki, Prowin
Wacława Małecka
cjonalne Kolegium Szkolne zatwierdziło l maja 1919 r. nową oficjalną nazwę Państwowa Uczelnia Żeńska im. Dąbrówki w Poznaniu. Siedzibą szkoły były budynki przy ul. Młyńskiej i w nich znajdowało się kilka pododdziałów tej placówki: liceum, gimnazjum i tzw. szkoła ćwiczeń. Przełożoną szkoły została Maria Swinarska, Wielkopolanka z Rogoźna, z racji kierowania tak dużą placówką osoba znana w mieście i ciesząca się wielkim szacunkiem polskich rodziców i polskich władz za to, że konsekwentnie odmawiała mówienia po niemiecku, zarówno w szkole, jak i prywatnie. Wszystkie uczennice Niemki i nauczyciele niestosujący się do jej zaleceń musieli opuścić mury szkolne.
Kiedy moja mama rozpoczynała edukację w Dąbrówce w 1922 roku, do Polski wracały z Niemiec liczne polskie rodziny, z reguły wielodzietne, borykające się z biedą, w których znajomość języka polskiego była bardzo zróżnicowana. Tymczasem progi szkoły mogły przekroczyć wyłącznie dzieci nie tylko znające język polski, ale takie, których rodziców stać było na opłacenie taksy wstępnej i rocznej opłaty administracyjnej, czyli tzw. czesnego. Prócz tego trzeba było posiadać przepisowy strój, składający się z czarnego fartuszka z długimi rękawami, białej bluzki, bluzy z marynarskim, szerokim kołnierzem i czarnej spódnicy. Zimą obowiązywały ciemne płaszcze, berety z orzełkiem i numerkiem szkoły, czarne pończochy, zwane patentkami, i wysokie, czarne, sznurowane buty. Biednych rodziców nie było na to wszystko stać. Mimo tego klasy, mieszczące się w solidnie zbudowanych, trzypiętrowych budynkach, były liczne - w klasie mamy było około 30 uczennic. Większość z nich pochodziła z rodzin kupiecko-rzemieślniczych. Zajęcia, prowadzone w ascetycznych i tym samym nieco ponurych pomieszczeniach, odbywały się od rana do godziny 14. Zachowanie, czyli tzw. morale, postępy w nauce i wygląd uczennicy były poddawane niezwykle surowej ocenie grona pedagogicznego, a zwłaszcza przełożonej, niezmiennie dbającej o właściwą reputację szkoły. W tym zakresie nie było żadnego pobłażania. Podczas lekcji ujawniały się bardzo drastycznie problemy związane z prawidłowym wysławianiem się po polsku i była to podstawowa bolączka większości uczennic, konsekwentnie niwelowana przez wszystkich nauczycieli, przede wszystkim przez polonistkę Marię Kempińską, będącą równocześnie gospodynią klasową, czyli wychowawczynią. Ulu
Ryc. l. Helena Jankowiakówna
bioną nauczycielką mamy była jednak Konstancja Swinarska, siostra przełożonej, która uczyła francuskiego i geografii (to właśnie ona po wyzwoleniu Poznania w 1945 roku podjęła się zorganizowania Liceum im. Klaudyny Potockiej i Dąbrówki; pedagogiem była też trzecia z sióstr Swinarskich - Zofia). Geografia fascynowała mamę do tego stopnia, że już wówczas zebrała bardzo bogatą kolekcję map i książek podróżniczych, miała też sporej wielkości globus, który mimo zawieruchy wojennej przetrwał do dnia dzisiejszego. W późniejszym okresie podróże po Europie stały się jej pasją. Interesowała się też sportem, wówczas tzw. ćwiczeniami cielesnymi. W Dąbrówce, gdzie zajęcia sportowe prowadziła Aniela Pigoń, mama znana była ze swej niezwykłej sprawności fizycznej i wytrzymałości, miała nawet pseudonim "Kozak". Jej obecność w drużynie piłki ręcznej czy koszykarskiej prawie zawsze gwarantowała wygraną. Poza szkołą mama czynnie uprawiała wioślarstwo i narciarstwo. Do dziś zachowała wspaniałą sylwetkę i kondycję fizyczną. Szczęśliwy los zetknął mamę z profesor Irenę Dropińską, uczącą w Dąbrówce języka francuskiego. Była ona wówczas młodą, samotną z wyboru (po tragicznej, wojennej stracie narzeczonego) nauczycielką, oddaną bez reszty swym uczennicom. Wszystkim imponowała bardzo dobrą znajomością wielu języków obcych. 40 lat później uczyła również mnie.
Istotną rolę w ówczesnej edukacji odgrywała religia, wymieniana na świadectwie jako pierwszy i najważniejszy przedmiot, zaraz za sprawowaniem, a przed językiem polskim. Religii uczył ks. Kiciński.
Ryc. 2. Klasa IVb Państwowej Uczelni Żeńskiej im. Dąbrówki, piąta z lewej w górnym rzędzie stoi Helena Jankowiakówna, fot. z 1924 r.
Wacława Małecka
Zwieńczeniem całorocznej nauki były świadectwa, które w 1918 roku wystawiano jeszcze w dwóch językach - polskim i niemieckim. Skala ocen, zwanych cenzurami, z zachowania wahała się od bardzo dobrej, na ogół dobrej i mniej odpowiedniej do nagannej. Pilność oceniano od wytrwałej do niejednostajnej i małej, a oceny od niedostatecznej do bardzo dobrej można było otrzymać z pozostałych przedmiotach szkolnych. Program ówczesnego nauczania obejmował także nieznany dziś przedmiot zwany nauką pisma, czyli kaligrafię. Uczennice mozolnie ćwiczyły sztukę pięknego pisania, musiały stawiać litery pod określonym kątem oraz właściwie przyciskać stalówkę, czyli piórko osadzone na obsadce, w celu uzyskania właściwej grubości kreski. Przyglądając się korespondencji, jaką mama otrzymywała od swych rówieśnic, niejednokrotnie zachwycałam się tym starannym pismem. W czasie pobytu mamy w szkole klasa odbyła tylko jedną wycieczkę - do Chodzieży, do fabryki porcelany. Innym urozmaiceniem życia szkolnego były popołudniowe kółka zainteresowań działające na terenie Dąbrówki. Dziewczęta uczyły się prowadzenia gospodarstwa domowego, udzielały się w harcerstwie, w grupach Czerwonego Krzyża, w Kole "Samarytanka" oraz w Sodalicji Mariańskiej. Gdy popołudnia były wolne, całe korowody dziewcząt przechadzały się po pi. Wolności, udając zajęte oglądaniem witryn sklepowych - w rzeczywistości obiektem ich zainteresowań byli chłopcy w charakterystycznych szkolnych czapkach z czarnym daszkiem, którzy przechadzali się drugą stroną ulicy. Ich spojrzenia, wyraźnie odbijające się w szybach wystawowych, były przedmiotem licznych domysłów i komentarzy dziewcząt. Po opuszczeniu szkoły mama kontynuowała naukę w Szkole Sióstr Służebniczek w Pleszewie, gdzie panny z tzw. dobrych domów uczyły się przez rok zasad prowadzenia gospodarstwa domowego. Potem pomagała swemu ojcu w prowadzeniu piekarni (zasługą mojego dziadka było upowszechnienie chleba razowego w Polsce). W czasie wojny mama wyszła za mąż za Alfreda Wawrzyniaka, drogistę i właściciela perfumerii Helios przy ul. N owej (obecnie Paderewskiego). Wojna i trudna powojenna rzeczywistość pokrzyżowały wiele ich wspólnych planów życiowych. Siostra mamy Aniela, nieżyjąca już niestety, również była dąbrówczanką. Po ukończeniu Dąbrówki kontynuowała naukę w Pittman College w Londynie. Posługiwała się biegle językiem angielskim, francuskim i niemieckim, była tłumaczem w Konsulacie Amerykańskim w Poznaniu. Za swą pracę otrzymała wiele dyplomów amerykańskich, które są przyznawane obcokrajowcom za ich poziom znajomości języka i wysoką kulturę osobistą. Budynek szkolny, do którego uczęszczała moja mama, przestał istnieć w 1945 roku, spalony pod koniec działań wojennych. Po wojnie szkoła odrodziła się w gmachu dawniejszego Gimnazjum św. Marii Magdaleny, "Marynki", przy pi. Bernardyńskim. Tam pobierałam nauki w latach 1961-65. Na Dąbrówkę byłam jakby z góry skazana, szkoła wrosła w tradycję rodzinną, nazwisko Marii Swinarskiej, osoby-instytucji, przewijało się nieraz w domowych rozmowach. Siedzibę szkoły przybliżał mi też ojciec, przedwojenny absolwent "Marynki". Jawiła się ona jako podniszczony, trójczłonowy, dwupiętrowy gmach z czerwonej,nie otynkowanej cegły, z półkolistymi zwieńczeniami wysokich okien. Budynek został zbudowany w latach 1852-58, a jego wygląd zewnętrzny nie uległ do dziś żadnym istotnym zmianom. Budził on we mnie, jak i w moich koleżankach, należny respekt, no i oczywiście strach. N aukę zaczęłam po zdaniu egzaminów wstępnych, moją pierwszą wychowawczynią była pani mgr Honorata Skoczylas, polonistka. Ówczesną dyrektorką była mgr Irena Czajkowska, która funkcję tę pełniła w latach 1950-63. Moja klasa liczyła około 30 uczennic i były to już ostatnie roczniki wyłącznie żeńskiego liceum, bardzo liczne ze względu na powojenny wyż demograficzny (do innych klas uczęszczało nawet ponad 40 osób!). W latach 1964 i 1965 - czyli w czasie mojego pobytu w szkole - Dąbrówkę opuściła największa ilość abiturientek w całej historii szkoły, odpowiednio 311 i 307, podczas gdy w innych latach szkołę kończyło przeciętnie około 150-200 uczennic rocznie. Z pewnością dyrekcja szkoły miała duże trudności z opracowywaniem tzw. siatki godzin lekcyjnych dla około tysiąca dziewcząt uczących się w dziesięciu czy nawet jedenastu klasach na tym samym poziomie. Niełatwym zadaniem było zapewne również utrzymanie niezmiennie wysokiego poziomu nauczania, odpowiedniej dyscypliny oraz zapewnienie właściwego wyposażenia przy ówczesnych brakach rynkowych. W drugim roku mojej nauki, po odejściu wychowawczyni, klasa uległa rozbiciu i część z nas dostała się pod opiekę młodziutkiej, uśmiechniętej polonistki tuż po studiach, pani mgr Marii Paszkiewicz (uczącej w Dąbrówce w latach 1960-90), nazwanej przez nas Marylką. Nasza Marylka była jednym z tych nielicznych wówczas pedagogów, którzy, wymagając, nie stresowali i mimo młodego wieku dzielnie nas broniła przed zbytnią surowością starszego grona nauczycielskiego. Nową mieliśmy też dyrektorkę, panią mgr Ludmiłę Świnarską (pracowała w szkole w latach 1962-69). Jej nazwisko często wymawiano: Swinarska, ze względu na zbieżność z nazwiskiem pierwszej przełożonej Dąbrówki. W tym roku pani Ludmiła Swinarska, którą miałyśmy jeszcze okazję spotkać na l70-leciu szkoły w ubiegłym roku, odeszła na Wieczny Spoczynek. Los zetknął nas ponadto z przedwojennym, starszym i zasłużonym gronem pedagogów: Ireną Dropińską (języki obce), Marią Łowmiańską (język polski), Antoniną Tomkiewicz (języki obce), Haliną Wołowską (biologia), Marianem Węgrzynowiczem (fizyka), Heleną Cichą (języki obce), Heleną Tadeuszak (matematyka), Janem Gackiem (języki obce) i Czesławem Latawcem (język polski), by wymienić tylko tych naj starszych. Największą jednak grupę nauczycieli stanowiły samotne, starsze panie profesorki, oddane bez reszty pracy pedagogiczno-wychowawczej, w stosunku do których odczuwałyśmy duży dystans, wręcz bałyśmy się ich. Wszystkie uczennice zawsze z szacunkiem się im kłaniały i odruchowo wykonywały przy tym tzw. dygnięcie. Na ubiegłorocznym zjeździe ten niedzisiejszy nawyk był, jak za dawnych czasów, powtarzany przez wiele z nas, gdy witałyśmy się, już przecież bardzo dorosłe, z naszymi profesorami. Wbrew swej surowości jednak wszyscy oni bardzo nas kochali, z czego zdałyśmy sobie sprawę dopiero znacznie później. Krążyły o nich różne historie i anegdoty, które czasami łagodziły te układy.
Wynikiem tego były nadawane im przezwiska: Amorek (bo miała blond loczki,
Wacława Małecka
Ryc. 3. Klasa VIII-, Liceum im. Dąbrówki, trzecia z lewej w górnym rzędzie Wacława Wawrzyniakówna, fot. z 1961 r.
okrągłą, rumianą i zawsze uśmiechniętą buzię), Szneka (bo miała kok ułożony w kształcie szneki, czyli poznańskiej drożdżówki), Pętelka (bo miała same pętelki na sznurowadłach swych stareńkich tenisówek), Prawda-Właśnie (bo namiętnie powtarzała tę frazę, co skwapliwie liczyłyśmy) albo Szafa, Dziewica, Żaba, Periojka, Dziadek itp. Przezwiska te często w niezmiennej formie funkcjonowały przez wiele pokoleń. W szkole, jak i poza nią, obowiązywała surowa dyscyplina, nazywałyśmy to klasztornym rygorem. Chodziłyśmy w granatowym lub czarnym fartuszku z wymienialnym, przypiętym na guziczki lub zatrzaski białym kołnierzykiem (były też kołnierzyki z plastikowej koronki). Na lewym ramieniu, na dwa palce powyżej łokcia (!), musiałyśmy nosić solidnie przyszytą czerwoną tarczę z numerkiem szkoły - zarówno na fartuszku, jak i na ciemnym płaszczu. Przed rozpoczęciem lekcji u wejścia do budynku dyrektorka codziennie sprawdzała nasz wygląd i nieraz pokłuła palce szpilkami, za pomocą których prowizorycznie, na ostatnią chwilę przyczepiałyśmy tarcze. Niezastąpiony, kochany woźny, zwany pedlem, miał zawsze dyżurną igłę z nitką i ratował nas z opresji. Makijaż czy kolorowa garderoba były natychmiast likwidowane i odnotowywane stosowną naganą. Miałyśmy absolutny zakaz noszenia rozpuszczonych włosów lub końskich ogonów, długie włosy musiały być koniecznie splecione w jeden lub dwa warkocze. Higienistka lub dochodzący lekarz sprawdzali regularnie nasze głowy (ze względu na częste wówczas przypadki wszawicy), czystość i właściwą długość paznokci oraz kształt i czystość stóp. Każda z nas musiała nosić swój grzebień i chusteczkę, które to przedmioty musiałyśmy okazywać na żądanie nauczycieli. Po
szkole miałyśmy prawo przebywać w mieście do godziny 20, a pod opieką starszych - do 22. Jedna z naszych koleżanek klasowych, bagatelizująca ten zakaz, została usunięta ze szkoły ze skutkiem natychmiastowym. Samodzielne pójście do kawiarni czy do klubu studenckiego w razie zdemaskowania groziło równie poważnymi konsekwencjami. Słynny na cały Poznań klub studencki Od nowa przy ul. Wielkiej był szczególnie na cenzurowanym. Oczywiście znalazły się koleżanki, które incognito przestąpiły te zakazane progi i w naszych oczach stały się wielkimi bohaterkami. Lekcje zaczynały się o 8.15, ale już o 8.10 zamykano bramę. Nieco spóźnione mogły tylko liczyć na pomoc koleżanek z parteru. Na parterze właśnie znajdowała się nasza klasa i nieraz zdarzało się, że wciągałyśmy spóźnialskie przez okna. Takie uczennice przypłacały te praktyki zniszczeniem garderoby, a szczególnie pończoch. Szkoła miała pełno korytarzy i zakamarków. W piwnicach, zwanych Hadesem, odbywały się zajęcia praktyczne z gotowania. Prowadziła je bardzo lubiana pani Rożek, mama klasowej koleżanki. Naszymi wyrobami częstowałyśmy grono nauczycielskie na kolejnych lekcjach, licząc na ulgi w odpytywaniu. Przepisy kulinarne pani Rożek (słynny placek ze śliwkami) sprawdzają się do dziś! W Hadesie mieściła się również szatnia i stołówka, tam chodziłyśmy na kubek gorącego mleka lub herbaty. Tam też wymieniałyśmy ostatnie plotki i odpisywałyśmy naprędce zadania domowe. Żądano od nas bardzo porządnego prowadzenia zeszytów i zdarzało się, że któraś z nas musiała cały zeszyt przepisywać z powodu niestarannego pisma, braku marginesu czy też kleksów (czasami udało się je wyskrobać żyletką) - wieczne pióra na pompkę robiły nam często takie psikusy. Posiadanie długopisu stanowiło powód do dumy, lecz pisanie nim było jeszcze jakiś czas zabronione, bo podobno psuły charakter pisma, co szczególnie podkreślali starsi profesorowie. Na najwyższej kondygnacji, zwanej Olimpem, znajdowały się biblioteka oraz pomieszczenia przeznaczone na zajęcia z kroju i szycia oraz maszynopisania. Te ostatnie były prowadzone w maleńkiej salce, do której wchodziło się po bardzo stromych schodach. Tam rzędem stały maszyny, których klawiatury przykrywano specjalną osłoną w celu pamięciowego opanowania układu czcionek. Na zajęciach z kroju i szycia uczyłyśmy się różnego rodzaju haftów, wyszywając je na białym płótnie napiętym na tzw. tamborku, cerowania, szycia prostych modeli, np. fartuszków, oraz heklowania. Cały budynek był ogrzewany piecami i przed każdym z nich stało wiadro z opałem, czasami w czasie lekcji trzeba było dorzucić szufeleczkę do ognia lub zawołać woźnego. Zimą walczyłyśmy o miejsce, by się do nich przytulić, bo zimy były srogie, a na korytarzach - zimno. Każdy, kto wchodził do budynku, czuł unoszący się wszędzie, specyficzny zapach płynnej pasty, która konserwowała stareńką, niezwykle głośno skrzypiącą, czarną podłogę z szerokich desek. Ten szczegół wiele z nas pamięta, bo przenikliwe skrzypienie sygnalizowało nam, że zbliża się do klasy nauczyciel, a w czasie ciszy lekcyjnej mogło też zdradzać wagarowicza. Wagary, zwane białkami, niektóre uczennice spędzały w przyległym bezpośrednio do szkoły kościele Bernardynów. Białki groziły wpisaniem nagany i powiadomieniem rodziców, głośniejszym jednak echem odbijały się ucieczki
Wacława Małecka
Ryc. 4. Wacława Wawrzyniakówna, późniejsza Małecka, fot. z 1%4 r.
· całej klasy - wówczas były dodatkowe lekcje, solidne sprawdziany karne, prace społeczne i apele szkolne potępiające to naganne zachowanie. Oprócz wagarów były też inne metody radzenia sobie w trudnych, stresowych sytuacjach. Gdy lekcje odbywały się do późnego wieczora, ze względu na liczebność mojego rocznika, postanawiałyśmy je "oficjalnie" skracać i wtedy podejrzanie często wysiadała instalacja elektryczna (służyły do tego spinki do włosów), jakże niebezpiecznie zdezelowana! Te relikty przedwoj ennego wyposażenia i późniejszych prowizorycznych przeróbek czy napraw zostały ostatecznie usunięte w latach 1964/65. Cały rok szkolny towarzyszyły nam ekipy remontowe, co traktowałyśmy raczej jako urozmaicenie życia szkolnego niż uciążliwość. Dzięki staraniom dyrektorki i przy wyJ komitetu rodzicielskiedatne pomocy Q b . / ł . tralne g roze rano piece za ozono cenogrzewanie i wymieniono instalację elektryczną. Najbardziej namacalnym dowodem tych zmian był nowy, może mniej przyjazny i bezosobowy, dźwięk dzwonka szkolnego, tym razem elektrycznego. Nasz pedel bardzo to przeżył, pozbawiono go jakże istotnej funkcji radosnego wymachiwania mosiężnym starym dzwonkiem, symbolem życia szkoły. Teraz został mu tylko mało romantyczny przycisk elektryczny. Podłoga też przestała skrzypieć, czarne deski zastąpił parkiet i po nim musiałyśmy stąpać obowiązkowo w domowych papciach. Modernizacją objęto też salę gimnastyczną, która mieściła się w osobnym, solidnym budynku z czerwonej cegły, nawiązującym do architektury całego kompleksu szkolnego. Gdy nastała ciepła pora, wiele zajęć odbywało się na obszernym boisku oddzielonym od ulicy długim, wysokim, ceglanym murem. Lekcje wychowania fizycznego obejmowały też naukę pływania - korzystałyśmy z pływalni przy ul. Wronieckiej. Zimą organizowano nam obozy narciarskie w Karpaczu. Dąbrówka odnosiła wówczas wiele znaczących sukcesów sportowych, szczególnie w gimnastyce artystycznej. Wiernie kibicowałyśmy naszej koleżance klasowej, której drużyna zdobyła zaszczytny tytuł mistrza Polski w tej dyscyplinie. W tym okresie kształtował się też wielki talent pływacki innej uczennicy szkoły, Teresy Zarzeczańskiej, która w latach 1967 -72 była członkiem kadry narodowej, a pokonanie kanału La Manche ugruntowało jej sportową karierę. Z nastaniem wiosny w szkole robiło się weselej, zakwitały piękne kasztany dookoła budynku, sygnalizując nadejście kolejnych matur, zazieleniał się teżogródek na tyłach szkoły, prowadzony przez nas w ramach lekcji biologii. Moje zainteresowania skupiały się jednak na przedmiotach humanistycznych i geografii. Z przyjemnością uczyłam się przede wszystkim języków obcych, niemieckiego również poza szkołą. Język angielski pogłębiałam pod kierunkiem prof. Ireny Dropińskiej, która wcześniej uczyła moją mamę.
Prócz angielskiego prof. Dropińska znała łacinę, włoski, hiszpański, niemiecki, francuski, a w nowej rzeczywistości politycznej opanowała dodatkowo rosyjski, gwarantujący jej dalszą pracę w Dąbrówce. Twierdziła skromnie, że daleko jej do doskonałości, bo języka obcego musimy się uczyć całe życie. Bardzo szybko stałam się jedną z jej ulubionych uczennic i - z racji podeszłego wieku naszej profesorki - pomagałam często w prowadzeniu lekcji (do Dąbrówki przyszłam już z podstawową znajomością języka angielskiego, w związku z czym pani Dropińska znacznie podwyższała mi poprzeczkę). Nauczanie języków zachodnich było w tamtych czasach bardzo trudnym zadaniem - brakowało nam motywacji do ich opanowania, od Zachodu skutecznie oddzielała nas żelazna kurtyna, nie było możliwości bezpośredniej rozmowy z cudzoziemcem (może tylko podczas Międzynarodowych Targów Poznańskich), oferowano namjeden skromny podręcznik, nie miałyśmy żadnego dostępu do prasy zagranicznej, a lektury, przeważnie klasyka, drukowano w ZSRR, ze słownictwem objaśnianym w języku rosyjskim. Wydawano je na nędznym papierze, ale za to były bardzo tanie. Jubileusz 50-lecia pracy pedagogicznej pani Dropińskiej w 1963 roku był wielkim świętem szkolnym. W jego organizację byłam oczywiście bardzo zaangażowana. Całym sercem pragnęłam w ten sposób okazać wdzięczność pani profesor za ukształtowanie mnie na przyszłego filologa. Niestety, nie doczekała mojego absolutorium, w 1966 roku jej śmierć boleśnie mnie dotknęła. Innym pedagogiem, który w zdecydowany sposób wpłynął na życiorysy moich koleżanek klasowych, była pani prof. Daniela Góral. Jej zasługą było przygotowanie ponad połowy z nich na chemię i medycynę. Należała do bardzo wymagających nauczycielek, podobnie zresztą jak większość grona pedagogicznego, i dzięki temu Dąbrówka utrzymywała się w czołówce, jeśli chodzi o procent uczniów przyjętych na studia wyższe. Nie samą nauką jednak żyłyśmy. Zycie szkolne urozmaicały akademie starannie przygotowywane na różnego rodzaju okazje, a były to najczęściej rocznice historyczne, święta państwowe czy też jubileusze. Wszystkie musiałyśmy wówczas ubierać białe bluzki i granatowe spódniczki, szkoła przybierała odświętny wygląd, wisiały flagi państwowe, wystawiano sztandar szkoły, a rozłożyste palmy w wielkich donicach dopełniały standardowy wystrój wszystkich oficjalnych wnętrz. Ze względu na ówczesne realia polityczne, w podniosłej atmosferze obchodzono corocznie wielki październik, były odczyty, recytacje i okolicznościowe wystawy. Cała szkoła musiała też stawiać się na pochód pierwszomajowy, by - po sprawdzeniu obecności - przemaszerować przed trybuną honorową, wymachując biało-czerwonymi chusteczkami. Mniej oficjalne nastroje panowały podczas akademii z okazji 8 marca. Dzień Kobiet w żeńskiej szkole to było naprawdę miłe święto. Naszym nauczycielkom składałyśmy życzenia, obdarowując je własnoręcznie zrobionymi laurkami i kwiatami. W tym dniu ofi
Wacława Małeckacjalnie odwiedzali nas chłopcy z zaprZYJaznlonego Liceum im. M. Kasprzaka z programem artystycznym. W podobnym duchu przeżywałyśmy Dzień Nauczyciela. Największymi uroczystościami były jednak jubileusze z okazji wieloletniej pracy pedagogicznej zasłużonych nauczycieli. Za mojej bytności były to wspomniany jubileusz prof. Ireny Dropińskiej oraz profesora Jana Gackiego (1965). Innymi ciekawymi wydarzeniami były wizyty dwóch znamienitych artystów scen polskich - profesora Jana Kreczmara oraz Wojciecha Siemiona, którzy przybyli do nas na zaproszenie Kółka Miłośników Teatru (kierował nim prof. Czesław Latawiec). Aktywnością odznaczały się również inne kółka zainteresowań, których w Dąbrówce było naprawdę sporo. Do wyboru były: Kółko Historyczne (prof. Anna Swoboda), Kółko Miłośników Przyrody (prof. Jan Granops), Kółko Matematyczne (prof. Helena Tadeuszak), Kółko Geograficzne (prof. Stanisława Rogalowa), PCK oraz harcerstwo (prof. Helena Tadeuszak). Nagrodą za dobre wyniki, zachowanie czy inne osiągnięcia klasowe były wyprawy do kina lub do teatru. Orszak klasowy przemierzający ulice miasta stanowił widok, dziś już wielce egzotyczny, który z pewnością zadowoliłby każde oko profesorskie. Był to szereg karnie idących parami wyrośniętych pannic w ciemnych płaszczach i w berecikach "z antenką". Z wypiekami na twarzy wychodziłyśmy z seansów, gdy bohaterem filmów był nasz ówczesny idol Jean Marais. Muzycznym idolem był bezsprzecznie zespół The Beatles, budzący zgorszenie wśród nauczycieli i, niestety, tych długowłosych młodzieńców nie było nam dane słuchać w czasie nielicznych zabaw szkolnych. Zabawy odbywały się najczęściej w okresie karnawału przy bardziej stonowanej muzyce, np. Marino Mariniego, dochodzącej z płyt pocztówkowych, odtwarzanych na adapterze Bambino. Naszymi partnerami byli uczniowie z Jana Kantego. Dyrekcja Dąbrówki zapraszała ich również oficjalnie na studniówki, które odbywały się w auli szkolnej pod kuratelą nauczycieli i komitetu rodzicielskiego. Gdy nastał maj, w szkole robiło się nieco luźniej, bo był to okres wycieczek.
N asza klasa miała okazję zwiedzić Fabrykę Dywanów w Kaliszu, Fabrykę Porcelany i Ozdób Choinkowych w Chodzieży, Kopalnię Odkrywkową w Koninie, Zakłady Mleczarskie we Wrześni oraz, jak pozostałe klasy, Szlak Piastowski.
Działaczkom Koła ZMS zafundowano wyjazd do odbudowywanej stolicy.
W maju 1965 roku przystąpiłyśmy do egzaminu dojrzałości. Przygotowania trwały już od dawna, bo stworzenie przepisowych warunków do matury pisemnej przy tak dużej ilości uczennic było bardzo trudnym zadaniem. Egzaminyodbywały się w auli szkolnej oraz w sali gimnastycznej. Aby zapobiec ściąganiu, jedna z naszych profesorek seniorek stała w auli na krześle, obserwując nas z góry, a w sali członkowie komisji egzaminacyjnej wykorzystywali w tym celu drabinki gimnastyczne. Nie muszę dodawać, że widok ten nas dekoncentrował! Po pomyślnie zdanym egzaminie bawiłyśmy się na balu maturalnym, tym razem już w prawdziwej restauracji Magnolia w parku Kasprzaka (dziś Wilsona). Partnerami dla niektórych samotnych panien byli uczniowie Szkoły Podoficerskiej. Po maturze prawie wszystkie podjęłyśmy naukę w szkołach wyższych. W moim przypadku wybór padł na filologię germańską, ponieważ anglistyki jeszcze wtedy na uniwersytecie w Poznaniu nie było. Dzięki przyznanemu sty
Ryc. 5. Klasa zerowa VII Liceum Ogólnokształcącego im. Dąbrówki, z przodu, w bluzce z serduszkiem Anna Małecka, fot. z 1997 rwm#'V *m I r:. . n I\. . P ci .k. TBl m fev w- - łr r.> 1
· t U B A 'Ii,» *
" " M n a r f i t 1 r TIr 1-tćisn1>'
:» WSw A K rr 2ft,rr 'TM rr y w.
,.. 4
1\. '1
L \
Ryc. 6. Klasa autorki na zjeździe z okazji l70-lecia Dąbrówki (w środku z kwiatami w ręku wychowawczyni klasy Maria Paszkiewicz), fot. z 2000 r.
Wacława Małeckapendium mogłam równlez uczyć się języka szwedzkiego na Uniwersytecie w Up sali. Po latach kraje skandynawskie stały mi się szczególnie bliskie, a Danię traktuję nawet jak drugą ojczyznę. W 1973 roku wyszłam za mąż za Jerzego Małeckiego, inżyniera, konstruktora, od wielu lat pracownika administracji MTP. W 1997 roku moja córka Anna stanęła przed dylematem wyboru szkoły średniej. W Dąbrówce istniała już wtedy, od 1994 roku, pięcioletnia klasa dwujęzyczna, polsko-niemiecka. Klasa wstępna, zwana też zerową, służy opanowaniu podstaw języka, gdyż przy przyjmowaniu nie jest wymagana jego znajomość. Anna przystąpiła do specjalnych testów wykazujących predyspozycje lingwistyczne, zdała i została koleją w naszej rodzinie dąbrówczanką. Obecną siedzibą szkoły, którą od 1991 roku kieruje pani Elżbieta Stryjakowska, jest budynek przy ul. Żeromskiego. W 1967 roku do Dąbrówki zawitali chłopcy, zwani mieszkami, uczniowie zrzucili fartuszki, mundurki i nie noszą numerków identyfikacyjnych. W szkole zrobiło się kolorowo, a dyscyplina obrała inny wymiar. Młodzież jest bardziej świadoma swoich praw, w znacznie większym stopniu decyduje o wizerunku szkoły, a dystans dzielący nauczyciela od ucznia stał się znacznie mniejszy. Wychowawcą mojej córki został pan mgr Andrzej Piaskowski, matematyk, prowadzący część swych zajęć w języku niemieckim. Na podobnych zasadach odbywają się także lekcje fizyki i geografii. Język niemiecki jest prowadzony przez dwóch nauczycieli, germanistkę i Niemca, którego deleguje strona niemiecka. W klasie maturalnej uczniowie mają możliwość przystąpienia do egzaminu państwowego, tzw. Deutsches Sprachdiplom II, uprawniającego do studiowania na uczelniach niemieckich bez dodatkowego zdawania testów językowych. Jest to duża szansa dla uczniów tej klasy i może stanowić ukoronowanie ich pięcioletniego wzmożonego wysiłku w opanowywaniu rozszerzonego zakresu języka niemieckiego. Swą sprawność językową uczniowie mają też okazję wykorzystywać w trakcie wymiany z placówkami zagranicznymi. Wcześniejsze pokolenia dąbrówczanek nie mogły nawet marzyć o takich atrakcjach. Ukoronowaniem naszych wspólnych losów dąbrówczańskich był niezwykle uroczyście obchodzony jubileusz l70-lecia szkoły i wielki zjazd licznych pokoleń uczennic (ryc. 6). Mama, seniorka, z ogromnym wzruszeniem dzieliła się wspomnieniami z odwiedzającymi ją przedstawicielami szkoły i dziennikarzami. Moja klasa spotkała się prawie w komplecie z Marylką, a córka świętowała w szkole.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2001 Nr4 ; Pensje gimnazja licea dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.