WŁADYSŁAWMANIKOWSKI - "CHIRURG OD RĘKI

Kronika Miasta Poznania 2001 Nr1 ; Lekarze

Czas czytania: ok. 10 min.

DAINA KOLBUSZEWSKA

W poznaniu profesor jest "firmą". Do jego kliniki trafiają chorzy z całej Polski - ci, którym piła odcięła dłoń, inni po skomplikowanych złamaniach, dzieci z wrodzonymi wadami. Wszyscy z nadzieją, że odzyskają władzę w potrzebnych w życiu rękach. Mowa o Władysławie Michale Manikowskim, kierowniku Katedry Traumatologii i Chirurgii Ręki w poznańskim Szpitalu Ortopedycznym im. Wiktora Degi. Profesor Manikowski urodził się w Wilnie w 1937 roku, jego ojciec - Marian Władysław był oficerem Korpusu Ochrony Pogranicza i stacjonował w Stolpcach, małym, granicznym miasteczku. Na czas porodu matka Halina przeniosła się do Wilna. Pani Halina pochodziła z rodziny Gilewiczów - drobnej szlachty ze Wschodu, która po rewolucji przeniosła się do Polski, do Torunia. Po napaści Związku Radzieckiego na Polskę o grożącej wywózce (polska, oficerska rodzina!) ostrzegła ich dwie godziny wcześniej opiekunka do dziecka, która prawdopodobnie miała kochanka w NKWD. - Mama wzięła mnie na ręce, zapakowała walizkę i pojechaliśmy do Warszawy - wspomina profesor. Pani Halina miała sześcioro rodzeństwa rozrzuconego po Polsce. W Warszawie mieszkał jej naj starszy brat Zygmunt, absolwent kijowskiej medycyny. Był lekarzem wojskowym, komendantem szkoły podchorążych sanitarnych w Toruniu, a potem dyrektorem Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego w Warszawie. Po wojnie dwukrotnie został wybrany na rektora Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Wspólnie z nim zamieszkiwała starsza siostra Stefania z mężem Henrykiem Mianowskim, również lekarzem, który służył w 15. Pułku Ułanów Poznańskich. Okres okupacji przemieszkali jednak z rodziną ojca w Sanoku. Tam pani Halina prowadziła ze szwagierką sklep komisowy. Udało się jej wyciągnąć męża z niewoli niemieckiej, ale żył jeszcze tylko rok (zmarł 1941). W 1945 roku prze

Daina Kolbuszewska

Ryc. l. Profesor Manikowski z zespołem lekarzy Kliniki Chirurgii Ręki, 2000 r.

niosła się do Torunia, gdzie mieszkała z rodziną brata jako panna. Podjęła pracę w Banku Spółek Kredytowych (z wykształcenia była księgową), w którym pracowała przed wojną. Po trzech latach ponownie wyszła za mąż za znajomego z kręgów wojskowych, aktora, który występował w teatrze Wilama Horzycy w Toruniu i w 1948 roku wszyscy razem przenieśli się do Poznania. Przez rok z powodu kłopotów mieszkaniowych Władysław Manikowski chodził do Gimnazjum im. J. Długosza u księży we Włocławku. - Potem już na stale związałem się z Poznaniem - opowiada. Z matką i ojczymem mieszkali przy ul. Wyspiańskiego. W 1950 roku, zgodnie z obowiązująca wówczas rejonizacją, trafił do I LO, tzw. Marcinka. - To była świetna szkoła, miała kapitalnych nauczycieli, bardzo oddanych. Ostrych i wymagających, ale dzięki temu nie mieliśmy kłopotów na maturze. Chyba też wszyscy uczniowie z naszej klasy dostali się na studia - wspomina profesor. - Pamiętam szczególnie Juliana Dąbrowę, polonistę, który miał własną metodę sprawdzania, czy uważnie czytamy lektury. Przez kilka miesięcy wypytywał mnie np., jakie włosy miał pan Tadeusz. W ten sposób zmuszał do czytania jednej książki wielokrotnie - opowiada. Inne pytania z repertuaru profesora Dąbrowy: opowiedzieć początek III tomu Chłopów, narysować na mapie drogę Kmicica z Prus do Częstochowy. Kiedy przyszły profesor zaczął myśleć o medycynie? - W szkole średniej sam zachorowałem, nie wiadomo, co to było. W ciągu dwóch miesięcy sporo czasu

Ryc. 2. Profesor Manikowski z zespołem fizjoterapeutek i pielęgniarek, 2000 r.

spędziłem w szpitalu - wspomina. - Poza tym do dziś pamiętam opowiadania naj starszego brata matki - Zygmunta, który był lekarzem w starym stylu. Ludzie przychodzili do niego po radę w bardzo różnych sprawach, teraz o takich lekarzach czyta się tylko w powieściach. Zawsze mówił z ogromną pasją o medycynie - dodaje. Twierdzi, że wybór medycyny był decyzjąjednoznaczną, już nic innego nie przychodziło mu wtedy do głowy. Zdecydowana większość kolegów ze szkoły wybrała Politechnikę. Jedynie kilku z równoległych klas zdawało na medycynę, teraz są profesorami: m.in. prof. Jan Żeromski z Katedry Immunologii AM, prof. Zygmunt Przybylski z Katedry Medycyny Sądowej AM, prof. Michał Wierzchowiecki, ordynator oddziału kardiologii w Szpitalu im. Raszei.

Studia na Akademii Medycznej Władysław Manikowski rozpoczął w 1955 roku.

Na I roku było 700 osób, podzielonych na tzw. studium A i B, po 10 grup w każdym studium. Zajęcia odbywały się w budynku przy ul. Święcickiego, ul. Fredry albo w Collegium Chemicum. Na III roku sekcje zwłok ćwiczono w salach przy ul. Koziej. - Spośród profesorów najbardziej zapadły w pamięć postacie prof. Tadeusza Kurkiewicza, który prowadził histologię, prof. Józefa Kołaczkowskiego od anatomii i prof. Zdzisława Stoltzmanna, który wykładał biochemię. Kto przebrnął przez histopatologię czy anatomię, potemjuż sobie ze wszystkim poradził! - wspomina profesor.

Postrach studentów, prof. Kurkiewicz, znany był ze swoich humorów. - Wśród studentów krążyła taka wieść, że na ćwiczenia z profesorem jedna z koleżanek

Daina Kolbuszewskapowinna być ubrana w niebieski, dość mocno wydekoltowany strój. Sadzało się ją z brzegu stołu i profesor, zamiast chodzić po sali, zajmował się zaglądaniem do jej mikroskopu! - opowiada prof. Manikowski. Egzamin u niego studenci traktowali jak loterię - profesor łatwo się denerwował i potrafił nieoczekiwanie wyrzucić studenta zajedno niewłaściwe słowo. Z pięknych wykładów słynął fizjolog, prof. Edward Czarnecki, "człowiek o niezwykle szerokich horyzontach". N a początku zawsze cytował łacińskie przysłowia. - Zresztą to był dusza człowiek, krzywdy nam nie robił - dorzuca profesor Manikowski. Koniec I roku studiów zbiegł się z wypadkami poznańskimi czerwca 1956 roku. - Trwała sesja, nie wiedzieliśmy, czy idziemy na egzamin, czy na ulicę, i czy w ogóle dojdziemy. Robotnicy z "tytoniówki" wyszli na ul. Wyspiańskiego, gdzie mieszkałem, przy budynku radia, na rogu ul. Berwińskiego stanął czołg. Ale żołnierze byli przyjaźnie nastawieni, nie mieli zamiaru walczyć - wspomina prof. Manikowski. - Pamiętam też, że wśród studentów medycyny prowadzona była w stacji krwiodawstwa przy ul. Jackowskiego akcja oddawania krwi dla rewolucji węgierskiej - "na braci Węgrów" - dodaje. Na III roku studiów zaczynały się już ćwiczenia kliniczne, kontakt z pacjentem. Było mniej zajęć, nadszedł wreszcie czas na życie studenckie. - Udzielałem się wtedy trochę w ZSP, w sekcji turystycznej - wspomina profesor. Pomagał także w remoncie i uruchamianiu klubu "Od nowa", m.in. wiórkował podłogę. Jak większość jego kolegów chadzał na pierwsze w Poznaniu koncerty jazzowe do "Arizony", harcówki na Boninie. Grywał tam m.in. zespół Jerzego Garyantesiewicza (nazwisko zgodnie z pisownią z książki Dionizego Piątkowskiego Czas Komedy). - Szalony entuzjazm wzbudzały te koncerty, bo jazz to był zakazany owoc. Praktyki po III roku W. Manikowski odbywał w Milanówku, w małym szpitalu rejonowym, dawnym szpitalu Czerwonego Krzyża, przerzuconym z Warszawy po powstaniu. Pracował tam świetny, przedwojenny chirurg, płk Królikowski i doświadczony felczer Chmielewski, obydwaj zaciekli antyfeminiści, oraz dwie panie. Szpital był sławny, ludzie z Warszawy przyjeżdżali do niego na większe operacje. - Tam robiłem swoje pierwsze zabiegi. Pozwalano mi na bardzo dużo, patrząc na to dzisiaj, nawet na za dużo! - opowiada profesor. Milanówek był małym miasteczkiem letniskowym, w którym wszyscy się znali. Codziennie odbywały się w prywatnej knajpce spotkania, na których bywali lekarz i felczer. Student Manikowski zostawał na dyżurze w szpitalu. Jeśli potrzebował rady - miał do nich dzwonić. - Czasem się konsultowałem przez telefon, ale z reguły słyszałem, że mam sobie sam poradzić - wspomina ze śmiechem. W okolicznych wsiach w soboty odbywały się zabawy, które z reguły kończyły się bitką. W takie noce pod szpital zajeżdżała fura, na której było np. dziesięć zakrwawionych osób z porozbijanymi głowami. - "Ty musisz z nimi uważać, oni są strasznie honorni. Musisz z nimi poważnie rozmawiać, czego by nie powiedzieli, bo możesz oberwać" - takich udzielano mi rad - wspomina. Z reguły urazy nie były ciężkie, ale trzeba było dużo szyć. - Jeden z przywiezionych kiedyś zdjął kaszkiet i obszedł kolegów, mówiąc: "na doktora teraz". I przyszedł domnie z tą czapką, i wykłada mi pokrwawione pieniądze na stół operacyjny. Więc dzwonię, żeby się poradzić, co zrobić, a szef mówi: "Tylko bierz, bo może być źle" - opowiada.

Pierwszego dnia pracy chciał gdzieś schować pożyczony rower, na którym dojeżdżał do szpitala. Szef mu powiedział: "Przy głównym wejściu sobie postawisz, przy schodach". Zapytany, czy nie ukradną, odparł: "Doktorowi? Dwa musiałby oddać". - Faktycznie nigdy nie zginął - przyznaje profesor. I dodaje: - W Poznaniu w klinikach już takie rzeczy się nie zdarzały, bo kliniki mają naukową, bardziej poważną atmosferę, a lekarze i pacjenci są bardziej anonimowi. Na IV i V roku medycyny były już głównie zajęcia kliniczne. Przed zakończeniem studiów trzeba było zdać cztery główne egzaminy: z chirurgii, interny, położnictwa i pediatrii, i odbyć roczny staż z tych dziedzin. W trakcie stażu zdawało się jeszcze egzaminy z 12 przedmiotów klinicznych. Wtedy otrzymywało się dyplom. A potem trzeba było odbyć roczny staż podyplomowy, dwa razy po pół roku. Po ukończeniu studiów w 1963 roku profesor ożenił się z Magdaleną Głowacką, koleżanką z farmacji. Pojawił się problem mieszkania i dobrej pracy. Najłatwiej o pracę było wówczas w przemysłowej służbie zdrowia, zarobki były tam też lepsze niż gdzie indziej. Do pensji dochodziły premie przemysłowe, czasem tak wysokie, jak pensja. - Załatwiłem sobie miejsce w Pomecie, który wspólnie z Łożyskami Tocznymi miał ogromny zespół poradni medycznych. Lekarzowi oferowali od razu mieszkanie przy ul. Warszawskiej - opowiada profesor, który w tym czasie odbywał staż podyplomowy na oddziale internistycznym w Szpitalu im. Strusia przy ul. Szkolnej. Ordynatorem oddziału był dr Michał Tomaszewski - "przemiły człowiek, lekarz starej daty, który miał zawsze dużo czasu dla chorych" - jak charakteryzuje go profesor. Tuż przed zakończeniem stażu doktor Tomaszewski zaproponował mu podjęcie pracy u swojej żony Janiny, która była docentem na rehabilitacji u prof. Wiktora Degi, kierownika Kliniki Ortopedii.

Zamiast do Pometu, profesor trafił do szpitala ortopedycznego. - Praca w klinice prof. Degi, znanej w kraju i za granicą, która miała wysoką renomę, była wielką szansą dla młodego lekarza - przyznaje. Był rok 1963. Została wówczas powołana pierwsza w kraju Katedra Rehabilitacji, którą kierowała pani doc. Tomaszewska. - Właściwie bardziej nam matkowała niż szefowała. Nigdy nikomu nie robiła przykrości, starała się raczej wszystko spokojnie wytłumaczyć - opowiada profesor.

W klinikach była wówczas jasno określona hierarchia. Do starszych stopniem mówiło się jeszcze "panie adiunkcie" Gak do dziś w części Polski). Kiedy profesor Dega prowadził w klinice wizytę, wszyscy szli za nim w ustalonej kolejności: on, za nim zastępca, potem adiunkci, a najmłodsi stopniem i stażem na szarym końcu w tłumie. Profesor miał zwyczaj, że nagle wyciągał kogoś z tego tłumu i pytał go o coś. W obecnym gabinecie profesora Manikowskiego mieściła się biblioteka kliniki. Raz w tygodniu, w środę, kiedy nie było operacji, odbywało się w niej zebra

Daina Kolbuszewskanie, podczas którego omawiano stan chorych i planowano operacje. Przy wąskim końcu stojącego na środku stołu siedział prof. Dega, dookoła adiunkci, reszta pod ścianą. Zdarzało się, że kiedy ktoś referował, profesor nagle pytał: "Manikowski, a jak to tam było z tym, albo z tym". Wypytywał o wiedzę często naj nowszą i zmuszał w ten sposób cały czas do uwagi i przygotowywania się. Trzeba też było orientować się, co się dzieje w klinice. - To był dobry system, choć może trochę stresujący - z dystansu śmieje się ówczesny doktorant. Profesor Dega miał swój system pochwał i nagan. - Jeśli coś poszło nie tak podczas operacji i był zły, potrafił kogoś prawie zniszczyć. Aż człowiek sobie mówił: "ja się na tę medycynę w ogóle nie nadaję". Ale potrafił też na drugi dzień powiedzieć: "nie było tak źle, niech się pan tak nie przejmuje" - wspomina profesor Manikowski. Jeśli coś poszło dobrze, to potrafił natychmiast pochwalić: "naprawdę ładnie". - I człowiek rósł od razu - dorzuca. Był bardzo sympatyczny,

Ryc. 3. Mistrz Władysława Manikowskiego prof. Wiktor Dega jako Rektor AM w Poznaniu

Ryc. 4. Praf Manikowski jako Prodziekan Wydziału Lekarskiego AM w Poznaniu

miał dobry kontakt z pracownikami, ale jeśli ktoś się go bał, potrafił go trochę postraszyć! Po ukończeniu I stopnia specjalizacji z rehabilitacji prof. Dega zaproponował Władysławowi Manikowskiemu etat nauczyciela akademickiego w Klinice Ortopedii. - Niewątpliwie był to wielki zaszczyt dla młodego lekarza - powtarza profesor Manikowski. Specjalizację z zakresu rehabilitacji i ortopedii robił już pod kierunkiem prof. Degi i jego następcy prof. Alfonsa Sengera. Profesor Dega miał zwyczaj przychodzić wieczorem i w nocy do kliniki, chodził w białych tenisówkach. Współpracownicy śmiali się, że to pepegi. Zjawiał się jak duch. Kiedyś zastał jedną z pielęgniarek w samym biustonoszu i majtkach, bo robiła przepierkę. Po klinice krążyły legendy o tym spotkaniu. W 1967 roku prof.

Daina Kolbuszewska

Ryc. 5. Prof Manikowski z żoną Magdaleną i wnukiem Jędrusiem

Dega przeszedł na emeryturę. Klinikę objął uczeń prof. Degi z Gdańska - Alfons Senger.

W tym czasie, w 1967 roku, powołano Instytut Rehabilitacji i Ortopedii AM w Poznaniu. Jego dyrektorem został prof. Senger. W ramach Instytutu powstały kliniki, m.in. w grudniu 1970 roku pierwsza w Polsce Klinika Chirurgii Ręki Tęj kierownikiem został prof. Hieronim Strzyżewski, który zaproponował W Manikowskiemu udział w pracach przy tworzeniu kliniki oraz etat asystenta-nauczyciela lekarza akademickiego. Klinika liczyła 18 łóżek na oddziale II C w Klinice Ortopedii. - Z tego okresu wspominam pierwsze operacje pod mikroskopem Iw 1975 roku klinika otrzymała pierwszy mikroskop operacyjny], pierwsze replantacje [w 1978 roku], wątpliwości i zdenerwowanie związane z wynikami operacji - mówi profesor. Prof. Strzyżewski należał do bardzo wymagających szefów, rozliczał swoich pracowników z działalności zarówno leczniczej, jak i naukowej oraz dydaktycznej. W 1981 roku po krótkiej i ciężkiej chorobie przedwcześnie zmarł.

Rektor Akademii Medycznej prof. Roman Góral powołał W. Manikowskiego do pełnienia obowiązków kierownika kliniki. - Byłem wtedy po doktoracie w klinice nie mieliśmy samodzielnego pracownika naukowego. Był to trudny okres gdyż nie brakowało nieżyczliwych ludzi, którzy myśleli nawet o likwidacji kliniki. Ale udało się - wspomina profesor. Klinika organizowała kursy dla lekarzy i przeprowadzała wysokospecjalistyczne operacje z zakresu chirurgii ręki. Dzięki zaangażowaniu całego zespołu zostały wyremontowane pomieszczenia na strychu, co umożliwiło dostawienie kolejnych łóżek - w sumie było ich 38. W1982 roku profesor Manikowski został wicedyrektorem Instytutu Ortopedii i Rehabilitacji oraz kierownikiem Kliniki Chirurgii Ręki. W 1986 roku uzyskał stopień doktora habilitowanego, w 1989 roku został docentem. Pięć lat później otrzymał tytuł profesora, nadany przez prezydenta RP. Przez wiele lat pełnił funkcję przewodniczącego Sekcji Chirurgii Ręki w Polskim Towarzystwie Ortopedycznym i Traumatologicznym, a obecnie - prezesa Polskiego Towarzystwa Chirurgii Ręki.

W połowie lat 80. w klinice wykonywano coraz więcej replantacji. - Pierwsze operacje replantacyjne trwały kilkanaście godzin, dzisiaj te same operacje wymagają znacznie krótszego czasu - opowiada profesor. - Mamy doskonalszą technikę, doskonalszy zespół, doszło dużo nowych lekarzy - wylicza. Od ponad 20 lat pracownicy kliniki spotykają się razem przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem, by podzielić się jajkiem i przełamać opłatkiem. W 1996 roku i ponownie w 1999 profesor został wybrany prodziekanem Wydziału Lekarskiego. W 1997 roku rozwiązano Instytut Ortopedii i Rehabilitacji, powołując Katedrę Traumatologii i Chirurgii Ręki, której szefem został prof. Manikowski. W 1999 roku został zatrudniony na stanowisku profesora zwyczajnego. Cały zespół kliniki uczestniczy w krajowych i międzynarodowych zjazdach i sympozjach naukowych. Klinika stale współpracuje z Cleveland Cli nik Foundation w USA. W początkach działalności wykonywano w niej 100- 200 operacji rocznie, w 2000 roku liczba ta przekroczyła 1700. W 2000 roku obchodziła 30-1ecie.

Żona profesora Magdalena, magister farmacji, jest już na Ryc. 6. Profesor z ulubionym kotem Puszkiem

Daina Kolbuszewska

emeryturze. Syn Wojciech, magister rehabilitacji, pracuje w szpitalu ortopedycznym. Drugi - Piotr jest słuchaczem studium doktoranckiego Akademii Ekonomicznej. Obydwie synowe mają na imię Kasia, ukochany wnuk - Jędrzej. Do rodziny należy pupil kot Puszek, z którym można porozmawiać, "wdzięczny słuchacz różnych rodzinnych problemów". Profesor mieszka z rodziną na poznańskiej Ławicy ("mam wrażenie, ze mieszkam na wsi") i traktuje dom jak azyl, do którego chętnie się wraca. - Jeśli miałbym wracać do początków swojej kariery zawodowej i rodzinnej, powtórzyłbym to, co było, może czasem idąc na skróty. Niczego nie żałuję - podsumowuje. - Spełniły się marzenia, mam kochaną rodzinę, mam dom, pracuję z zespołem ludzi życzliwych, do których mam zaufanie, dobrych fachowców, a przecież o nauczycielu świadcząjego uczniowie. Myślę, że potrafimy pomóc ludziom. To wszystko powoduje, że człowiek może się czuć zadowolony.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2001 Nr1 ; Lekarze dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry