SPIS RZECZY RATAJSKICH Impresje sentymentalnemLIUSZ KUBEŁ

Kronika Miasta Poznania 2001 Nr3 ; Rataje i Żegrze

Czas czytania: ok. 23 min.

Kamienie nie rosną Kiedy wspominam dzieciństwo, mam przed oczyma wielki, czerwony kamień, tak wysoki, iż sięgający ramion kilkuletniego chłopca. Kamień ów od niepamiętnych czasów tkwił przy jednej z alejek nadwarciańskich plant oddzielających dawne Rataje od rzeki. My, smarkacze z tej dzielnicy, święcie wierzyliśmy, że kamienie rosną. Gdy sam rosłem, doroślałem, dochodząc do wieku nieco już przejrzałego, jakoś nie chciało mi się tej naiwnej wiary z siebie wykorzenić. I pewnie by tak pozostało, gdyby sentymenty i wspomnienia nie zagnały mnie pewnego razu na ścieżki tuż za dzisiejszym os. Piastowskim. Tam właśnie, przypadkowo, po kilkudziesięciu latach, odnalazłem ów kawał czerwonego granitu - dziwnie dziś mały i pozbawiony magii. Zmalał? A może z upływem czasu to mój świat znacznie urósł? Wtedy, gdy czerwony kamień był wielki, mój cały świat składał się wyłącznie z Rataj.

Odcięci od miasta Most Rocha przez jakiś czas po wojnie był w odbudowie, a most MarchIewskiego (dzisiaj Królowej Jadwigi) miał dopiero powstać na początku lat 50. Byliśmy więc, my "ratajarze" , od miasta w jakimś sensie odcięci. Dla nas Poznań był po drugiej stronie Warty, więc przeprawialiśmy się do niego łodziami. O ile dobrze pamiętam, przy przystani klubu Polonia miał swój pomost przewoźnik Wiśniewski, a na wysokości ul. Obrzyca inny przewoźnik, Iwański. Ich usługi nie były wcale tanie, a więc i nasz kontakt z miastem niezbyt częsty. Może przez to atrakcyjny. Zwłaszcza, gdy po drugiej stronie rzeki, tuż przy płocie Dziecińca Miejskiego koczował tabor cygański.

, Juliusz Kubeł

Ryc. l. Kamień z czerwonego granitu, dziś pozbawiony magii i wielkości

Można powiedzieć, że w czasach, gdy biegałem w krótkich spodenkach i "posmykanych patentkach", mój świat zamykał się w mikroskopijnej przestrzeni między rzeką, ulicami św. Rocha, Ostrowską, Wioślarską i Obrzycą. Dalsze ulice Rataj, aż po Szczytnicką (dzisiejsze osiedle Piastowskie) czy Kruczą (tę okolicę nazywaliśmy Małą Azją, a moja babcia miała tam duży ogród), stanowiły dla mnie odlegle ratajskie peryferie. Mieszkaliśmy z rodzicami i starszym bratem Olkiem przy ul. Sremskiej, prostopadle ustawionej do Wioślarskiej. Jak większość ratajskich ulic, również Śremską pokrywała wyboista, stwardniała szlaka, która w czasie deszczu zamieniała się w grząskie błoto. Dopiero w połowie lat 60. radny Hamerski załatwił budowę jakichś skromnych chodników. Inną osobliwością było to, że ulice Śremska oraz równoległe do niej Jarocińska i Dolska były ślepe. Zamykał je prowizoryczny płot ze złomowych odpadów, za którym rosły niezliczone rzędy kalafiorów hodowanych przez ogrodnika Głodowskiego.

Centrum Serce ówczesnych Rataj to skrzyżowanie ulic Wioślarskiej i Rataje. Tu mieściła się poczta, magiel i sklep spożywczy zwany spółdzielnią (PSS!) albo sklepem Czepickiej (kierowniczka). Nieopodal miał prywatny zakład fryzjer Urbański, a tuż obok jeszcze przez parę lat po wojnie utrzymała się prywatna "kolonialka" Antosia, którego nazwiska nikt dziś nie pamięta. W spółdzielni kupowało się "odciągane" mleko nalewane do "kanek", u Antosia egzotycznie wyglądającecukierki (pewnie swojej roboty), a fryzjer Urbański podgalał nam wysoko głowy ręczną maszynką, zimą podgrzewaną na niewielkim piecyku. Dziwne to było zaiste centrum, skoro znajdowały się w nim jeszcze trzy spore gospodarstwa - wielodzietnych Osieckich i Przedwojskich oraz Bambrów Rothów, którzy sprzedawali prawdziwe, świeże mleko od krowy, w odróżnieniu od tego "odciąganego" z PSS-u. Tuż obok nich wrastała w ziemię gliniana chatka, z okien której lokatorzy (chyba Boreccy) mogli oglądać jedynie kolana przechodniów, a pod drugiej stronie, w ogrodzie, pasły się liczne kozy pani Naci. W kierunku południowym brukowanej kocimi łbami ul. Rataje mijaliśmy prywatną piekarnię piekarza o nazwisku nomen omen Rataj. Piekł on fantastyczny chleb, który jeszcze ciepły zjadaliśmy w połowie przed doniesieniem do domu. Przed Gwiazdką i Wielkanocą nasze matki zanosiły do Rataja własne blachy z plackami do wypieczenia. To było przeżycie, przyglądać się, jak na oczach klientów bochenki były wyjmowane z węglowego pieca - zwykły chleb pojedynczo, komiśniak po trzy zrośnięte ze sobą. Raz widziałem, jak pan Rataj osobiście sprawdzał, czy po wygarnięciu drzewnego węgla piec jest dostatecznie nagrzany do wypieku. Wkładał do jego pustej czeluści wiecheć słomy i gdy ta zatliła się, był to znak, że wszystko do wypieku gotowe. Dalej na południe, w małym budyneczku, na państwowej posadzie rezydował rzeźnik Pachura, który sam rozbierał z rzadka przywożone tusze i dbał o to, żeby wiecznie nienasycona kolejka klientek wychodziła od niego zadowolona. Towaru ciągle brakowało, choć ludzie kupowali niedużo. Z braku lodówek i pieniędzy.

M™

· »- - - jmft1WWI

Ryc. 2. Dom przy ul. Łacina, obok stała fabIYka musztardy

Juliusz Kubeł

Potem już była ul. Obrzyca, a przy niej nowa, imponująca rozmiarami i nowoczesnością, TPD-owska szkoła, tylko nieco mniejsza od swojej wzorcowej siostry przy ul. Szamarzewskiego, dziś zajmowanej przez uniwersytet. Od środka Rataj w kierunku północnym, naprzeciw gospodarstwa Osieckich, mieściła się słynna prywatna knajpa Przybeckiego, która przetrwała aż do budowy bloków. Mocne trunki i specyficzna klientela tego przybytku tworzyły atmosferę jakby z opowiadań Hrabala. Stałymi klientami knajpy byli nie tylko mieszkańcy Rataj. Późnym popołudniem zajeżdżały tu wielkie rolwagi do wożenia koksu z gazowni, którymi wozacy wracali do Starołęki. Czasem któryś wyszedł z kuflem piwa, żeby napoić trunkiem konie. Niejeden, który przeholował, był wrzucany na pakę, a konie wiedzione instynktem same ciągnęły go do domu. Za knajpą był szewc, dalej jakieś drobne zakłady i magazyny, jeszcze dalej wśród strzelistych topoli stacja paliwowa dla miejskich autobusów. Ulica Serafitek prowadziła do klasztoru żeńskiego i mieszczącego się w nim zakładu opiekuńczego dla dzieci upośledzonych oraz domu dziecka dla sierot wojennych. Tuż przy kościele św. Rocha zieleniał ogrodzony płotem, nieźle utrzymany stary park, który przetrwał do dziś jako pozostałość po ogrodzie Bractwa Kurkowego. Przy ul. św. Rocha działała, jak to mówiliśmy, "fabryka sera", przy Łacinie fabryka musztardy, a na terenie będącym dziś we władaniu telewizji zakład produkujący wentyle. O ile mi wiadomo, na Ratajach, oprócz drobnych zakładów rzemieślniczych - takich choćby jak zegarmistrzowski pana Klupsia przy ul. N a Miasteczku albo stolarnia Rokickiego przy Łuczniczej czy kuźnia przy ul. Rataje w kierunku Starołęki - działały też fabryczki bakelitu i atramentu położone jeszcze bardziej na południe. Największe wrażenie na nas, dzieciakach, robiła cegielnia Ciesielczyka, której monstrualny wykop gliniany zasypano dopiero podczas budowy trasy Hetmańskiej. Jednak całość mego ówczesnego świata spowita była przede wszystkim w zieleń pól i ogrodów, których na Ratajach było najwięcej.

Pierwsze nauki W tamtych latach Rataje miały dwa ośrodki nauczania - Szkołę Podstawową nr 14, która podówczas była największym i najnowocześniejszym budynkiem w okolicy, oraz salkę parafialną na probostwie św. Rocha (z wyjątkiem krótkiego okresu "odwilży", kiedy religii pozwolono wejść do szkoły). Szkoła nosiła imię Towarzystwa Przyjaciół Dzieci i rzeczywiście była dla nas przyjazna. Do tego lśniła nowością i imponowała różnymi udogodnieniami. W niej po raz pierwszy w życiu zobaczyłem prysznic, z którego w dodatku leciała ciepła woda. Tu poznałem też zalety kaloryfera w zimie. Gdy zaś idzie o pomieszczenia, to ich wielkość i zróżnicowana funkcjonalność nam, dzieciakom wychowywanym przeważnie w ciasnocie rodzinnych domów, wydawała się czymś niedościgle doskonałym. Do naszej dyspozycji, poza pięknymi klasami, były obszerna aula ze sceną i zmechanizowanym systemem zaciemniania okien, prawdziwa sala gimnastyczna, pachnąca mokrą ceratą stołówka, gdzie obowiązkowo piliśmy kakao, a także specjalistyczne pracownie i warsztat do nauki prac ręcznych. Pamiętam też, że ściany korytarzy były pokryte niekończącymi się rzędami drzwi

Ryc. 3. Klasa la Szkoły Podstawowej nr 14 na Ratajach, Juliusz Kubeł drugi od prawej w ostatnim rzędzie, fot. z 1955 r.

czek do szafek, które zastępowały szatnię. Podłogi, z wyjątkiem wyłożonych parkietem auli i sali gimnastycznej, były betonowe i konserwowano je poprzez obfite oliwienie. Oznaczało to, że każdy upadek równał się trwałej tłustej plamie na spodniach, a raczej pończochach zwanych patentkami. A przecież "gonito" i przepychanki były naszym chlebem powszednim. Zegrze miało wówczas swoją skromną szkołę w baraku, z tymi dzieciakami mieliśmy więc do czynienia sporadycznie, głównie poprzez kościół. Natomiast codziennie do naszej ,,14-tki" dojeżdżały autobusami dzieci ze Szczepankowa i Starołęki, gdzie szkół nie było. Gdy idzie o naukę, to z jej przebiegu nie pamiętam zbyt wiele, bo jakkolwiek byłem prymusem, to zaprzątała mi ona niewiele czasu. Wiem tylko tyle, że dla wychowawczyni, pani Haliny Kasprzak-Kozłowskiej, jedynie moja bardzo dobra ocena ze sprawowania stanowiła czasem problem. Kierownicy tej szkoły byli bardzo różni. Kozakiewicz uczył tylko rosyjskiego, stąd uchodził za narzuconego z urzędu "Ruska". Zapamiętałem go jednak jako człowieka skromnego oraz cichego i nie słyszałem, aby komuś zaszkodził. Jego syn chodził ze mną do jednej klasy i nie mogę powiedzieć, żeby korzystał z jakichś przywilejów. Przywrócony na stanowisko w krótkim czasie "odwilży" kierownik Aftyka był matematykiem, ale i energicznym reformatorem z żyłką społecznikowską. Dzięki niemu uczniowie sami zbudowali na zapleczu szkoły prawdziwe boisko lekkoatletyczne z żużlową bieżnią, skoczniami i bocznymi placami do koszykówki i siatkówki. Otwarcie odbyło się z pompą. Były przemo

Juliusz Kubeł

wy, a my, w strojach gimnastycznych, paradnie ustawieni w równe kolumny odśpiewaliśmy: "Niech żyje sport, sport żyje nam!" Byliśmy dumni ze swego kierownika i z siebie. Po latach urbaniści osiedlowi bezmyślnie zniszczyli nasz wysiłek i ,,14-tka" nigdy nie otrzymała nic w zamian, choć jest chyba obecnie szkołą o profilu sportowym. Trzeci kierownik lat mego dzieciństwa nazywał się, o ile dobrze pamiętam, Sawczyn i nic o nim nie mogę powiedzieć poza tym, że jawił nam się jako postać równie tajemnicza, co i groźna. Bałem się go, można powiedzieć, irracjonalnie, jak wszyscy moi rówieśnicy. Przy wejściu do szkoły do dziś rośnie olbrzymia topola, która nosi na sobie piętno beztroski wielu pokoleń uczniowskich. Tych z przedwojennej, barakowej poprzedniczki ,,14-ki" z pewnością też. Wspinałem się na niąja i moi rówieśnicy, robią to dzisiejsze "gzuby" i robiła też tak z pewnością moja mama urodzona na Ratajach jeszcze za Wilusia.

Co warte podkreślenia, nasza szkoła im. TPD nie zajmowała się wyłącznie nauczaniem nieletnich. Była też swoistym socjalistycznym centrum kultury dla dorosłych. Tu odbywały się propagandowe akademie i pogadanki, których intencją było podciągnięcie ideowe zapóźnionych w stosunku do centrum miasta Rataj. Ale też przyjeżdżały tu na występy rozmaite zespoły. Tu okazjonalnie wyświetlano filmy fabularne (pamiętam Przygodę na Mariensztacie), tu też organizowano w karnawale zabawy.

Ryc. 4. ...uczniowie sami zbudowali na zapleczu szkoły prawdziwe boisko lekkoatletyczne z żużlową bieżnią, skoczniami i bocznymi placami do koszykówki i siatkówki (dzisiaj boisko już nie istnieje)

Ryc. 5. ...Przy wejściu do szkoły do dziś rośnie olbrzymia topola, która nosi na sobie piętno beztroski wielu pokoleń uczniowskich...

N auka katechizmu odbywała się w salce parafialnej kościoła św. Rocha i była dla nas zupełnie inną sprawą niż nauka pozostałych przedmiotów. To były jakby lekcje "po godzinach", najczęściej po południu. Łączyły się one z przemarszem przez Rataje i ponownym spotkaniem z grupą rówieśników. Usytuowana na piętrze plebanii salka pachniała inaczej niż szkoła, zawsze w niej stały kwiaty w wazonie, a fascynująca siostra katechetka, w skrzydlastym serafickim kornecie i w drucianych okularach, mówiła same dobre rzeczy. Od uczniów wymagała przy tym niewiele: uwagi w czasie lekcji, zakuwania katechizmu na pamięć oraz widocznych gołym okiem przejawów naiwnej pobożności. Wszyscy bez oporu spełnialiśmy jej oczekiwania i lubiliśmy ją bardzo.

Cmentarz łagodzi obyczaje Pierwszej komunii udzielił mi ksiądz dziekan Szczepan Czemplik, ówczesny proboszcz parafii św. Rocha. Był to niewysoki, krępy brunet o dość groźnej minie, a imponował nam wszystkim dwoma rzędami złotych zębów, które demonstrował w niezbyt częstym uśmiechu. Proboszcz raz w roku odwiedzał parafian z racji kolędy. Ambicją każdej rodziny było, by podejmować księdza zgodnie z pewnym kanonem. Musiał więc być na stole biały obrus, na nim krzyż i dwa lichtarze z zapalonymi świecami, naczynie z wodą święconą i koniecznie kropidło. W naszej kamieniczce mieszkało kilka rodzin, a kropidło było jedno. Zada

Juliusz Kubełniem nas, dzieciaków, było tak nim manewrować, żeby zanim proboszcz wejdzie do następnego mieszkania, ta sama święta miotełka znalazła się tam wcześniej i zagrała rolę zupełnie innej. Ksiądz dziekan dobrotliwie nie dostrzegał naszych sztuczek, bo nas kochał. Parafii poświęcił się bez reszty. Najpierw odbudował kościół, a potem zmobilizował parafian do postawienia wokół ozdobnego płotu, który stoi do dziś. Miał niewątpliwy autorytet i cieszył się ogromnym szacunkiem. Późniejszy proboszcz ks. Matysiak, który w burzliwych okolicznościach przeniesiony został na Dębieć, miał charyzmę innego rodzaju, ale też był w swych poglądach bardziej radykalny, zwłaszcza gdy idzie o stosunek do komunistów. Osobliwością ratajskiej parafii Św. Rocha było to, że należeli do niej też mieszkańcy Zegrza, co niekiedy komplikowało sprawy. Choćby i w ten sposób, że my, gzuby, po katechizmie tłukliśmy się z "żegrzajami" jak opętani, nazywając ich pogardliwie mieszkańcami "stolicy rabarberu". Czasem gnaliśmy ich Ostrowską aż do Obrzyckiego rowu, który uznawaliśmy za naturalną granicę naszego terytorium. W przeciwieństwie do dzieciarni, dorośli nie żywili do siebie jakiejś specjalnej niechęci. Bo jedni i drudzy z Bambrów przecież! Trzeba jednak stwierdzić, że ówczesne Zegrze różniło się od Rataj dość znacznie. Zegrze przypominało zamożną wieś z licznymi zabudowaniami gospodarskimi, na Ratajach natomiast przeważały ogrodnictwa produkujące warzywa i rozproszona zabudowa dwupiętrowych domów wielorodzinnych, często nie otynkowanych i marnie zbudowanych, bez kanalizacji, lecz z wodociągiem. Liczni Bambrzy ratajscy pracowali w rzemiośle i przemyśle. Nie nosili się też z wiejska, a nasze matki nie ubierały się tak jak te z Zegrza w tradycyjne bamberskie stroje. Odświętnie ubrane Bamberki z Zegrza widzieć można było jeszcze w latach 60., jak bryczkami z rodzinami zajeżdżały paradnie na mszę niedzielną. Zamożne Zegrze mogło być przedmiotem zazdrości Rataj, choć z drugiej strony cywilizacja "robotnicza" wydawała się na tyle kusząca, że o tych z Zegrza myślało się jako o "wsiokach" . N am, dzieciakom, Zegrze dodatkowo stało kością w gardle ze względu na jego szkolną potęgę sportową, która nas deklasowała. Wystarczy powiedzieć, że ich nauczyciel wf, pan Szebiotko, wychował wielu uzdolnionych piłkarzy ręcznych, w tym dwóch reprezentantów Polski - braci Kuleczków. "Ratajarze" i "żegrzaje" mieli wszakże pewne miejsce, które jednoczyło ich absolutnie i ostatecznie. Był to wspólny cmentarz parafialny umiejscowiony w Zegrzu, w okolicach dzisiejszej ul. Wiatracznej. Przy okazji pogrzebów naturalna myśl o wspólnym końcu drogi skutecznie studziła temperamenty i niwelowała niechęć.

Wypadki, które mną wstrząsnęły Było ich kilka. I dotyczą wczesnego dzieciństwa.

Pierwszy z nich dotyczy pewnej akademii szkolnej w okresie Gwiazdki. Wtedy to uczeń grający postać bałwanka, ubrany w kostium z waty, na oczach rówieśniczej widowni i nauczycieli zapłonął niczym żywa pochodnia. Przyczyną była świeczka na choince, od której zapaliła się wata. Chłopca uratowano, ale ślady po poparzeniach zostały mu na resztę życia. Pamiętam, że ta scena zrobiła na mnie większe wrażenie niż ustawicznie wyświetlane nam filmy o niewypałach, których ofiarami padali nasi rówieśnicy w całym kraju. Sami, na naszej Śremski ej, odkopaliśmy nie zły arsenalik i nikt się nie bał tak, jak podczas tego pożaru na scenie. Młodszy brat poparzonego został później basistą kultowego zespołu "Blackout" Tadeusza Nalepy, ale przedwcześnie zakończył karierę po jakimś wypadku. Z trudem sobie go przypominam. Starszego mam ciągle przed oczyma. Innym razem tuż przed "wypadkami poznańskimi" aresztowano naszego sąsiada Ignacego B. Jako młody chłopak krótko przed zakończeniem wojny, o ile dobrze pamiętam, z rozkazu swojej organizacji wykonał wyrok na komuniście. Gdy ożenił się z córką naszej sąsiadki z poddasza, był już mundurowym milicjantem (!). Ajednak UB go zdemaskował. Pewnego dnia na naszą ratajską uliczkę Sremską przyjechała kompania KBW uzbrojona w pepesze i erkaem. Zajęli stanowiska "leżąc" i z lufami wycelowanymi w nasz dom czekali na dalsze rozkazy. W tym czasie inna grupa przeszukiwała poddasze. Ignacy na czas akcji wsunął się w wolną przestrzeń między ścianą mieszkania, a dachówką i go nie znaleźli. Aresztowali go dopiero parę dni później i dostał 12 lat. W czerwcu 1956 roku po otwarciu bram więzienia przy Młyńskiej przyszedł na krótko do domu. Potem zgłosił się dobrowolnie do dalszej odsiadki. Darowano mu część kary, lecz nigdy więcej go nie widziałem. Pamiętam, że wtedy, gdy KBW pojawiło się na mojej ulicy, mimo wszelkich zakazów i ostrzeżeń podeszliśmy do żołnierzy. Ajeden zapytał mnie przyjaźnie:

Ryc. 6. Ratajski stawek, taki sam, choć planty już inne

Juliusz Kubeł

"Mały, gdzie się tak pięknie opaliłeś?" Na co ja odpowiedziałem bez namysłu: "Kolo pani Feliksowej!" Poklepał mnie wtedy wyrozumiale, bo choć młody, widział już więcej świata niż okolice ogrodu pani Feliksowej czy cale Rataje razem wzięte. Ale on w ten mój mały świat wtargnął z pepeszą. Pewnie dlatego tak długo to pamiętam. Inny wstrząs, który przeżyliśmy jako dzieci, był związany z wielką tragedią.

Żył nią wówczas cały Poznań, ale na naszą wyobraźnię podziałała ona jakoś szczególnie. Zaginęła dziewczynka. Potem okazało się, że została uprowadzona dla okupu, a w końcu zamordowana i wrzucona do jednego ze stawów na ratajskich plantach. Z tornistrem na plecach. Ten tornister wystawał z wody i tylko dlatego zwłoki zostały zauważone. Było to dla nas przerażające, bo przecież planty były naszym drugim domem. Tu rozgrywały się nasze wszystkie zabawy dziecięce, tu uciekaliśmy przed diabolicznym, jednorękim stróżem "Łapką", tędy chodziliśmy kąpać się w Warcie. To był nasz teren! Od mostu Rocha, gdzie Łukasiki z luków skakali na głowę do Warty, aż do ostatniego stawu na południe, czyli dawnej pływalni Hamerskiego i cegielni Ciesielczyka. Dziś, gdy tam się udaję, ożywają wszystkie moje wspomnienia. I na ogół są przyjemne. Tylko ten jeden stawek do dziś przyprawia mnie o skurcz żołądka.

Bimba W 1952 roku oddano do użytku most Marchlewskiego. Budowę śledziliśmy w napięciu, bo jej ukończenie oznaczało koniec izolacji Rataj. To tak, jakby ktoś miał nam otworzyć na oścież bramę do miasta. N o i stało się. Najnowocześniejszy most w Poznaniu poddany został próbie obciążeniowej i wytrzymał. Mógł wreszcie na Rataje dotrzeć tramwaj! Trzynastka i chyba też czternastka! Stare zestawy z pantografem na pojedynczym drążku zazgrzytały w okolicach dzisiejszego ratajskiego ronda. Ale wtedy nie tylko nie było ronda, ale nawet pętli tramwajowej. Ówczesne wozy silnikowe były tramwajami z możliwością jazdy w obie strony. Przekładało się tylko pantograf, jak olbrzymie wędzisko, z przodu do tyłu, przetaczało wagony przyczepne i jazda! Dodać trzeba, że przyczepki były bardzo różne. Od "pokoju z kuchnią" z pomostem na środku, aż po letnie tramwaje z otwartymi balkonami na zewnątrz. Nie miało to większego znaczenia, gdyż drzwi wówczas nie były zamykane elektrycznie, więc bez względu na pogodę na stopniach na zewnątrz i tak wisiały "winogrona" z nadprogramowych pasażerów. Modne też było wskakiwanie i wyskakiwanie w czasie jazdy. Osobna sprawa to konduktorzy. W każdym wagonie po jednym. Oni to, każdy z osobna, dawali sygnał mechanicznym dzwonkiem na sznurku, że wagon jest gotowy do jazdy. Oni też przeciskali się z torbą na szyi przez tłum pasażerów, dziurkowali karty przejazdowe i sprzedawali bilety. Początkowo po 45 groszy normalny i 15 groszy ulgowy. Z czasem, gdy praktyka niewydawania reszty stała się nagminna, MPK zdecydowało się podnieść cenę o 5 groszy, by zabrać sprytnym konduktorom to, co oni przedtem zabierali firmie i nam. Przyjazd tramwaju przez most Marchlewskiego na Rataje był sporym udogodnieniem. Umożliwiał naszym rodzicom dojazd do pracy na lewym brzegurzeki, ale też tym z miasta pozwalał na dojazd do nas. Wszyscy nauczyciele byli z miasta. Niekiedy nie byli to rdzenni poznaniacy, więc nas, uczniaków mówiących prawie wyłącznie gwarą, prawie nie rozumieli. Tramwaj dokonał więc pierwszego znaczącego wymieszania ludności tej dzielnicy. Powiększył też mój świat, przyniósł powiew nowości. Ale też spowodował pewną istotną zmianę w topografii Rataj. Stopniowo zaczęło powstawać nowe centrum, osłabiające, rzecz prosta, znaczenie poprzedniego. N a końcowym przystanku tramwajowym jadący z miasta i do miasta mieszkańcy Zegrza, Szczepankowa, Starołęki i Minikowa przesiadali się z autobusów i na autobusy. Stanowiło to zalążek dzielnicowego dworca autobusowego. Wkrótce wybudowano prymitywną poczekalnię, a zaraz potem tuż obok stanął pierwszy na Ratajach kiosk "Ruchu" i budka telefoniczna. Tu siłą rzeczy gromadzili się ludzie, tu nawiązywało się nowe znajomości. Toteż warto było Lewalskim ustawić nieopodal stragan z warzywami i owocami, bo było komu kupować. Za nimi poszli inni. Również droga do kościoła wiodła przez to skupisko. Ranga tego miejsca systematycznie rosła wraz z rozwojem komunikacji, a osłabła nieco dopiero wówczas, gdy przy kościele wybudowano przychodnię (przedtem ratajarzy leczył nieoceniony dr Pona w swoim obejściu przy ul. Rataje, w którym, jakby na przekór światłości właściciela, stała nieużywana już stodoła pokryta strzechą). Przedłużenie linii tramwajowej do Starołęki stanowiło pewien problem. Po pierwsze, skręt tramwaju w prawo, aż do Fabryki Maszyn Żniwnych, oznaczał wykup przez miasto sporych gruntów ogrodniczych. Po drugie, zabudowa równoległa do ul. Rataje była zupełnie nieuporządkowana, przynajmniej na tyle, że wytyczenie trasy tramwajowej w linii prostej było zdaniem niewykonalnym. Po trzecie wreszcie, przyszłą trasę przecinały tory kolejowe, a takie skrzyżowanie dla ówczesnych inżynierów stanowiło barierę trudną do pokonania. Sprawa była jednak nagląca. Prawobrzeżny przemysł na Starołęce - a więc Stomil, Lechia (to przedwojenny Tukan, gdzie pracowała moja matka), Blask, Maszyny Żniwne, Odział HCP nazywany, jak przed laty, "Hynczem" - potrzebował coraz więcej ludzi do pracy. Trzeba ich było sprawnie dowieźć. Budowa nowej trasy tramwajowej szła mozolnie. Najpierw opór stawili ludzie, broniący ojcowizny. Najoryginalniej postąpił ogrodnik Jankowski, specjalista od hodowli goździków, którego tereny położone były dokładnie w tym miejscu, gdzie dzisiaj tramwaj skręca z ronda ratajskiego w kierunku Hetmańskiej (rośnie tam jeszcze pozostały z tamtych czasów wielki kasztanowiec). Po wielu dyskusjach pan Jankowski zgodził się, by trasa wąskim na szerokość torów pasem przecięła jego posiadłość w połowie. Potem, gdy tramwaj już jeździł, motorniczy niejednokrotnie był zmuszony zatrzymywać się w tym miejscu i czekać, aż ogrodnik przeciągnie swoją dwukółkę od jednej bramy do drugiej. A on starannie najpierw zamykał kłódkę na tej bramie, z której wóz na tory przedtem wtoczył, potem otwierał drugą, w którą miał wjechać, wreszcie robił przejazd. Problem skrzyżowania szyn kolejowych z tramwajowymi w końcu jakoś rozwiązano, gorzej było z omijaniem budynków. Na wysokości Małej Azji, czyli ul. Kruczej, tramwaje kluczyły pod oknami mieszkańców, nieomal się o nie ocierając. Ludzie opowiadali, że w jednym z budynków okna otwierane dotąd na ze

Juliusz Kubeł

Ryc. 7. Jeden z dawnych domów ratajskich, o które niemal ocierał się tramwaj jadący do Starołękiwnątrz musiano na koszt państwa przerobić, bo właściciel uparł się, że będzie wietrzył mieszkanie jak przedtem, bez ryzyka ich urwania. Po uruchomieniu bimby do Starołęki chodziliśmy do szkoły wzdłuż torów, a gdy było wielkie błoto, najlepiej było przejść jeden przystanek po szynie, jak po równoważni, co wymagało nie lada zręczności i stanowiło pole do dość niebezpiecznej szczeniackiej rywalizacji. Oczywiście nieraz jeździliśmy bimbą na gapę. Jednak o tym, żeby wsiąść do niej około godziny drugiej w drodze ze szkoły, nie było mowy. O tej porze robotnicy ze Starołęki wisieli po obu stronach wagonów jak bujne kiście winogron. Nie ulega wątpliwości, że bimba ożywiła Rataje. To dzięki niej docierali tu ludzie z różnych dzielnic miasta. To dzięki niej nasza droga do śródmieścia stała się krótsza i naturalniejsza. A na co dzień dzięki niej w miarę szybko dowiadywaliśmy się na przykład, po co w szaleńczym tempie po kocich łbach Rataj pędzą w kierunku Starołęki wozy strażackie. Ludzie z tramwaju wołali: "Stomil się pali!!!" A palił się często.

Czerwiec '56 W dniu 28 czerwca 1956 r. mieliśmy z Olkiem i mamą pojechać bimbą do cioci Marty na Świetlaną (okolice Palacza). Dla nas to była frajda, bo sama podróż przez miasto to już nie lada atrakcja, a poza tym ciotkę bardzo lubiliśmy, gdyż pracowała w przedszkolu jako kucharka i częstowała nas bułkami z masłem. Wczesnym rankiem, mimo że to był czwartek, mama ubrała nas odświętnie, "jak

do miasta", a sama poszła do spółdzielni zrobić zakupy. Trochę długo jej nie było, a jak przyszła, powiedziała krótko: "Nie jedziemy do cioci, przebierajcie się w rzeczy »na co dzień«". "A czemu nie jedziemy?" - pytaliśmy rozczarowani. "Bo w Poznaniu jest sztrejk!" - mama ucięła wszelką dyskusję. Ojciec, skromny pracownik biurowy, dojeżdżał do pracy w Śremie i o kontakcie z nim na razie nie było mowy. To mama więc musiała zdecydować o tym, co robimy dalej. Doświadczenie wojenne podpowiadało jej, że najważniejsza jest aprowizacja. W kwadrans później staliśmy we troje w potężnym "ogonku" przy spółdzielni, z której zgromadzeni wkrótce wykupili cały zapas mąki, kaszy i wszystkiego, co tam było. Mimo trudnej sytuacji wszyscy zachowywali się cicho. Miasto za rzeką też było ciche. Po jedenastej, a może koło południa, wszyscy zdali sobie sprawę, że dobiegające od strony śródmieścia odgłosy, które przypominały śmieszny efekt kapiszonowy, to pojedyncze wystrzały, czasem krótkie serie z prawdziwych karabinów. Powiało grozą. "Wojna" - szepnąłem do brata. "Wojna" - potwierdził. A więc to, co znaliśmy z opowieści rodziców, miało teraz i nas dotknąć. Mama, mimo słabego zdrowia, była osobą energiczną i zapobiegliwą. Nie dała nam zbyt długo podniecać się nową sytuacją. Odnieśliśmy aprowizacyjne zdobycze do domu na Śremską. Potem znowu do "ogonka". Tym razem do spółdzielni na Polance, gdzie jeszcze coś zostało. A odgłosy wystrzałów ciągle gęstniały. Ojciec wieczorem przedostał się do Poznania i zdecydowanie zakazał nam oddalać się od domu. Sam poszedł na zwiady do miasta, ale poza tym, że są krwawe ofiary i sytuacja jest groźna, niewiele mógł się dowiedzieć. Zresztą i tak by nam nic nie powiedział. Z wrodzoną ostrożnością krył się ze swoimi wolnościowymi poglądami, zwłaszcza przed nami. Na każde niewygodne pytanie zwykle odpowiadał: "Porozmawiamy o tym, jak dorośniecie". Tego wieczoru ojciec długo naradzał się z mamą. O czym mówili, nie wiem, bo ze względu na nas rozmowa toczyła się łamaną niemczyzną, którą rodzice pamiętali ze szkoły oraz niedawnej wojny i której używali zawsze wtedy, gdy chcieli coś przed nami ukryć. Kiedy na ul. Kórnicką wtoczyły się czołgi, nie wytrzymaliśmy. Przecież szły na Poznań. Skrótami, brnąc przez kalafiory Głodowskiego, przedostaliśmy się do kolumny. Zagadany przeze mnie czołgista w pilotce zamamrotał coś niezrozu

Ryc. 8. Maria Kubeł, mama Juliusza, fot. z ok. 1932 r.

Juliusz Kubełmiale. "Ty z nim nie gadaj, bo to Rusek" - szepnął brat. I ja przez wiele lat w to wierzyłem, choć nie mogła to być prawda. Można powiedzieć, że na maleńkich Ratajach piętno tamtych czasów odciskało się wcale nie słabiej, niż gdzie indziej. Gdy umarł Stalin, nasza przedszkolanka się rozpłakała. Maluchy też ryczały, no bo któż nam teraz da raz po raz jabłko, skoro wujek Soso nie żyje? Nasza pani w to wierzyła, a my jej. Gdy życie w Moskwie zakończył Bierut - na Ratajach nikt nie płakał. Gdy doszedł do władzy Gomułka - wszyscy myśleli, że to odnowiciel. W domach żartowano o trzech złotych medalach dla Polski, niby przyznanych nam dodatkowo po rozegranej w Melbourne Olimpiadzie. Gomułka jakoby zasłużył się w "podnoszeniu ciężarów", Rokossowski w "skoku w dal" (wyleciał do Moskwy), a Cyrankiewicz - nielubiany za wredne, wygłoszone w poznańskim radiu przemówienie o odrąbywaniu ręki - w "pływaniu", bo utrzymał się w kręgach władzy.

Korzystne zmiany polityczne i gospodarcze odczuwaliśmy krótko. Pojawiła się na jakiś czas religia w szkole, polepszyło się trochę zaopatrzenie. Wkrótce na Rataje wróciła stara bieda. Tutaj nadal przejawem jakiej takiej stabilizacji było posiadanie paru kur znoszących jaja albo królików na mięso. Wielu" trzymało" kozy. Żarty o nich mama ucinała krótko: "Koza to krowa biednych ludzi". To prawda. Kozy wykarmiły na Ratajach niejedną rodzinę. Myśmy nie mieli ani kur, ani królików, ani "cygi", ale smak peklowanej koźliny znaliśmy. Było to zawsze wtedy, kiedy jedna z sąsiadek, regularnie odbierająca od nas obierki (stróżyny!) jako paszę dla swej trzódki, wciskała mamie konspiracyjnie niewielkie zawiniątko do rąk i mówiła cicho: "Zatrzaśli my pierona, pani Kubłowa". Mimo biedy byliśmy jednak szczęśliwi. Może dlatego, że wokół nie było drażniącego bogactwa i ludzie byli sobie na ogół życzliwi.

22 lipca - defilada w Poznaniu Pewnie odrodzona władza ludowa miała w tym interes propagandowy, ale Jej decyzję o tym, że centralna defilada wojskowa odbędzie się 22 lipca 1957 r.

w Poznaniu, wszyscy przyjęli z entuzjazmem. Wkrótce przystąpiono do przygotowań, w czym znaczny udział miały Rataje. W okolicach dzisiejszego ronda na kilka dni przed uroczystością nieustannie ćwiczyła orkiestra wojskowa prowadzona przez kapitana M urzyna (takie nazwisko). Mieliśmy więc każdego dnia darmowy koncert. Potem ćwiczyło wojsko. Po raz pierwszy zobaczyliśmy paradne stroje wielu formacji i te najpiękniejsze - Brygady Podhalańskiej. Zjechały też wozy pancerne, działa i czołgi. Dla chłopców to był raj. Defilada miała wyruszyć z Rataj w kierunku śródmieścia. Stąd miało iść w zwartym szyku wojsko i miał jechać sprzęt. Przez most Marchlewskiego oczywiście. Ileż to było spekulacji, czy most wytrzyma? Czy wojsko pójdzie krokiem mieszanym czy defiladowym? Czy czołgi wjadą jednocześnie czy pojedynczo? Wszystko to ekscytowało "ratajarzy" do tego stopnia, że gdy o godzinie czwartej rano w dzień defilady odbywała się próba generalna, na chodnikach stał tłum z moim ojcem i bratem włącznie. Do dziś nie mogę im wybaczyć, iż - wiedząc o tym, że jestem raczej śpiochem - nie obudzili mnie wtedy. A przecież tak jak wszyscy czułem się za przebieg parady odpowiedzialny. Przyjechał do nas wielki świat, egzotyczny i potężny. Rataje nie mogły zawieść. Nocną próbę generalną przespałem, ale gdy kolumna ruszyła już w oficjalnym szyku, stałem z innymi na zatłoczonym chodniku. Było to wielkie przeżycie. Ale największy szok czekał nas w momencie, gdy po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy nad naszymi głowami ziejące ogniem odrzutowce. Ryk był potworny. Włączyła się w to bateria artyleryjska, zainstalowana po drugiej stronie rzeki przy moście, która oddała 24 salwy. Bojący się błyskawic i grzmotów mój brat Olek był bliski omdlenia. Pamiętam, że byliśmy wtedy wszyscy niezwykle poruszeni, a nawet dumni, że oto nasze Rataje dzięki tej defiladzie połączyły się symbolicznie i chyba już na dobre z miastem. Nie pominięto nas. A przy tym było tak pięknie, czysto i uroczyście. Trochę dziwiły nas świeżo zasadzone drzewa w okolicach trybuny honorowej (przy ul. Królowej Jadwigi, na wysokości kościoła Bożego Ciała), ich ko

Juliusz Kubełrony były bowiem przygięte i przywiązane do ziemi. Pomysłowi poznaniacy w ten sposób uratowali drzewka, które inaczej trzeba by wyciąć, bo zasłaniały widok na przemarsz oficjelom, którym przewodził generał Spychalski. Trochę też było w tym symboliki. Że niby drzewa kłaniają się władzy, ale tylko wtedy, gdy są skrępowane powrozami.

Ludzie Pierwsza refleksja dotycząca mieszkańców Rataj i Zegrza dosięgła mnie, gdy byłem już licealistą, z przypadku dojeżdżającym do ogólniaka nr 9 na Dębcu. Wśród kolegów szkolnych miałem tych z Dębca właśnie, z Łazarza, z Lubonia, Mosiny i Puszczykowa. Ta mieszanka znacznie różniła się ode mnie. Jedni pochodzili z rodzin inteligenckich lub "prywaciarskich", inni z robotniczych, jeszcze inni z małych gospodarstw. Z Rataj byłem ja jeden. Minęło wiele miesięcy, zanim staliśmy się zgraną paczką. Zaprzątnięty nową szkołą i trochę uprawianiem sportu, mało czasu spędzałem na Ratajach. Po pewnym czasie zacząłem na nie patrzeć, tak jak przybysz z zewnątrz. Zacząłem lepiej dostrzegać ratajską odrębność. Któż tu mieszkał? Inteligencja? Raczej w niewielkim stopniu. W ogromnej części byli to potomkowie rolników Bambrów. Owych historycznych osadników przybyłych tu pod koniec XVIII wieku na zaproszenie władz miasta z okolic Bambergu. Niektórzy, jak Osiecki i Roth, trzymali się roli. Inni zmienili zawody. Mój dziadek, Jan Leitgeber (wywodzący się z biedniejszej linii tego słynnego poznańskiego rodu), był majstrem murarskim. Ożenił się z Anną Hirsch, też Bamberką. Większość członków tej rodziny mieszkała potem w Zegrzu, pielęgnując dawne tradycje. Ratajscy Bambrzy mieli świadomość, kim są, ale nie obnosili się z tym. Mimo to stosunki w tej dzielnicy były prawie rodzinne. Wiele nazwisk, poprzez matrymonialne wymieszanie, miało już polskie brzmienie, lecz dalekie bamberskie pokrewieństwo dotyczyło sporej części mieszkańców Rataj. Wielu ludzi do mojej mamy zwracało się nie inaczej, jak per "Marynia Hirszki - Lajtgebrowej". Oznaczało to, że mój ojciec, urodzony na Grobli, był dla nich też wprawdzie swój, ale trochę obcy. Niezależnie od tego jednak, czy ktoś pochodził z Bambrów, czy nie, na Ratajach wszystkich obowiązywała jakaś bezdyskusyjna solidność, uczynność, uczciwość i oszczędność - tu jakoś specjalnie rozwinięta. Także cichy, uparty patriotyzm i przywiązanie do wiary. Nielicznych złodziejaszków i pijaczków traktowano tu z olbrzymią rezerwą. Wdzierające się do nas przez most miasto trochę zachwiało panującą równowagę. I im większa była ekspansja ludzi z zewnątrz, tym bardziej ta równowaga, by nie powiedzieć harmonia, słabła. Ale nie aż tak, bym czas młodości wspominał źle. Na Ratajach mieszkało też kilka tajemniczych rodzin bułgarskich. Chyba cztery. Byli świetnymi ogrodnikami, wspaniale wykorzystującymi żyzną ratajską glebę. Nie integrowali się jednak z resztą mieszkańców. Niewiele o nich wiem. Gdzieś w pamięci majaczą mi dwa nazwiska: Ganew i może Jordan. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego tu osiedli i w jakich okolicznościach. Po latach doszły mnie plotki, że podobno w czasie wojny poznańscy Bułgarzy, mimo iż byli traktowani jako sojusznicy Rzeszy, pomagali Polakom. Może ci ratajscy też?

Spis rzeczy ratajskich

'. ,fil K'

_;n; II Pff!

-« BI

Ryc. 10. Dom Rothów i Hopplów na obecnym os. Jagiellońskim

. . . » * « S i» * ił * W H

.. ,. .

na Polance, identycznie wyglądał nieistniejący dom Kubłówf. -

*>mtt . ..

· t

Juliusz Kubeł

Spośród moich kolegów z klasy w podstawówce niewielu ukończyło jakieś studia. Zbyszek Psuja został dentystą, podobno dwaj inni inżynierami, jeszcze ktoś znanym lekarzem. Reszta edukację zakończyła na maturze albo zawodówce. Bardzo nieliczni absolwenci" 14-tki" z tamtych lat stali się osobami znanymi - dotyczy to z pewnością Leszka i Marka Raczaków związanych z Teatrem Ósmego Dnia. Na Ratajach urodzili się też wybitni kajakarze. Ze starszego pokolenia choćby Kozieras (pierwszy mistrz Polski na kanadyjce) i Osieccy, z młodszego - olimpijczyk Rafał Pisz i bracia Tomyślakowie. Mieszkał tu też znany dziś poznański muzyk Andrzej Borowski.

Hiobowa - jak dla kogo? Kiedy przez lata na Ratajach powtarzano plotki o tym, że zniknąć mają z powierzchni ziemi bliskie nam domy, że rozkopane zostaną pola i ogrody i na tym miejscu powstanie osiedle mieszkaniowe - nikt tego nie traktował poważnie. Zycie płynęło tu spokojnie i szczęśliwie. Zwłaszcza życie dzieciaków. N asz ówczesny świat to zabawa, piłka, planty, kąpiele w rzece, fascynacja przepływającymi statkami i szkutami, bieganie po miękkim lodzie, no i szkoła, można powiedzieć, że luksusowa jak na tamte czasy. Stanowiła ona zasadniczy punkt odniesienia. Nie sądziliśmy, że może trafić się nam coś od niej lepszego. A przecież dodatkowo opiekował się nami dawny Tukan, czyli fabryka mydła Lechia. Gwarantowało to po dwa mydełka dla każdego ucznia na Gwiazdkę i czasem szczoteczkę do zębów na "Tydzień higieny jamy ustnej". Radny Wacław Hamerski przy okazji zacytował coś z "Trylogii", myśmy dali przedstawienie i wszyscy byli zadowoleni. Ogólnej radości nie mącił fakt, że przytłaczająca większość uczniów miała możność mycia się tylko w miednicy, przy użyciu niekiedy tylko podgrzanej w czajniku wody, jeśli akurat w "angielce" palił się węgiel. Kiedy w 1966 roku wmurowano kamień węgielny pod przyszłe, 130-tysięczne (taki był plan) osiedle, my młodzi mieliśmy już inne doświadczenia. Nasz świat

Ryc. 12. Dom przy ul. Na Miasteczku, w którym mieszkała rodzina Raczakówbył większy. Wiedzieliśmy już, że można żyć zupełnie inaczej. Wygodniej, nowocześniej, lepiej... Tak jak w mieście! Decyzje o tym, co dalej, podejmowali jednak dorośli. I musieli wybierać szybko. Niektórzy ogrodnicy dostali w zamian ziemię w Szczepankowie, inni zrezygnowali z ogrodnictwa. Gdy idzie o domy, niektórzy za spłatę kupowali inne, często w opłakanym stanie. Większość jednak przeniosła się do miasta. Jedni do mieszkań kwaterunkowych, inni do nowych bloków spółdzielczych w okolicach Ognika i Bułgarskiej. Moi rodzice podjęli dramatyczną decyzję i mimo skromnych dochodów wzięli kredyt na trzypokojowe, nowe mieszkanie. Był to najgorszy rodzaj budownictwa spółdzielczego, jaki można sobie wyobrazić, a mimo to byliśmy z bratem szczęśliwi. Miasto już nas uwiodło swoją nowoczesnością. Chcieliśmy do bloku! Tam gdzie ciepła woda płynie ze ściany i nie trzeba palić w piecu. Zdradziliśmy stare Rataje. Dla innych hiobowa, dla nas wieść o wyprowadzce z Rataj pod koniec 1967 roku była radosna.

Jednak sentymenty Przez kilka długich lat nie zaglądałem na Rataje. Nie byłem świadkiem ich rozbiórki, nie widziałem, jak budują się nowe bloki. Chciałem wtedy o mojej dzielnicy zapomnieć. Zupełnie inaczej, niż dziś. Gdy po dłuższym czasie, zrządzeniem losu, znów na dziesięć lat zamieszkałem na Ratajach, przyszło mi żyć na os. Jagiellońskim pod numerem 1, jakieś sto metrów od pagórka dla dzieci usypanego prawdopodobnie z gruzów po moim

Ryc. 13. Juliusz Kubeł jako Gary Cooper "W samo południe" przed wyprowadzką na podwórku ratajskiego domu, fot. z 1967 r.

Juliusz Kubeł

rodzinnym domu i domu sąsiadów Kasprzaków. Dom Hopplów, dziś otynkowany, ocalał. Przetrwało jeszcze wiele innych drobiazgów. Na przykład kapliczka przy ul. Zamenhofa postawiona na pamiątkę zabitego niegdyś przez piorun chłopca z bamberskiej rodziny Walterów. Szkoła nr 14 jakoś zmalała między blokami na os. Piastowskim. Zegrze i cmentarz parafialny to już tylko wspomnienie. Przystanie rzeczne i ścieżki na plantach niewiele przypominają tamte sprzed lat.

Warta, jaka jest, każdy widzi i czuje. Wystarczyło jednak parę spacerów, by ożył w pamięci widok i zapach dawnych Rataj... Gdy się szło od Zegrza, w pełni lata, tuż przed zachodem słońca, z kominów ratajskich prosto do nieba unosił się delikatny dym. Matki gotowały wodę na herbatę do kolacji. Pachniały ogrody, gryzł w oczy kurz żużlowy unoszący się z drogi. A gdy doszło się do rzeki, cóż za widok! Czerwone niebo, na nim kontury panoramy miasta, wieże kościołów, zarys wyższych budynków, a u stóp Warta, szlamiasta i rybna, bo czysta, a przy tym groźna. Do dziś pamiętam taką scenę. Kolega z sąsiedztwa, a przy tym niezły "bulaj" Jerzyk Kasprzak, uparł się, że przepłynie odcinek od "błony do błony" pod prąd. W połowie osłabł i poszedł pod wodę. Wyciągnął go na brzeg jakiś dorosły, który w pobliżu wylegiwał się z "melą" na kocu. Jerzyk, jak tylko otworzył oczy, wybąkał: "Niepotrzebnie się pan szkodował i tak bym się do brzegu sam dotośtoł". Jerzyk mówił gwarą, bo "za gzuba" wszyscy nią mówiliśmy, nie znając poprawnej polszczyzny. Ta gwara to mojajedyna od lat możliwość odbywania "podróży sentymentalnej". Języka dzieciństwa ani bloki na miejscu starych Rataj, ani mój nowy świat z pamięci nie wymazały. Łączy on moją rozedrganą współczesność z tą dawną, cichą, ratajską swojskością. Na tym styku czuję się w miarę dobrze i dziś o tamtych Ratajach myślę z żalem, ale ciepło. Tak trochę jak o kimś bliskim, kto musiał umrzeć. Ze starości. Niektórzy twierdzą, że pod ratajskimi blokami, gdzieś głęboko tkwią pamiątki starsze niż państwo polskie. Mało o tym wiem. Jeśli początek Rataj rzeczywiście jest tak odległy, to czas między ogrodami i blokowiskiem był tylko mgnieniem historii. Brałem w nim udział.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2001 Nr3 ; Rataje i Żegrze dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry