WSPOMNIENIA DOKTOROWEJ WIZOWEJ

Kronika Miasta Poznania 2001 Nr1 ; Lekarze

Czas czytania: ok. 70 min.

TERESA WIZOWA

P anna Teresa Gudzańska urodziła się w Sokółce na Podolu. Dzieciństwo spędziła w osadach fabrycznych w okolicach Kamieńca Podolskiego, gdzie jej ojciec był kontrolerem akcyzy. Po rewolucji rosyjskiej, w połowie 1920 roku przybyła z rodziną do Polski. Po krótkim pobycie w Łodzi rodzice jej przybyli do Poznania i zamieszkali na ul. Matejki. Ojciec został niskim urzędnikiem w Izbie Skarbowej. Panna Teresa ukończyła Państwowe Liceum Żeńskie na Łazarzu, a potem, po nauce w Liceum Handlowym na ul. Wrocławskiej, uzyskała maturę "handlową", upoważniającą do dalszej nauki w Wyższej Szkole Handlowej.

Podjęła pracę w dziekanacie Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Poznańskiego, a także studia na WSH. Poznawszy studenta medycyny Józefa Wizę, po kilkuletnim narzeczeństwie wyszła za niego za mąż, zostając "panią doktorową", a po wojnie "panią profesorową Wizową". Pamiętniki zaczęła pisać w latach 1973-75. Powstał wówczas pierwszy tom pamiętnika, sięgający aż do ślubu w 1934 roku. Po kilku latach, w roku 1984, napisany został tom następny, sięgający czasów wojny, potem kolejne. Z bogatego materiału redakcja wybrała teksty odnoszące się do przedwojennego środowiska lekarskiego i rodziny prof. Józefa Wizy, późniejszego kierownika Zakładu Bakteriologii i Wirusologii Klinicznej Akademii Medycznej w Poznaniu, z żalem opuszczając partie opisujące proces wrastania w Poznań czy czasy szkolne. Opuszczono też poboczne wątki rodzinne. Publikowany materiał ukazuje interesująco środowisko młodych lekarzy poznańskich i ich rodzin, ich wzajemne kontakty, sposoby spędzania wolnego czasu i wakacji, możliwości dorabiania, warunki mieszkaniowe. Prywatne losy państwa Wizów i ich przyjaciół wplatają się w dzieje poznańskiej inteligencji międzywojennej, gdyż bystra obserwatorka, jakąjest "pani doktorowa", notuje detale życia jakby nieświadoma, że wraz z mężem i przyjaciółmi tworzy historię. Inne fragmenty pamiętnika publikowały "Wiadomości Literackie" oraz "W dro dze" . (red.)

Część I I znów w gazecie mój Ojciec wyczytał ogłoszenie, że Uniwersytet poszukuje sekretarki do dziekanatu lekarskiego. Ojciec bardzo dbały o to, w jakim towarzystwie przebywam, słusznie przypuszczał, że mając pracę w Uniwersytecie byłabym w otoczeniu ludzi przyzwoitych i kulturalnych, jak to określał. Poszłam więc w dniu i o godzinie wyznaczonej do dziekanatu, który mieścił się w Zamku i zostałam przyjęta przez dziekana, którym był wtedy prof. Różycki. Porozmawiał ze mną, ale nie wyraził żadnej opinii, powiedział mi tylko, że jest około setki kandydatek, że jestem jeszcze bardzo młoda, a tu jest praca przeważnie w męskim towarzystwie, bo wtedy medycynę studiowali przeważnie mężczyźni, kobieta na medycynie była wyjątkiem. Stanęło na tym, że mam przyjść za jakiś czas w określonym przez dziekana terminie. Bardzo mi się to wszystko podobało i zapragnęłam tej pracy jak niczego w życiu. Zdawało nam się, że trzeba poszukać protekcji, nikogo z tych sfer nie znaliśmy poza prof. Dobrzyckim, ojcem mojej dawnej przyjaciółki Irenki. Dlatego dawnej, że już do siebie nie chodziłyśmy, to Irenka właściwie zerwała, bo gdy ją odwiedzałam, a ona przestała do mnie przychodzić, uznałyśmy to z Mamą za znak, że nie trzeba do niej chodzić i im się narzucać. Czułam, że poszło o to, że jakjuż podrosłam i w czasie gdy byłam w Liceum Handlowym, a bywałam u Dobrzyckich, to ten starszy brat Staś chętnie pogawędził ze mną i pośmiał się, a ja naturalnie wywracałam do niego oczy i chichotałam, tak sobie, bez żadnych zamiarów, bo był brzydki i nic a nic mi się nie podobał. Myślę, że matka wyobraziła sobie, że chcę "złapać" profesorskiego synka i stanowczo chciała go ratować, bo z jej punktu widzenia jakże syn profesora mógłby się zainteresować córką skromnego urzędnika, to byłoby dla nich nie do przeżycia, a ja chętnie zrezygnowałam z Irenki, bo miałamjuż inne towarzystwo i zainteresowania. Ale w takiej sytuacji jak sprawa otrzymania wymarzonej posady poszłam do prof. Dobrzyckiego. Przedstawiłam całą sprawę i muszę powiedzieć, że odniósł się do mnie bardzo uprzejmie i obiecał pomóc. Wtedy wszyscy profesorowie znali się, bo to był tylko jeden Uniwersytet, jeden rektor, a wydziały miały tylko swoje dziekanaty. Musiał porozmawiać z prof. Różyckim, bo jak przyszłam w wyznaczonym terminie po decyzję, czy będę przyjęta, to mi powiedział, że nawet profesorowie z innego wydziału mnie polecają i zdecydował się mnie przyjąć. Patrząc na te sprawy z perspektywy lat, to był decydujący moment w moim życiu, bo prze

R . 1. Teresa Gudzańska , 1932 r.

yc

Teresa Wizowacie inaczej zupełnie życie potoczyłoby się, gdybym nie pracowała w dziekanacie, nie poznałabym mego przyszłego męża, byłabym kim innym. Rok akademicki rozpoczynał się 1 października 1928 r. Już nie pamiętam, czy tego dnia, czy też wcześniej rozpoczęłam pracę. Byłam okropnie wystraszona, że nie podołam. Profesorowie Uniwersytetu byli dla mnie prawie półbogami, niesłychanie mądrymi i niedostępnymi. W dziekanacie pracowały tylko trzy osoby. Panna Jankowska, moja bezpośrednia zwierzchniczka - sekretarka, ja - kancelistka i woźny, który nazywał się Woźniak. Dziekanat znajdował się na parterze w Zamku, w tym miejscu, gdzie teraz jest wejście do kina Pałacowego. Ten teren, gdzie teraz jest szatnia i hol, to był dziekanat. Wejścia tam nie było takiego jak teraz, tylko wchodziło się przez główne wejście do Zamku i przechodziło się korytarzami do naszego dziekanatu. Urzędowałyśmy z p. Jankowską w bardzo obszernej sali przedzielonej balustradą, do której podchodzili studenci, gdy mieli coś załatwić. My miałyśmy dwa duże biurka pod oknami. Za tą salą był mały pokoik, w którym urzędował nasz woźny. Była tam też umywalnia i lustro. Po drugiej stronie naszego pokoju był gabinet dziekana i sala konferencyjna, w której odbywały się posiedzenia Rady Wydziału. Wydział Lekarski miał około dwudziestu paru profesorów i paru docentów. Żadne osoby postronne w zebraniach Rady Wydziału nie mogły brać udziału. Teraz Rada Wydziału składa się z około setki osób, nie tylko profesorów i docentów, ale nawet z delegatów studenckich, asystentów, działaczy i nie wiadomo kogo jeszcze. W pierwszym roku mojej pracy był właśnie dziekanem prof. Różycki, bardzo przystojny, elegancki pan, wysoki, szczupły, o ptasiej trochę twarzy. Tego rodzaju urodę lubiłam i podziwiałam. Bezpośredni kontakt z dziekanem utrzymywała p. Jankowska. Ona chodziła z pismami do podpisu, z protokółami studenckimi, przygotowywała materiał na Radę Wydziału i prowadziła sprawy budżetowe. Ja pod jej kierunkiem zajmowałam się więcej sprawami studenckimi. Nauczyłam się rozdzielać terminy egzaminów według harmonogramu podanego przez profesorów, wysyłać protokoły egzaminacyjne do wyznaczonego egzaminu, przyjmować podania studentów o przyjęcie na studia i o przesunięcie terminu, a także o stypendia i zapomogi, o miejsce w domu akademickim i zapisywać wszystkie pisma nadchodzące do dziekanatu do dziennika podawczego. Jak trzeba było, to przepisywałam na maszynie to, co miałam zlecone, a w godzinach przyjęć studentów podchodziłam do balustrady i załatwiałam ich życzenia, odbierałam podania, wydawałam indeksy i legitymacje. Pracowałam od 8 do 15, wciągnęłam się do tej pracy bardzo szybko i byłam zadowolona. Lata akademickie 1928/29 i 29/30 były najweselszymi latami w moim życiu. Zarabiałam stosunkowo nieźle jak na tamte czasy, pensja moja wynosiła 110 zł, podczas gdy mój ojciec po wielu latach pracy zarabiał niewiele ponad 300 zł. Na Święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc była premia i na wakacje też dodatek za pracę przy egzaminach studenckich. Za każdy egzamin student płacił 5 zł, tak jak i za każdą poprawkę. Profesorowie, którzy bardziej oblewali studentów, zbierali sobie nieraz ponad tysiąc złotych. Połowę pensji, tj. 60 zł oddawałam rodzicom na gospodarstwo, nie przyszło mi do głowy sprzeciwiać się takim układom. Za resztę trzeba było się ubrać, zaczęłam bywać wśród ludzi i bawić się na prawdziwych balach. Chodziłam na koncerty, Uniwersytet miał dla swoich pracowników balkon w Auli Uniwersyteckiej po lewej stronie Auli nad estradą, a po drugiej stronie estrady znajdował się taki sam balkonik zarezerwowany dla studentów muzykologii. Dziś tych balkonów nie ma, po wojnie przy przeróbce Auli zostały usunięte. Gdy siedziałam przy balustradzie, to byłam widziana przez widzów całej sali, a z góry patrzałam na śpiewaków i pianistów i bardzo mi to odpowiadało. Wstęp na koncert był dla pracowników Uniwersytetu bezpłatny, bilet wstępu na bal też był dla mnie bezpłatny. Jak zaczął się karnawał w 1929 roku, to każdy wydział urządzał chociaż jeden bal.

Najbardziej ekskluzywnym balem był bal rolników, na ten wydział uczęszczali synowie obywateli ziemskich i nielicznej już arystokracji. Bal medyków też był pięknym balem, jak i farmaceutów, prawników. Te wszystkie bale odbywały się w Bazarze, w Białej Sali, dziś nie istniejącej. W czasie wojny Bazar był zniszczony, a po odbudowie już nie wydzielono sali balowej. Dosyć dużo bali urządzano w Belwederze, tj. w dzisiejszej Magnolii, niektóre mniejsze bale, jak Pomorzan i poszczególnych korporacji odbywały się w kasynie oficerskim na narożniku Kraszewskiego i Bukowskiej (Świerczewskiego). Na pierwszy bal, na którym byłam w Bazarze, wybrałam się z pp. Rajkowskimi.

Rodzice ich znali już pewien czas. On studiował farmację, chociaż już nie był młody i był oficerem, a żona jego była duża i tęga. Zaproponowali rodzicom, że mogą mnie wziąć ze sobą na bal do Bazaru. Miałam sukienkę z niebieskiej lamy, to był taki jedwab z połyskiem. Sama ją ozdobiłam, naszywając dżety przy szyi i u dołu, i kupiłam aż za 35 zł złote, brokatowe pantofelki. Mama mi poskręcała żelazkiem włosy w masę kudełków i z wielką tremą poszłam z nimi. Przygotowywali mnie na to, że może skończy się na obejrzeniu sobie tylko tego balu, bo nie wiadomo, czy będę miała powodzenie, inne panny przychodzą z młodzieńcami i są pięknie postrojone, ale powinnam się cieszyć, że mam okazję obejrzeć sobie ten wielki świat. Biedacy nie doceniali moich możliwości. Zajęliśmy stolik, ja przestraszona rzeczywiście zachwyciłam się otoczeniem, bo Biała Sala Bazaru była naprawdę bardzo piękna: wysoka, z pięknymi żyrandolami, cała od podłogi do sufitu wyłożona lustrami, przedzielona białymi kolumnami na część taneczną i restauracyjną. W części tanecznej był balkonik dla orkiestry, a pod ścianami kanapki dla mam i panienek siedzących przeważnie pod opieką mamuś, były też grupki panien bez opieki, ale te były jakby w gorszej sytuacji, lepiej było widziane przybycie na bal pod opieką starszej osoby. Młodzieńcy stali przy drzwiach, w przejściach i rozglądali się pilnie po sali. Jak tylko usiedliśmy, podszedł do nas jakiś młodzieniec i zaprosił do tańca, i wcale nie siedziałam z moimi opiekunami, a tańczyłam całą noc, wciąż mając nowych tancerzy. Na następne bale chodziłam z mamą. Dostawałam zaproszenie, nieraz bardzo pięknie wydrukowane na czerpanym papierze z załączonym bezpłatnym biletem. Rodzice nic nie mieli przeciwko temu, żebym się bawiła, ale tylko pod opieką mamy, bo takie były zwyczaje i takie było ogólne przekonanie, że młodzieńcy nie szanują panien, które same włóczą się po zabawach i narażają się na niestosowne zaczepki. Nie widziałam innego wyjścia, jak to, że musiałam mamie kupić bilet za całe nieraz 10 zł, co było dużą sumą. Niektóre zabawy w mniejszych salach kosztowały po 5 zł za bilet. Mama cierpliwie siedziała do rana, nieraz nawet bez towarzy

Teresa Wizowa

Ryc. 2. Janina i Cezary Gudzańscy, rodzice Teresy Wizowejstwa. Miała dopiero 50 lat, a nie przyszło mi do głowy, że mogłaby jeszcze sama bawić się, gdyby miała towarzystwo w swoim wieku, że mogłaby chodzić na bale ze swoim mężem, ale mój ojciec nigdy nie tańczył i nie dałby się namówić na towarzyszenie nam. Mój egoizm był bezgraniczny, lubiłam bawić się do samego rana, żeby "wymiatano mnie ze śmieciami" jak się sama ze siebie naśmiewałam i szłyśmy pieszo do domu, bo na taksówkę nie było nas stać. Co mama czuła, to nawet się tym nie interesowałam, ale była zawsze pogodna i zadowolona, jeśli mnie zabawa udała się. W mamy pojęciu nawet te piękne bale nie były takie jak w czasach jej młodości, kiedy bawiła się w swoim domu rodzinnym w Wierzchowce lub zaprzyjaźnionych domach, gdzie każdy z przybyłych gości był znany z nazwiska i ze stanowiska, gdzie panie nosiły prawdziwą, bezcenną biżuterię, a lokaje usługiwali przy kolacji. Teraz to i moje bale należą do legendy nieomal. Mimo że nie wszyscy goście balowi byli znani, to jednak wstęp za zaproszeniem eliminował z towarzystwa nieodpowiednie osoby i nie było mowy, żeby ktoś nie należący do braci studenckiej dostał się do tego grona. Może dlatego, że z mamą chodziłam, bawiłam się nawet lepiej niż panienki przychodzące w licznym towarzystwie, bo "panowie" (nie mówiło się chłopcy, a tylko panowie), widząc gromadkę panienek, mieli większy kłopot z wyborem, bo oczywiście główną rolę w powodzeniu grała uroda i każdy chciał tańczyć z tą ładniejszą, a jak np. siedziały dwie pa

nienki razem, to nie wypadało jednej zaprosić, a drugą zostawić samą bez towarzystwa, taki był nakaz savoir-vivre'u, więc sprawa była utrudniona, o ile nie dobrało się dwóch młodzieńców, którzy panienki między sobą podzielili. Jak wchodziłyśmy z mamą na salę, to sobie siadywałyśmy na kanapce, najlepiej na samej sali balowej i gdy orkiestra zaczynała grać, to nie pamiętam, żebym kiedy siedziała. Zjawiał się ktoś z młodzieńców, kłaniał, przedstawiał się mamie i mnie, i pytał mamę, czy może ze mną zatańczyć. Zawsze trzeba było przyjąć zaproszenie, bo chociażby się partner nie podobał, nie wypadało odmówić, o ile taniec nie był zamówiony poprzednio i zapisany w karneciku. W razie nieusprawiedliwionej odmowy można się było narazić na to, że nie będzie się miało powodzenia, bo jeden drugiemu powie, że dostał od tej, a tej panny nieusprawiedliwionego kosza i w końcu nikt nie zechce się narażać na taki despekt. Na balach medyków to już rzeczywiście bawiłam się znakomicie, zdarzało się, że i po kilku panów na raz biegało do mnie prosić do tańca, albo ustawiali się w kolejce i zamawiali następne tańce. Po części to było też związane z moją pracą w dziekanacie, bo każdy student chciał poznać osobiście sekretarkę i troszkę się przypochlebić na wszelki wypadek. Jednakże i na innych balach na powodzenie nie mogłam narzekać, bawiłam się zawsze dobrze, a każdy przesiedziany taniec uważałam za klęskę. Przeważnie nic z mamą nie jadłyśmy i nie piłyśmy, oczywiście ze względów oszczędnościowych, czasem tylko trochę oranżady, gdy już dobrze w gardle zaschło. Ja zresztą na takie rzeczy żałowałam czasu, uważałam, że lepiej tańczyć, nawet każde wyjście do toalety uważałam za okazję straconą dla tańca. Na balu był zawsze wodzirej. Był to pan dobrze tańczący, umiejący poprowadzić poloneza, walca z kotylionem i mazura, obdarzony donośnym głosem, pełen werwy i temperamentu. Byli wśród nich nasz znajomy farmaceuta Janek Podlewski i jego przyjaciel Boratyński. Bal rozpoczynał się przed północą polonezem, a nad ranem mazur wykańczał starsze towarzystwo, ale nas młodych nic dobić nie mogło. Walc z kotylionami był przeze mnie bardzo lubiany. Wykupywało się kotyliony, były to rozmaite maskotki, motylki, kwiatki, pajacyki, kominarczyki, ale każdy inny i każdy kotylion miał swoją dokładną reprodukcję, którą sprzedawano panom, a panie przy wejściu już dostawały swój egzemplarz. Z rozpoczęciem kotyliona, zapowiedzianego przez wodzirejów, przy melodii walca panowie wyszukiwali panienkę z takim samym kotylionem i rozpoczynali taniec. W walcu figury się zmieniały i partnerzy też się zmieniali, tak że w tym tańcu można było poznać nowe osoby i nawiązać niejedną nową znajomość. Największym balem roku był bal Bratniej Pomocy. Było to zrzeszenie studentów wszystkich wydziałów i bal ze względu na ilość gości nie mógł odbywać się w Bazarze, a na ten jedyny bal rektor zgadzał się udostępnić Aulę Uniwersytecką. Jak na mój gust był to bal zbyt tłoczny, nie lubiłam tej masówki. Zdawało mi się, że cały mój urok gubi się w tym zamieszaniu i nie można się było po prostu dojrzeć wzajemnie. Jednak i na tym balu odniosłam pewien sukces, byłam naturalnie z mamą i spotkałyśmy się z p. Dobrzycką i jej córkami, Irenką i Lusią. Mama z p. Dobrzycką gdzieś usiadły, a mnie już ktoś porwał do tańca i wciąż miałam coraz to nowych tancerzy i nie wracałam do mamy. Widać mnie było na sali z daleka, bo

Teresa Wizowamiałam sukienkę z czerwonej żorżety, a we włosy miałam wpięty taki czerwony szu-szu z tiulu. Sukienkę miałam jedną jedyną na wszystkie bale. Materiał ofiarowali mi pp. Wasilkowscy na imieniny w tym roku, w którym zaczęłam pracować, a uszyła mi taka p. Sokołowa, która mieszkała piętro wyżej nad nami. Była to Rosjanka, jej mąż był byłym oficerem carskim i oczywiście po rewolucji nie mógł już wrócić do Rosji, a ona bardzo tęskniła. Ładnie śpiewała; wciąż tylko śpiewała dumki rosyjskie i stare pieśni. Zarabiała trochę szyciem i ładnie mi tę sukienkę uszyła, taką jak były wtedy modne, a i teraz byłyby modne. Rozkloszowana, długości do pół łydki z jednym ukosem trochę dłuższym, jakby z małym trenem. Na szyi miałam tak modny wtedy sznurek pereł, a na nogach pantofelki na wysokim obcasiku ze złoconego brokatu. Te pantofelki służyły mi do zabaw aż do samej wojny. Włosy miałam ścięte i nie było żadnej trwałej, tylko były żelazkiem poskręcane w loczki. Czasem mogłam pójść do fryzjerki, która ładnie uczesała w fale, bo w domu fale nie udawały się. Na ul. Przecznica, teraz Zeylanda, czesałam się u takiej skromnej fryzjerki i u niej po raz pierwszy zrobiłam trwałą ondulację, która zupełnie inaczej robiła się niż teraz. Włosy nawijało się na metalowe rurki, które łączyło się gumowymi rurkami w ten sposób, aby przez ten cały przewód przepływała wrząca woda z pojemnika umieszczonego gdzieś powyżej głowy i spływała do pojemnika na dole. Przez jakiś czas siedziało się pod frotowym ręcznikiem. Następnie mycie i układanie w fale. Trzeba powiedzieć, że taka ondulacja i pół roku dobrze się trzymała. Pierwsze płyny do trwałej na zimno pojawiły się na początku lat pięćdziesiątych i zrobiłam sobie taką ondulację pierwszy raz w Osiecznej w roku 1950. W roku 1929 została otwarta w Poznaniu Powszechna Wystawa Krajowa, zwana w skrócie PeWuKa. Była to wystawa poświęcona dorobkowi Polskiej Rzeczypospolitej przez okres dziesięciolecia od czasu uzyskania niepodległości. Wybudowano mnóstwo nowych obiektów na terenie obecnych Targów Poznańskich, pomiędzy ul. Święcickiego i Śniadeckich. Było tam do tego czasu pole, a właściwie teren wojskowy, służący do celów hippicznych. Wszystko to wyburzono i powstały gmachy: obecny Zakład Stomatologii, Coli. Chemicum, Coli. Anatomicum; do terenów wystawy należała Wieża Górnośląska i jeszcze parę pawilonów obok niej. Na terenach pomiędzy ul. Jarochowskiego a al. Przybyszewskiego, na obecnej Arenie, powstało wesołe miasteczko, które z właściwą wystawą było połączone za pomocą małych, odkrytych autobusików, nieustannie przewożących zwiedzających. Wystawa była szalenie ciekawa, pięknie zaprojektowana, zgromadziła cały dorobek dziesięciolecia i można tylko trwać w niezmiennym podziwie, co nasza ojczyzna potrafiła zrobić przez te 10 lat, w jakim to było gatunku i jakie nowoczesne. Goście z całego świata zjeżdżali się zobaczyć i podziwiać nasz dorobek. Postanowiłam pracować na wystawie. Płacono dziennie 5 zł i chociaż dostałam pracę w kasie, co najmniej lubiłam, bo to rachunki, ale zdecydowałam się. Praca była siedmiogodzinna, tak że zaraz z dziekanatu pędziłam na wystawę i tam w kasie siedziałam do 22. Sprawa jedzenia nie była ważna, miałam ze sobą chleb czy bułki i to wystarczało. Nie przyszło mi do głowy chodzić na terenie wystawy na jakieś ciepłe pożywienie, bo to kosztowało. Po zakończeniu pracy trzeba było jeszcze pójść z kasą do biura na ul. Głogowskiej, zdać kasę i otrzymać zlecenie na drugi dzień. Wesołe miasteczko było czynne do późnej nocy i jeśli przypadło tam dostać przydział, to nieraz i o 3 w nocy wracałam do domu, aby rano na 8 być w Dziekanacie. Młodość to wszystko traktowała z zadowoleniem i czułam się bardzo ważna i potrzebna. (.00) Wracam do swoich spraw z 1929 roku. Po powrocie z nad morza wróciłam do pracy w dziekanacie i na wystawie. (00.) Wpadłam na pomysł, że muszę obok mojej pracy studiować. Jedynym dostępnym dla mnie wydziałem była ta nieszczęsna WSH, ale mimo niechęci do ekonomii i księgowości zapisałam się na I rok studiów w roku 1929/30. Była to decyzja szalona, bo wszystkie ważne zajęcia i ćwiczenia odbywały się przed południem, tylko niektóre wykłady po południu. Bez przerabiania ćwiczeń nie można było uzyskać dobrych wyników, trzeba było przepisywać pożyczone notatki ijeszcze wszystko zrozumieć. Nie było takich udogodnień, jakie teraz ma młodzież pracująca, że ma studia wieczorowe czy zaoczne. Poza tym nauka nie była przecież bezpłatna, nie pamiętam, niestety, czy płaciłam 40 zł miesięcznie czy kwartalnie. Jednak byłam bardzo zadowolona i w październiku 1929 roku rozpoczęłam moje studenckie życie. Wystawa się skończyła, a ja po pracy w dziekanacie pędziłam na wykłady. Z ćwiczeniami sobie radziłam, od czegóż byli liczni wielbiciele, jak nie od tego, żeby mi wszystko przepisywać i wyjaśniać. W dziekanacie musiałam zrobić wszystko, co do mnie należało, studenci coraz bardziej mnie lubili i zwracali się ze swoimi kłopotami, jak to przesunięcie terminu egzaminu, nagłe wysłanie protokołu egzaminacyjnego lub podsunięcie w odpowiedniej chwili dziekanowi czy komisji wniosku o stypendia. Panna Jankowska załatwiała wszystkie sprawy finansowe, przygotowanie spraw na rady wydziałowe i trzymała w rękach ster rządów w dziekanacie. Czy była za

Teresa Wizowadowolona z moich zamierzeń i rozpoczętych studiów, nie wiem, sądzę, że raczej nie, ale nigdy nic na ten temat nie powiedziała. Stosunki z nią układały się jak najlepiej, bywałyśmy u siebie, ja z mamą chodziłam czasem do niej na jej rodzinne uroczystości i ona u nas była od czasu do czasu. Z całą pasją zabrałam się do nauki, na wykładach poznałam zupełnie nowe towarzystwo, a chłopcy to mi się rzeczywiście przydawali jako pomoc naukowa. (00.) Kiedy skończył się karnawał, tańce ustały, chodziłam od czasu do czasu do kina, lubiłam chodzić sama, przeżywać grę Grety Garbo, która wtedy była bożyszczem wszystkich; robiłam takie mdłe oczy i zdawało mi się, że jestem do niej podobna, chociaż to było zupełnie niemożliwe. Film był niemy, a pogłoski o tym, żeby artystki mogły mówić swoim głosem, nie trafiały do przekonania. Zdawało się, że to cały czar kina może zepsuć. Otwarto wtedy nowe kino Metropolis, umiejscowione za kinem Apollo i na otwarcie wyświetlono film pod tym samym tytułem z Brygidą Heim, niemiecką aktorką, która grała rolę strasznej, niesamowitej piękności, fatalnej dla wszystkich, którzy mieli z nią kontakt. W tym okresie w Warszawie odnosiła triumfy Hanka Ordonówna, Ola Obarska, sławna Żula Pogorzelska, która teraz leży na Powązkach w pobliżu Cioci Zosi, tancerka Alicja i Loda Halama. W teatrach warszawskich głośna była Maria Malicka, a w filmach polskich Jadwiga Smosarska, Karolina Łubieńska, mogłam te sławne gwiazdy zobaczyć w kinie, ale niestety żadnej na żywo nigdy nie widziałam. (00.) Do teatru i opery wtedy nie chodziłam, bilety były dla mnie za drogie. Rodzice chodzili do opery, orientowali się co do talentu śpiewaków i zawsze trafnie oceniali ich zdolności. Właściwie wszyscy wielcy śpiewacy rozpoczynali karierę w Poznaniu, a kiedy zabłysnęli talentem, zabierała ich Warszawa. Sławny tenor Gruszczyński rozpoczął karierę w Poznaniu, a także Latoszewska, Rósslerówna - mezzosopran, dyrygent Latoszewski, pełna werwy Fontanówna, świetna w operetkach. Częściej chodziłam na koncerty, na które bilety dostawałam z Uniwersytetu. W domu radia nie było, Ojciec miał tylko swój detektor na słuchawki i dopóki mu słuch dopisywał, to nie zdejmował ich z uszu, miał więc też swoje przyRyc. 4. Teresa Gudzańska, 1932 r. jemności. (00.)

W tym czasie w dziekanacie zjawiał się od czasu do czasu student II roku w towarzystwie swoich przyjaciół. Zawsze przychodzili w trójkę załatwiać swoje sprawy studenckie, byli to Roguski, Piekarski i Wiza. Nie zwracałam na nich specjalnej uwagi, tylko raz w czasie karnawału ten Wiza zapytał mnie, czy idę na bal maskowy, aja ze śmiechem zrobiłam palcami wokół oczu ruch imitujący maseczkę i zaprzeczyłam, bo niestety na te bale nie chodziłam. Może ta chwila i ten uśmiech zadecydował o moim życiu. On nie chodził na bale i nie spotkałam go nigdy na balach, zauważyłam, że miał żałobną baretkę w klapie, ale się nad tym nie zastanawiałam. W tym roku 1930 mój ojciec zaczął poważnie chorować na żołądek. Coraz bardziej dokuczały mu sprawy żołądkowe i chciał przejść na emeryturę. W 1930 roku w sierpniu kończył 58 lat, a idąc na emeryturę, trzeba było mieć 60 lat. W Rzeczypospolitej Polskiej miał wysłużone 10 lat i zaliczono mu do wysługi emerytalnej lata w służbie carskiej. Trzeba było jednak mieć orzeczenie komisji lekarskiej, aby te dwa lata wcześniej przejść na emeryturę. Leczył ojca młody doktor, należeliśmy do jego rejonu z Kasy Chorych, dr Łabendziński. Mieszkał na ul. Matejki naprzeciwko parku, a jego żona była dosyć znaną śpiewaczką. Potem prosili rodzice prywatnie doktora Raczyńskiego z ul. Jasnej, brał 10 zł za wizytę. Leczył sondowaniem żołądka, mało pomógł, ale skierował do badania na krew, podejrzewając wrzód dwunastnicy. Jak się okazało, że wynik jest dodatni, rodzice zaczęli myśleć o operacji. Mama strasznie się gryzła chorobą ojca, ale operacja odbyła się w Szpitalu Przemienienia u prof. Jurasza, tylko już nie pamiętam, czy wiosną czy jesienią tegoż roku. Pomimo skrzepu w nodze ojciec przyszedł do zdrowia. Uczyłam się do egzaminów i przed Wielkanocą 1930 r. zaliczyłam II trymestr. Zdawałam egzamin z prawa u prof. Peretiatkowicza, fizykę doświadczalną u prof. Denizota i jeszcze siedem kolokwiów. (...) Tymczasem wiosną 1930 roku coraz częściej spotykałam studenta Wizę. Jak wychodziłam z dziekanatu, to on właśnie znajdował się na drodze i raz zagaił mnie w jakiejś urzędowej sprawie w tramwaju. Nie zwracałam na niego większej uwagi, chociaż był inny od wszystkich. Był bardzo szczupły o jasnych, prawie białych włosach i bardzo dużych, intensywnie niebieskich oczach, które miały ostry, zimny wyraz. Panowała wśród młodzieży moda na wieczorne spacery po pi. Wolności. Zastępowały one dzisiejsze kluby młodzieżowe, a może i dyskoteki. Panienki chodziły zawsze po dwie lub trzy, a i młodzieńcy grupkami lub po dwóch. Przemierzaliśmy ten pi. Wolności godzinami tędy i z powrotem od AL Marcinkowskiego do ul. Pierackiego, teraz Gwarnej. Ze znajomymi wymieniano ukłony, a do nieznajomych, którzy wzbudzali zainteresowanie, podobali się, puszczało się oko, długie, wymowne spojrzenie. Taki spacer trwał około dwóch godzin. Ja najczęściej chodziłam z Janką Jezierską, koleżanką jeszcze z Liceum Handlowego. Każda z nas miała swoje zainteresowania, które przeważnie nie doprowadzały do niczego. Studenci chodzili w białych czapkach bratniackich, z laseczkami, czasem w kapeluszach, a najbardziej puszyli się korporanci w swoich czapeczkach korporacyjnych, koniecznie z laseczkami, to była elita. Już bliżej wiosny na takiej promenadzie zobaczyłam Wizę z kolegą. Parę razy minęliśmy się, ale jak "zgubił" gdzieś kolegę, to opuściłam swoją koleżankę i sama stanęłamlreresa VVizovvaprzy wystawie z fotografiami. Niepisane prawo nakazywało . .. w raZIe pOWZIęCIa zamIaru nawiązania znajomości usunąć się koleżance bez sprzeciwu. Wiza skorzystał Z okazji i podszedł do mnie, znaliśmy się urzędowo i zawsze były tematy, na które można było pomówić. Wtedy naturalnie samo przez się wyni-kła konieczność odprowadzenia mnie do domu i nieco częściej spotykaliśmy się, ale jeszcze zupełnie nie obowiązująco. Chodziłam na wykłady i - o ile mogłam - zdawałam egzaminy. Dopiero po pewnym czasie nawiązała się znajomość z Wizą. On też był w trakcie składania egzaminów końcowych z II roku, bardzo trudnych. Ja pracowałam przez lipiec i w dziekanacie dostałam 1 lipca bilecik, załączony do bukietu róż, ale nie podpisany naRyc. 5. Teresa Gudzańska i Józef Wiza na spacerze zwiskiem, tylko zawierający w Poznaniu, 1930 r. prośbę, abym nie odrzuciła tej wiązanki, pochodzącej od szczerze oddanego i znanego medyka. Przeszukałam naturalnie wszystkie indeksy i po piśmie poznałam, że tym medykiem jest Józef Wiza. W niedługim czasie dostałam z Zakopanego kartkę z pozdrowieniami, od niego. Był na obozie harcerskim w Dolinie Kościeliskiej, potem nadszedł list opisujący górskie wycieczki, wtedy wysłałam w odpowiedzi kartkę z pozdrowieniami, która wywołała zachwyt, o czym się później dowiedziałam. Jakja to lato spędziłam, to nie pamiętam. Po wakacjach mój medyk wrócił ze swoich wędrówek i postarał się, aby mnie spotykać jak najczęściej, zaczęliśmy sobie wyznaczać spotkania i coraz więcej ze sobą przebywać. Przychodził do domu często z różą ukrytą za plecami, a ponieważ wyraziłam pragnienie uprawiania tenisa, to postarał się dla mnie o rakietę i piłki i zaczęliśmy chodzić na korty tenisowe, niedaleko na ul. Grunwaldzkiej. Nie trwało to długo, bo ja nigdy nie byłam mocna w bieganiu, robiłam się okropnie czerwona i umęczona, piłki uciekały mi złośliwie spod rakiety, no i stało się to już w niedługim czasie niepotrzebne, bo doszło między nami do całkowitego porozumienia. Do rozwiązania sytuacji przyczyniła się Bronka Markiewiczówna. Przyszła raz do mamy i zaczęła opowiadać, żebym była ostrożna, bo ten student, który do mnie przychodzi, ma na pewno zobowiązania wobec siostry jej znajomej, też nauczycielki. Był bowiem w górach z panną

Wandą Zatheyówną i jej rodzicami, więc to pewnie sprawa poważna. Nie byłam jeszcze pewna swoich uczuć, ale taka dwulicowość to mnie zdenerwowała i zaraz zadziałałam. Już następnego dnia przy spotkaniu oznajmiłam, że mam coś ważnego do powiedzenia i gdy usiedliśmy na skwerku, w tym miejscu, gdzie teraz jest Mickiewicz, a były tylko ławeczki i rosły nad nimi brzózki. Więc kręcąc guzik przy torebce, powiedziałam wprost, że skoro ma zobowiązania wobec pani, z którą był w tym roku w górach, to niech mi nie zawraca głowy, a tej pani niech nie sprawia przykrości i niech przestanie się ze mną widywać. Wtedy wybuchła bomba, on, biedak, tego to się nie spodziewał. Nastąpiła dłuższa rozmowa i wyjaśnienia, stało się zupełnie jasne i zrozumiałe, że znając pannę Zatheyównę z harcerstwa, z którym był mocno związany, spotkał ją wraz jej rodzicami w Zakopanem i wybrali się razem na wycieczkę, a poza tym ją lubił, była ona już jakby narzeczoną jego kolegi Bolka Ferchmina, wyszła potem za niego za mąż. Nastąpiły potem wyznania, że to tylko ja jedna jestem celem jego marzeń itd., i w ten sposób stało się że - jak się to wtedy nazywało - byliśmy "po słowie". Było wzruszeń co niemiara i po powrocie do domu powiedziałam rodzicom, że chcemy się zaręczyć. Rodzice zaczęli liczyć, ile mu jeszcze lat zostało do dyplomu, wypadło trzy lata i kwartał, taki wtedy był okres studiów, pięć lat i jeden trymestr, absolutorium dostawało się na Boże Narodzenie. Oczywiście o ślubie nie mogło być mowy przed uzyskaniem dyplomu lekarza, wobec czego narzeczeństwo zanosiło się na cztery lata. Nie myślałam jeszcze, że to taki długi termin, ale innego wyjścia nie było, bo to ani z czego żyć, ani gdzie mieszkać. Na razie trzeba było pomyśleć o oświadczynach i zaręczynach. Rodzice nie wyobrażali sobie, aby mogło być inaczej, aniżeli starający się oświadcza się rodzicom o moją rękę i jeszcze musi nastąpić wizyta rodziców narzeczonego, a w tym wypadku, ponieważ matka nie żyła, a ojciec nie był poważany przez swoje dzieci, to musiała być wizyta starszego rodzeństwa. Ja znów byłam skrępowana mieszkaniem w podwórzu i takim skromnym urządzeniem, jakie mieliśmy. Biedny Józek musiał wszystko załatwić. Przyszedł w ciemnym ubraniu i z kwiatami, ja wyszłam na chwilę do kuchni przygotować herbatę, jak wróciłam, to już stał się moim narzeczonym. Przeżywaliśmy chwile wielkich wzruszeń i teraz zakochałam się rzeczywiście. Nastąpiła jeszcze wizyta siostry Józka - Ireny. Przyszli oboje z mężem, był on porucznikiem Wojska Polskiego. Irena była bardzo ładna i, jak to oficerowa, elegancka. Dała do zrozumienia, że te zaręczyny nie są im na rękę i są zaskoczeni, bo Józek ma jeszcze wiele lat studiów przed sobą i powinien przez pewien czas przynajmniej zarabiać dla rodziny, która go utrzymuje i pomaga mu w skończeniu studiów, ale nie mogąjednak nic mieć przeciwko jego decyzji. Była jesień i przypadały moje imieniny na 15 października, więc na ten dzień wyznaczyliśmy nasze zaręczyny, bez udziału rodziny, a tylko oczywiście moi rodzice i najbliżsi moi i Józka przyjaciele. Zaczęliśmy wymyślać sobie piękne zdrobnienia naszych imion i ponieważ rodzina Józka nazywała go Juchnyś, co mi się nie podobało, nazwałam go skrótem tego Nyś - Nysiek, a mama nazywała mnie Siomsia, to on nazwał mnie Siomek i tak już pozostało do dziś. Od września 1930 r. N ysiek został zaangażowany przez prof. Padlewskiego jako asystent w Zakładzie Mikrobiologii Lekarskiej Uniwersytetu Poznańskiego ze śmiesznymlreresa VVizovva

tytułem prowizorycznego asystenta i gażą około 100 zł miesięcznie. Był zadowolony, że dostał płatne zajęcie i że będzie miał swoje pieniądze, niewielkie wprawdzie, ale i to stanowiło możliwość uniezależnienia się od rodziny, ajednocześnie można było kontynuować studia. Może i nie myślał całego życia poświęcić tylko teorii i bardziej pociągała go praca praktyka lekarza, ale przypadek tak zadziałał, że właśnie ta asystentura wakowała i już całe życie pozostał przy nauce teoretycznej. Właściwie na studia medyczne zdecydował się pod wpływem choroby swojej matki, którą z całym poświęceniem pielęgnował do ostatnich chwil jej życia, a częściowo pod wpływem swej starszej siostry Mychy, która już w tym czasie była lekarką i praktykowała w Pleszewie. Matka Józka zmarła w listopadzie 1929 roku, mając 50 lat, a Józek pielęgnując ją długie miesiące, nie przystąpił do egzaminów z II roku i repetował ten rok w roku 1929/30. Na naszych zaręczynach była Bronia Markiewiczówna, obie Krzemieniewskie i ich mama, Janka PłazaIska, Janka Jezierska, a z Józka strony jego przyjaciele: Felek Roguski, Tadek Piekarski i Zbigniew Bonin, a jeszcze mój kuzyn Zygmunt Grosicki, w mundurze, bo odbywał służbę wojskową. Ja byłam ubrana w moją czerwoną sukienkę i gładziutko uczesana, a Józek w ciemne ubranie z muszką. Mam z tych zaręczyn fotografię, którą na parę lat przed swoją śmiercią dała mi Bronka Roguska, bo moje fotografie straciłam w powstaniu. Z tymi przyjaciółmi Józka to różnie się ułożyło. Roguski ożenił się w końcu z Bronką, a po jej śmierci Basia raz go spotkała w Warszawie w tramwaju zupełnie kulawego z powodu reumatyzmu. Piekarski skończył studia wraz z Józkiem i powrócił do Wilna, gdzie mieszkał ze swoją matką w chwili wybuchu wojny. Nie mogli się z tym pogodzić, że bolszewicy znów wtargnęli do Polski i pamiętając rok 1918, okrucieństwo bolszewików w stosunku do Polaków, oboje z matką popełnili samobójstwo. Bonin ożenił się z bardzo miłą panienką pochodzącą z Łodzi. Bywali u nas przez parę lat po naszym ślubie, jak mieszkaliśmy na ul. Kanclerskiej. Jak w 1939 wybuchła wojna, to okazało się, że ona była pochodzenia niemieckiego, jak to niektórzy koloniści niemieccy osiedleni w Łodzi. Korzystając z tego, zrobili się folksdojczami i wysłano go na front wschodni. Co się z nimi stało po wojnie, to tylko tyle słyszeliśmy, że przeżyli i przedostali się do NRF. Po zaręczynach ja zabrałam się do pracy w dziekanacie, ale już niestety nie do nauki, nawet zabrakło mi egzaminu do zaliczenia I roku. Mój narzeczony okazał się okropnie zazdrosny i nie chciał słyszeć o tym, żebym dalej studiowała i przebywała w towarzystwie młodzieży, a nauka zdawała się być niepotrzebna, bo przecież jak będę kiedyś panią doktorową, to wiadomo, że nie będę pracować. Zresztą specjalnie nie oponowałam, byłam dosyć przemęczona, poza tym potrzebowałam czasu na moje z nim randki i przyznawałam mu rację, zresztą jak w czymkolwiek racji nie przyznawałam, był bardzo urażony, i jak to jest dotychczas, przekonany o swej słuszności. Byłam naturalnie zakochana i chciałam jak najbardziej, aby nasze stosunki były bardzo zgodne i pogodne, i zbyt byłam skłonna do ustępstw. I ta skłonność do ustępstw była najważniejszym błędem mojego życia. Gdybym nie ustępowała tak łatwo w sprawach ważnych i słusznych, też stosunki nasze ułożyłyby się zapewne pomyślnie, ale za to po latach byłyby duże korzyści. To, że nie dokończyłam studiów, które miały trwać jeszcze tylko dwa lata, było moim pierwszym wielkim błędem. Ówczesny sposób widzenia przyszłości był tak odmienny od dzisiejszych kryteriów, że nie przyszło mi do głowy, że dyplom może konkretnie przydać się pani doktorowej. Pozycja żony lekarza były to widoki na pewną i dostatnią przyszłość, na życie w dostatku, poświęcone rodzinie i tak zwanym obowiązkom towarzyskim. Projektowaliśmy, że póki mój narzeczony nie skończy studiów, będę pracować w dziekanacie, a z chwilą małżeństwa zrezygnuję z pracy. I tak się zaczęło to nasze długie narzeczeństwo. Prawie codziennie Józek przychodził do nas na wieczór. Skąd on przy swoich rozlicznych zajęciach brał na to czas, to oboje teraz nie wiemy. Bo to i wykłady, i ćwiczenia związane ze studiami, zajęcia w Zakładzie Mikrobiologii i jeszcze bardzo silne zaangażowanie w harcerstwie, więc i zbiórki, i wycieczki. To harcerstwo to mnie nie raz bardzo irytowało, dawałam upust swemu niezadowoleniu ijuż były powody do nieporozumień. Wprawdzie teraz to dziwię się tylko, że chciało mu się tak często przychodzić do nas, bo wydaje mi się z perspektywy czasu, że to musiało być okropnie nudno tak siedzieć przez cały wieczór, przy jednym stole, pod jedną lampą z rodzicami i Basią. Trzeba było rzeczywiście być bardzo zakochanym, aby tak po herbacie, nieraz do 23 wieczór siedzieć razem na tych krzesłach, albo na kanapce. Ojciec zwykle czytał, mama, jak położyła Basię spać, to krzątała się po kuchni i czytała albo cerowała, a my czytaliśmy wspólnie jedną książkę, aby tylko bliżej koło siebie siedzieć. Nie było przecie tego niezastąpionego telewizora - to jasne, ale i nie było nawet radia głośnikowego. Było tylko radio detektorowe i tylko ojciec miał słuchawki na uszach i to nas do pewnego stopnia ratowało, bo to radio miał przy łóżku w drugim pokoju, więc kładł się ze słuchawkami i słuchał, i był na jakiś czas unieruchomiony. Przy każdej możliwej okazji urywaliśmy się nalreresa VVizovva

spacery, chodziliśmy daleko za miasto, czasem do kina, czasem do Opery. Mówiliśmy sobie już za całkowitą aprobatą rodziców na "ty", chodziliśmy pod rękę. Rozpoczął się rok akademicki 1930/31. (00.) To nasze narzeczeństwo nie było w dalszym ciągu taką beztroską idyllą. Już przed Gwiazdką zauważyłam, że mój narzeczony jest jakiś inny, zatroskany. Nie znałam go oczywiście do tego stopnia, żeby zdać sobie sprawę, że ma zmartwienie, a wyobrażałam sobie, że powinnam być takim jego nieustannym szczęściem, że powinien chodzić rozpromieniony i radosny. Miałam projekty na zabawy karnawałowe, a on mi powiedział, że nic z tego, że będzie musiał wyjechać na kurację, że ma w płucach nacieki, wymagające leczenia klimatycznego i że już przed Bożym Narodzeniem, wykorzystując przerwę trymestralną, pojedzie do sanatorium akademickiego w Zakopanem i pozostanie tam co najmniej sześć tygodni, o ile wszystko dobrze pójdzie. Dla mnie to było okropnie przykre zaskoczenie, bo to miała być pierwsza nasza Gwiazdka, a potem karnawał, aja byłam przyzwyczajona, że w karnawale muszę tańczyć i bawić się, i mam narzeczonego, z którym pragnęłam się pokazać, a tu nic z tego. Chorobą nie przejęłam się specjalnie, bo nie widziałam jej grozy, uważałam te obawy o zdrowie za przesadę. Wówczas, nie wiem dlaczego, chorobami nie przejmowałam się. Gruźlica była rzeczywiście straszną chorobą, właściwie nieuleczalną, ale to do mnie nie docierało, a Nysiek był rzeczywiście bardzo przejęty, zgryziony i bał się o losy naszej przyszłości. Po dwukrotnym pobycie w Zakopanem wszystko minęło bez śladu, ale wtedy nie było wiadomo, jak ta sprawa się skończy. No więc wyjechał na święta, pamiętam, że posłałam mu na święta paczuszkę i życzenia. W tej paczuszce posłałam malutką myszkę siedzącą na kawałeczku bursztynu, taką maskoteczkę i ta myszka jest u mnie do dzisiaj. Po powrocie z Zakopanego obdarzył mnie drobnymi upominkami, bardzo miłymi. Była to skrzyneczka drewniana, która zginęła, ale przez burze wojenne przeszła i uratowała się maleńka rzeźba góralki i klęczącego przed nią chłopca i albumik skórzany do fotografii. Po jego powrocie i poprawie zdrowia uważałam, że można pomyśleć chociaż o jednym balu, bo karnawał jeszcze trwał. Już dawno minął okres żałoby po matce, więc wybraliśmy się na bal rolników. Naturalnie z mamą, bo jakże samej z narzeczonym - faut pas. Pożyczył frak od brata, bo bez fraka ani rusz, a ja chyba wciąż w tej czerwonej sukience, bo innej sobie nie przypominam i bardzo piękni oboje poszliśmy do Bazaru, do mojej ulubionej Białej Sali, lśniącej od luster, pachnącej dobrymi perfumami. Ja sama używałam wtedy bardzo dobrych perfum francuskich "Cinque fleuer", Nysiek bardzo je lubił. Zdawało się, że będę się bawić jak zawsze ijak bal to bal, po to się przychodzi, żeby się bawić, więc i nieco strzelałam oczami tu i ówdzie. Spodobał mi się bardzo wysoki, atrakcyjny młodzieniec, jakby przyciągnięty moim wzrokiem, podszedł, przedstawił się mamie i nam, i raz, i drugi poprosił do tańca, a po skończonym tańcu nie odprowadzał mnie, a od razu prosił do następnego. Opowiadał mi dużo i bardzo ciekawie o pobycie swoim w Indiach, o fakirach i o wielu ciekawostkach. Przedstawił się jako baron kurlandzki, oni rzeczywiście jako synowie wielkich obszarników studiowali rolnictwo, aby zarządzać swymi dobrami, które w Kurlandii, należącej wtedy częściowo do Polski, były latyfundiami nie podlegającymi jeszcze reformie rolnej. Cała Kurlandia należała do Łotwy, ale właścicielami tych wielkich majątków byli Polacy, często utytułowani, zresztąjak na wszystkich ziemiach Kresów Wschodnich inteligencja i magnateria składała się z Polaków. Gdy wróciłam do mamy i siedzącego obok niej narzeczonego i z entuzjazmem opowiedziałam o moim tancerzu, to coś dziwnego zaczęło się dziać z moim N yśkiem. Ścisnął mnie za ramię, aż zabolało i powiedział, że już idziemy i dosyć tego. Była 3 godzina, to pomieścić mi się nie chciało w głowie, żeby o tak wczesnej porze, przed mazurem iść do domu. Coś jednak było niedobrze i ociągając się, poszliśmy po rzeczy do garderoby. Tam czekając na wydanie okryć, Nysiek oparł się rękami o blat i z przerażeniem spostrzegłam, że mu drżą ręce i broda i w ogóle jest jakiś dziwny. Wyszliśmy, była mroźna noc, doszło naturalnie do rozmowy i wyjaśnień, oznajmił mi, że nie zniesie moich flirtów, że jest zazdrosny, że ja okropnie źle postąpiłam, mama łagodziła, jak mogła, potem wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do domu, onjuż do nas nie wstąpił i poszedł do siebie. To wszystko było dla mnie nowością i niezbyt przyjemnym zaskoczeniem, bo nie przyszło mi na myśl, że można się tak przejmować tym, że z kimś potańczyłam, zabawiłam się i poza tym w ogóle byłam zdziwiona tą nerwowością. (...) N astała między nami zgoda i tak dalej płynął ten narzeczeński pierwszy rok aż do wiosny. Na wiosnę ja zaczęłam trochę gorączkować, może to była jednak pewna infekcja, bo to i wtedy zaziębiałam się częściej, będąc bliżej tej medycyny poszłam do rentgena i okazało się, że mam też małe ogniska w szczytach płuc. Nie wpadłam z tego powodu w panikę, po prostu nie wierzyłam, żeby taka choroba, jak powiedzmy gruźlica mogła się do mnie przyczepić. Zaczęłam się jednak leczyć, poszłam z Kasy Chorych do dr Grossmanówny, w którą Nysiek bardzo wierzył, bo leczyła jego matkę, ale jak ona zaaplikowała mi dożylny zastrzyk wapna, co było wtedy bardzo popularnym leczeniem gruźlicy, to uciekłam ijuż nigdy do niej nie poszłam. Natomiast bardzo chętnie zgodziłam się na leczenie w Zakopanem, dokąd mnie Uniwersytet wysłał do sanatorium akademickiego "Warszawianka" przy ul. Jagiellońskiej. Z dziekanatu dostałam na to leczenie urlop, co nie było rzeczą łatwą, bo miałam wyjechać na czerwiec i pół lipca, a to właśnie koniec roku akademickiego i stąd dużo roboty w dziekanacie spadło na pannę Jankowską. Nysiek też na ten okres uzyskał drugi pobyt w Zakopanem i pojechaliśmy razem. Ja pierwszy raz w życiu miałam zobaczyć góry, do których byłam usposobiona niezwykle entuzjastycznie, bo mój narzeczony darzył je wielką miłością i zachwytem, który i mnie się udzielił. Ku zgorszeniu mamy pojechaliśmy sami, bez przyzwoitki i sami mieliśmy się w Zakopanem spotykać. Biedna mama i tak nie mogła przewidzieć, ile mnie czeka wolności i swobody, ale jednak takie oderwanie się od domu i rodziców było potrzebne, już był czas wziąć na siebie odpowiedzialność za swoje życie i postępki. Nysiek zamieszkał w Ślimakówce, gdzie umieszczano studentów tylko zagrożonych chorobą, a nie chorych. Ja, w Warszawiance dzieliłam pokój z panią, która była ekspedientką w sklepie spożywczym, delikatesowym, na ul. Pierackiego, teraz Gwarnej. Skąd ona znalazła się w sanatorium dla studentów, to nie mam pojęcia. Była bardzo przyjemną, bardzo brzydką starszą panną i nic mi nie przeszkadzała, mam ją na

Teresa Wizovvajednej fotografii ze spaceru dorożką góralską. W czasie między posiłkami mogłam chodzić, gdzie chciałam, nie musiałam leżakować tak jak poważniej chorzy, tylko od czasu do czasu należało iść do doktora do kontroli i mierzyć gorączkę. Spotykaliśmy się niekiedy na wiele dłużej niż tylko między posiłkami, bo zrobiliśmy kilka długich wycieczek, z których najważniejsza i najbardziej męcząca była wyprawa na Giewont. Już potem nigdy na Giewont nie weszłam. Naturalnie wszystkie doliny, które N ysiek uważał za bardzo łatwe i nie męczące, zwiedziliśmy i wzięliśmy udział w wycieczce do Morskiego Oka, zorganizowanej przez kuracjuszy z "Warszawianki". Poddawałam się cierpliwie temu oprowadzaniu mnie po górach, ale nie zawsze byłam zachwycona. Nysiek miał niespożyte siły do włażenia na góry i mógł tak iść i iść, i wciąż chciał dalej i dalej, bo tam gdzieś jest jeszcze piękniej, a mnie wszędzie było jednakowo. Nie mogłam tak chodzić bez końca w upał, bo to był przecie czerwiec i lipiec, i były dnie bardzo gorące. Jednak w rezultacie byłam zachwycona, bo niczego jeszcze właściwie w życiu nie widziałam, byłam raczej zachwycona pobytem razem, swobodą i starałam się nie okazywać zmęczenia. A ten niby chory, to nigdy nie był zmęczony, mógł iść i iść bez końca. N ad Czarnym Stawem Gąsienicowym zrobił nam ktoś fotografię, którą potem daliśmy powiększyć, jest bardzo udana i zawsze wisi nad biurkiem w każdym naszym kolejnym mieszkaniu. Jakim sposobem ta fotografia i parę innych były zrobione, to nie pamiętam, bo nigdy w tamtych latach własnego aparatu fotograficznego nie mieliśmy. Jest jeszcze fotografia zrobiona w Parku Klimatycznym, jak oboje siedzimy na ławeczce, ja z różą. Nosiłam zupełnie zwyczajne letnie sukienki, półbuciki na niskim obcasie, czego nie lubiłam, bo zawsze wtedy czułam się mała i nie było mowy o żadnych strojach sportowych. Nysiek na wycieczki miał swoje harcerskie buty podkute gwoździami, żeby się

Ryc. 7. Teresa Gudzańska i Józef Wiza (stoją od lewej) na wycieczce nad Morskim Okiem, 1931 r.

trzymały na piargach, spodenki krótkie i bluzę harcerską. Jak szedł ze mną na spacer po Zakopanem, to ubierał się w zwykłe spodnie od garnituru lub w pumpy i w sweterek. O strojach na każdą okazję to zupełnie się wtedy nie myślało i nie było na to finansowych możliwości. Oboje oddawaliśmy rodzinie połowę naszego zarobku na utrzymanie, a te zarobki były jeszcze bardzo małe. Jakie to Zakopane było inne, spokojne, ciche, nie było nowoczesnych budynków, nie było kolejek ani na Gubałówkę, ani na Kasprowy i nie było zbiorowych, tłumnych wycieczek. Jedynie grupy harcerzy pojawiały się czasami. W lokalach rozrywkowych, do których nawet nigdy nie zajrzeliśmy, bywało towarzystwo z Warszawy, sama śmietanka towarzyska. Tam gromadzili się poeci, literaci, malarze, brać aktorska i panie piękne, i bogate. Do Poznania wróciliśmy zachwyceni i Zakopanem, i sobą, ale zmartwieni, bo Nysiek dostał wezwanie do stawienia się przed komisją wojskową, nadchodził termin powołań studentów do podchorążówki. Uniwersytet udzielał takiemu powołanemu rocznego urlopu na odrobienie służby wojskowej. Z podchorążówki wychodziło się już z cenzusem wojskowym, ale my martwiliśmy się, bo wobec tego czas oczekiwania na małżeństwo znów wydłużyłby się. Sprawa jednak tak się zakończyła, że Nysiek był właśnie w trakcie leczenia tych dolegliwości płucnych, może nawet i wyolbrzymionych nieco, ale dzięki temu dostał kategorię C, zwalniającą od odbywania służby wojskowej. Zresztą w dalszych latach obawy o tę chorobę minęły i nigdy już nie było zagrożenia z tej strony. Rozpoczął się rok akademicki 1931/32, drugi rok naszego narzeczeństwa, znów obfitujący w choroby, był to czwarty rok studiów medycznych. Pracą w Zakładzie Mikrobiologii mój narzeczony był bardzo przejęty ijak coś robił, to w pracę spełnianą angażował się bez reszty. W moim pojęciu praca w Zakładzie Mikrobiologii nie była szczęśliwym uśmiechem losu. Gdyby wtedy, kiedy polreresa VVizovva

trzebował pracy, znalazła się akurat inna asystentura, w innej specjalności, to zostałby lekarzem praktykującym, czego właściwie pragnął, rozpoczynając studia, na pewno przez całe życie zarobki byłyby wyższe, a kierunek teoretyczny okazał się, zwłaszcza po wojnie, bardzo mało płatny i bardzo absorbujący. Co najgorsze, że ta styczność bezustanna z bakteriami i wirusami odbiła się na zdrowiu i choroby najcięższe spotykały nas oboje tylko za pośrednictwem zakładu. Pod koniec stycznia, albo na początku lutego 1932 roku zachorowałam na szkarlatynę. Przez całe życie najbardziej bałam się tej choroby. Nawet jak Basia chorowała, to zamieszkałam właśnie wtedy u Wasilkowskich i uniknęłam zarażenia, a teraz, jak miałam 23 lata, więc ta choroba mnie złapała bardzo ostro. Zawsze musiałam myśleć o tym, że córka przyjaciół rodziców, niejaka Basia Grzesińska zmarła jeszcze przed wojną, mając 24 lata, jajej naturalnie nie znałam, ale zawsze słyszałam, że na szkarlatynę umiera się, będąc już starszą. Kiedy zachorowałam, dostałam bardzo wysokiej gorączki i nawet początku choroby nie pamiętam, bo pewnie nie bardzo byłam przytomna. Przerażeni rodzice wezwali w jakiś sposób Nyska, bo to przecie nikt nie miał telefonu i widząc w nim już lekarza, liczyli na pomoc. Rzeczywiście otoczył mnie opieką, kto był jeszcze z wezwanych przez niego lekarzy, to nie wiem, ale ponieważ była to choroba zakaźna, przewieziono mnie do szpitala diakonisek. W tym szpitalu był mały pawilon wydzielony dla chorób zakaźnych, obecnie po dużej rozbudowie całość zabudowań stanowi Szpital im. Święcickiego przy ul. Przybyszewskiego. Wtedy szpital należał do sióstr diakonisek, były to Niemki ewangeliczki. Wyleczono mnie tam i bardzo dobrze się opiekowano. Siostry zupełnie nie mówiły po polsku, ale jak lepiej się poczułam, to przychodziły do mnie młodsze siostrzyczki na prześmiechy, na tym oddziale leżały przeważnie dzieci, a ja, taka starsza byłam dla nich pewnym urozmaiceniem. Jedna ze starszych sióstr nazywała się siostra Frieda, była bardzo obowiązkowa, jak to Niemka. Skutkiem wysokiej gorączki w czasie tej choroby doznałam uszkodzenia mięśnia sercowego i pozostał mi w sercu pewien feler, tzw. blik Wilsona. Wróciłamjednak do domu żywa i zdrowa. Nysiek nie zaraził się, bo w dzieciństwie przechodził szkarlatynę, ale jednak przyniósł mi zarazki, bo właśnie przed tym zachorowaniem przygotowywał na ćwiczenia posiewu ze szkarlatyny. Gdy wróciłam do domu, chciałam być taką rozpieszczoną rekonwalescentką, zdawało mi się, że będę długo oczkiem w głowie rodziny i narzeczonego. Przychodził z kwiatami i butelką czerwonego wina na wzmocnienie, ale niedługo to trwało, bo sam zachorował na tyfus. Naturalnie też w zakładzie zaraził się, nie był jeszcze doświadczony w pracach laboratoryjnych i wciągając ustami przez pipetkę płyn na posiew, wciągnął trochę za głęboko do ust i mimo że zaraz płukał środkami odkażającymi, zarazki dostały się. Też został przewieziony do tego samego szpitala na oddział zakaźny. Przechodził tę chorobę bardzo ciężko, były uzasadnione obawy o życie, a najgorzej jak po pewnej poprawie przyszła recydywa w o wiele większym nasileniu. Choroba trwała dwa miesiące, od połowy marca do połowy maja. Nie mogłam go odwiedzać, jedynie czasem widywałam go przez okno, bo leżał na parterze.

Siostry jego utrzymywały większy kontakt z pielęgniarkami i opieką lekarską.

To był bardzo ciężki rok, pełen chorób, daleki od urzeczywistnienia zamiarów

małżeńskich. Na lato tego roku uzyskałam również możliwość wyjazdu do Zakopanego, do tej samej "Warszawianki", a Nysiek w tym czasie udał się do Rabki, zorganizować kolonię harcerską. W lipcu w każdym razie widywaliśmy się w Zakopanem, ale zaabsorbowany swoimi harcerzami mało miał czasu, żeby mnie częściej odwiedzać i mało odbywaliśmy wspólnych wycieczek. Raz byłam w Rabce, ale wyjechałam niezadowolona, bo był wciąż zajęty i zupełnie się mną nie zajmował. Sprawy harcerstwa były najważniejsze i były powodem niejednego nieporozumienia, jak zresztą zawsze potem sprawy obcych były dla niego ważniejsze od spraw osób najbliższych. Po tych chorobach czuliśmy się latem dobrze, młodość przezwyciężyła niedomagania. (00.) W roku 1933 mój narzeczony zdawał egzaminy, a ja szykowałam wyprawę.

Od listopada 1932 r. do dnia 16 grudnia 1933 r. zdał 13 egzaminów z dobrymi wynikami. Latem w roku 1933 nie spędzaliśmy wspólnych wakacji. Ja wyjechałam na cztery tygodnie do takiego dworku, gdzie wynajmowano letnikom pokoje. Był to Kazimierz koło Szamotuł, dworek był ładny z utrzymaniem, mieszkałam z panienką, której zupełnie nie pamiętam, ale pamiętam, że mieszkała w Poznaniu na ul. Za Bramką. Nysiek został w Poznaniu i słał mi kartki, że nie może do mnie przyjechać, bo wszyscy z zakładu wyjechali na urlopy i docent, i dr. Zeylandowa, a on sam musi prowadzić zakład do 15 lipca. Od tego czasu wpadł w niewolę zakładu i ta niewola miała trwać do końca życia. Ja naturalnie byłam

Ryc. 9. Wycieczka harcerska w Tatry, 1929 r.

Teresa Wizowa

obrażona i nie chciałam mu odpisywać. Z jednej takiej zachowanej kartki wynika, że obiecywał przyjechać w niedzielę, a kartka była opisana 5 VII 1933 r., niedziela wypadła wtedy 9 lipca. Może i przyjechał, bo był tam raz przez cały dzień. Gdyby się zachowały wszystkie nasze listy, wiedziałabym, gdzie mój Nysiek pojechał w sierpniu i czy w ogóle wyjechał, w każdym razie jesienią czekały dalsze egzaminy. W czasie od 5 września do 16 grudnia zdał resztę egzaminów dyplomowych i można już było myśleć o ślubie. Czułam, że on bał się tej życiowej zmiany, a może jeszcze chciałby przedłużyć stan kawalerski, tym bardziej że jego rodzina była zawiedziona, spodziewali się, że jak zacznie zarabiać i oddawać częściowo zarobki na utrzymanie domu na Wierzbięcicach, to polepszy się sytuacja materialna wszystkich sióstr. Na utrzymanie tego domu najwięcej łożył najstarszy brat Cezary, który był już adwokatem w Ostrzeszowie i Mycha, lekarka w Pleszewie. Alojzy, prawnik, już wówczas się ożenił i też nie zadbał o siostry, a miał wydatki na swój dom. I zdecydowaliśmy wziąć ślub na wiosnę 1934 roku, około Wielkiej Nocy. To już i tak mijały cztery lata naszej znajomości, a młodym czas oczekiwania wlecze się bez końca. Przyznaję, że już bardzo chciałam wyjść za mąż. Przede wszystkim byłam zakochana i tęskniłam do normalnego życia z ukochanym, a do tego pragnęłam mieć własny dom i własne życie. Wychowana prawdę mówiąc w bardzo skromnych warunkach wyobrażałam sobie samo szczęście, gdy będę miała mieszkanie ładniejsze aniżeli moi rodzice, będę się ładnie ubierała i korzystała z wielu przywilejów i niezrozumianych teraz wyróżnień, które dawała pozycja "pani doktorowej". Chociaż Nysiek w swoim domu rodzinnym miał trudności finansowe i wiele ograniczeń, to było wiadomo w ówczesnym ustroju, że z chwilą otrzymania dyplomu sytuacja ulegnie zupełnej zmianie i poprawie. Koleżanki mi zazdrościły takiej partii, sąsiadki nie mogły zrozumieć "co on w niej widzi", bo wiadomo - lekarz mógł wziąć sobie za żonę posażną córkę kupca, lekarza czy wziętego adwokata, a bierze taką skromną panienkę bez pieniędzy, córkę urzędnika, który nawet przyzwoitej wyprawy swojej córce sprawić nie może. Miałam już 25 lat i w tym wieku rodzice już mnie zaczynali drażnić, ciągła kontrola męczyć. Nieustanna obecność malej siostry doprowadzała do spięć z mamą. Basia miała 13 lat i była uparta i ciekawska. To wszystko składało się na to, że rzeczywiście już czas był na małżeństwo. Zajmowałam się w tym czasie gorliwie swoją wyprawą sama i za swoje pieniądze. Od p. Wasilkowskiego dostałam po śmierci jego żony jadalnię. Był to bardzo ładny i wtedy drogi komplet mebli składający się z bufetu, kredensu, stołu i 12 krzeseł. Kosztował coś około 3 tys. zł, więc niesłychanie dużo. Poza tym dał mi p. W. piękny, czeski serwis obiadowy na 12 osób. Był to razem wziąwszy wspaniały prezent. Mama dała mi swoje obrusy przywiezione z Kresów. Też były piękne, jeden lniany jak złoto, drugi lniany, biały z niebieskimi szlakami i trzeci biały, adamaszkowy. Do wszystkich były po 24 serwety. Reszta już należała do mnie, kupowałam więc inlet na wsypy na poduszki po 6,90 zł za metr, razem zł 33,80. Płótno na prześcieradło po 2,10 zł, razem 28,35 zł. Koszulki dzienne szyło się z nansuku, takjak i poszewki, nansuk po 1,60 zł. Były jeszcze ręczniki po 2 zł, koszulki nocne były drogie, bo aż po 9,60 zł. Wszystko dałam szyć bieliźniarce, kupowałam koronki i wstawki. Kołdry były jasnozielone z jednej strony, a z drugiejtAO-J :W

I i Ąt

: \0 " U A t fU j A A Ł i

Z.Go

100*4*10* ,

%A & \ a - :- i> 3a ,ih W i J f # Kj**, ; j G> r H 9 * - i i." Cs iAt m" W*

14""y... . i........-.

j.. I *

&i> ' , £

KIŁ.

KPHM

Ryc. 10. Notatki Teresy Gudzańskiej dotyczące wyprawy ślubnej

różowe. Nie zapomniałam o poduszkach na kanapę. W domu towarowym na rogu St. Rynku i Szkolnej kupiłam duży kosz do bielizny i napełniłam go zakupionymi garnkami, patelniami, deseczkami, był wałek do ciasta, tłuczek i inne akcesoria kuchenne. Wszystkie te ładne rzeczy, jak bieliznę stołową, pościel i rzeczy osobiste składałam do mamusinego kufra, pochodzącego z jej domu, należącego jeszcze do jej matki i ten kufer przeżył wszystkie wojny i burze dziejowe i mam go dziś jeszcze. Kupiłam też sobie pierwsze w życiu futro. Było to skromne futro tzw. sile, to właściwie króliki. Czarne, kupione u kuśnierza, jak dziś pamiętam Wiśniewskiego na ul. Matejki. Spłacałam je przez pół roku ratami po 50 zł miesięcznie, kosztowało 255 zł. Już zimą roku 1933/34 nosiłam je i czułam się jak prawdziwa dama. To futro służyło mi aż do 1944 roku, kiedy to po powstaniu warszawskim zostawiłam je w piwnicy, nie mając sił zabrać ze sobą. Na tych przygotowaniach do ślubu upływała zima, widywaliśmy się codziennie, nie obywało się bez zgrzytów, których dostarczało i jego zaangażowanie się w harcerstwie, które mu bardzo dużo czasu zajmowało, a ja chciałam, żeby znajdował przyjemność tylko w przebywaniu ze mną. Na jedynej zachowanej fotografii z jesieni 1933 roku wyglądałam smukło i młodziutko. Płaszczyk, który mam na

Teresa Wizovvasobie, był koloru brązowego, długi, z paseczkiem i wiązadełkiem, szalik żółty z pomarańczowym, kapelusik jasny filcowy na jedno oko. Nysiek trzyma mnie pod rękę, jest w prochowcu z paskiem, biała koszula, krawat i kapelusz z szerokim rondem, lekko sfalowanym, jaki się widzi tylko na starych filmach z okupacji. Jest bardzo szczupły, twarz mocno pociągła i wielkie, wielkie oczy. Były takie błękitne. I tak, chodząc do dziekanatu i z dziekanatu, i do zakładu, i z zakładu, i na spacery, i randki doczekaliśmy wyznaczonego dnia ślubu, tj. trzeciego dnia świąt Wielkanocnych w dniu 3 kwietnia 1934 r. Ciocia Zosia w liście z dnia 30 kwietnia 1934 r., pisanym do swojej przyjaciółki p. Topczewskiej, tak ten ślub opisuje: "opiszę ci w krótkości ślub Reni, odbył się bardzo ładnie i uroczyście. Oboje młodzi ślicznie wyglądali w ślubnym stroju, ślub dawał ksiądz, ich przyjaciel (ks. prof. Piotrowski) w asyście dwóch też dobrych znajomych, kościół był ładnie ubrany i oświetlony, słowem wrażenie strasznie miłe - nie spodziewałam się, że oboje są tak znani w Poznaniu, pełen kościół znajomych, moc dowodów sympatyczni i przyjaźni. Jańcia moja była umęczona, bo chociaż była tylko rodzina, ale osób 30 usiadło do kolacyi. Wielką przyjemność zrobiła nam druga moja siostrzenica (córka Ignasia), bo pokonawszy trudności przyjechała z mężem na ślub Reni, zostawiwszy malutkiego synka na opiece dziadków, pomyśl Musiu, jaka już stara jestem - przecież mam choć nie rodzonego, ale wnuka - to nie żarty! Strasznie miła ta Nela i jej mąż! Reni mąż zupełnie inny typ, poznaniak, których na ogół nie lubię, ale on mi się podoba, bardzo solidny miły i ładny doktorek - rodzina też podobała nam się, kilka braci i sióstr, wszyscy mecenasi, sędziowie i lekarze bardzo sympatyczni. Młodzi wynajęli sobie milutkie, dwupokojowe mieszkanko z wszelkimi wygodami i cieszą się swym szczęściem. Mam nadzieję, że dobrze im będzie razem. Posyłam ci Musio fotografie Reni ijej męża - zdjęcie robione w parę dni po ślubie - ale z prośbą, abyś mi je zaraz odesłała, bo takich fotografji więcej nie mam, a to moja pamiątka - a że świetnie oboje wyszli, więc chcę, abyś miała pojęcie, jak wyglądają, bądź więc łaskawa odesłać mi je w najbliższym czasie - podczas uroczystości ślubnych panowie robili parę zdjęć, ale się nie udały, czego bardzo żałujemy". I tak między listami zwróconymi mojej mamie przez wychowankę p. Topczewskiej po jej śmierci znalazł się jedyny wierny opis naszego ślubu. Dodać należy, że miałam białą, długą sukienkę z lamy i welon wówczas dosyć długi, piękny bukiet z białych róż od mego męża, a on był we fraku pożyczonym od swego brata Cezarego.

Pisane w latach 1973,1974 i 1975 w Poznaniu

Część II Po tej więc kolacji ślubnej, około północy wyjechaliśmy. Tak bardzo chcieliśmy gdzieś wyjechać, opuścić ten cały tumult rodzinny, ale żadna podróż poślubna nie była zaprojektowana, nie mieliśmy pieniędzy, żeby wyjechać do tak wymarzonego Zakopanego. (00.) Oboje byliśmy przyzwyczajeni do skromnych warunków i ograniczania zachcianek. Wsiedliśmy więc w pociąg i pojechaliśmy do Gniezna, blisko i tanio, a mój Nysiek czuł zawsze wielki sentyment do tego miasta. Byliśmy zmęczeni całym dniem pełnym wrażeń i zamieszania. Zasnęłam na tej twardej ławce trzeciej klasy i mój, już mąż powiedział mi, że tak ładnie i cichutko śpię, pierwszy raz widział mnie śpiącą. W Gnieźnie poszliśmy do Hotelu Francuskiego i zmordowani zasnęliśmy natychmiast. Pobyliśmy tam trzy dni, ale cóż można w takim Gnieźnie robić? Pokazał mi Nysiek wszystkie kąty, w których się bawił, będąc dzieckiem, gdzie karmił gołębie i gdzie z kolegą Pro mińskim smażył naleśniki z agrestem. Pooprowadzał po wszystkich kościołach i cmentarzach, pokazał, gdzie jego ojciec miał sklep i w jakich kolejno kamieniczkach mieszkali i już chętnie wracaliśmy do domu. Jeszcze tego domu nie mieliśmy, przez dwa tygodnie mieliśmy mieszkać u p. Ciszkiewiczowej, sąsiadki moich Rodziców, bo mieszkanie mogliśmy otrzymać na ul. Szamarzewskiego w nowych wówczas blokach od 1 maja. Jeszcze nie wszyscy goście poodjeżdżali, była Ciocia Zosia i Mieniccy, ale i ten okres przeszedł, i wprowadziliśmy się do naszego pierwszego własnego mieszkania. Jak na tamte czasy, to było bardzo małe mieszkanko, dwa pokoje, mała kuchenka i łazieneczka. Zabrałam jadalnię otrzymaną od p. Wasilkowskiego, który nie dożył naszego ślubu i kupiliśmy sypialnię. Kosztowała 500 zł, to była tania sypialnia, dębowa, z obramowaniem z orzecha, nie na połysk, jak to było wtedy bardzo modne. Składała się z dwóch łóżek zestawionych ze sobą, z dobrymi materacami, z dwóch szafek nocnych, dużej szafy trzydrzwiowej. Ta sypialnia z trudem weszła do tego mniejszego pokoju, a w większym pokoju ustawiliśmy jadalnię, również bardzo dużą. Zabrałam moją wyprawę, były więc kołdry, pościel, bielizna, obrusy, które Mama mi dała jeszcze ze swojej wyprawy, porcelana, również prezent od p. Wasilkowskiego, naczynia kuchenne, odzież. Było więc właściwie wszystko, co do wygodnego życia potrzebne. Mój Nysiek przywiózł kuferek z bardzo skromną zawartością, właściwie same książki, notatki ze studiów, trochę drobiazgów chłopięcych, a od brata Cezarego dostał pewną ilość bielizny osobistej i to było wszystko. Jeszcze w dalszym ciągu pracowałam w dziekanacie, było to konieczne wobec bardzo jeszcze małych zarobków mego męża. W tym mieszkaniu mieszkaliśmy pół roku. Miałam dochodzącą służącą, bo w tamtych czasach było nie do pomyślenia, żebym sama mogła się zajmować sprzątaniem i gotowaniem, tym bardziej że pracowałam jeszcze. Latem wyjechaliśmy na skromne wakacje, nad jezioro, do dworku niedaleko Poznania. Nie były to dobre wakacje, pokój był brzydki, marnie umeblowany, dosyć nudno i oboje stwierdziliśmy, że nie lubimy jeziora i takich nijakich okolic. Albo góry, albo morze i takjuż było całe życie. Po upływie pół roku Uniwersytet przyznał mi mieszkanie w domu uniwersyteckim przy ul. Spokojnej 1. Przeprowadziliśmy się jesienią tegoż 1934 roku. Mieszkanie było duże, trzy pokoje w amfiladzie wzdłuż korytarza, a po drugiej stronie korytarza znajdowała się łazienka, kuchnia i pokoik dla służącej. Nie mieliśmy pieniędzy na meble i dywany, dwa pokoje były jako tako urządzone, tj. sypialnia i jadalnia, a gabinet marnie się prezentował. Było tylko biurko, tapczan, na który kupiłam kilim za 30 zł Gak dziś pamiętam i ten kilim mam dotychczas). Firanki dostałam na prezent ślubny od Nelki Mienickiej, ale nie było obrazów, dywanów. Panowała moda na gabinety z ciemnego orzecha, duże, masywne, na połysk i takie widziałam u moich koleżanek wychodzących za mąż. Jednak mieliśmy nadzieję szybko się dorobić. Nysiek chciał jak najprędzej zrobić doktorat, więc oddawał się całkowi

Teresa Wizowacie pracy w Zakładzie Mikrobiologii pod kierunkiem prof. Padlewskiego. Już miał temat pracy doktorskiej, zajmował się zakażeniami duru i paraduru. Po uzyskaniu doktoratu można było liczyć na dodatkowe prace, konsultacje, a przede wszystkim na awans na starszego asystenta i wynagrodzenie w tej sytuacji było wiele wyższe. Na razie trzeba było na poprawę finansową trochę poczekać, ale i tak byliśmy ze wszystkiego zadowoleni. Byliśmy niezależni od swoich rodzin, byliśmy już samowystarczalni i odpowiedzialni za swoje losy i poczynania. Pozycja doktora medycyny to było zupełnie coś innego niż teraz. Teraz to jest w dosłownym tego słowa znaczeniu "usługa" za grosze w stosunku do ponoszonych wysiłków, wykształcenia i zdolności. Wtedy pozycja doktora była lukratywna, lekarz był otaczany ogólnym szacunkiem, nawet żona - "pani doktorowa" to było zupełnie coś innego niż żona urzędnika, kupca, a nawet lepiej brzmiało niż pani inżynierowa czy pani mecenasowa. (...) Miałam już lat 26, co nie było wiekiem zbyt młodym, ale jeszcze nie bardzo mi się chciało mieć dziecka, okropnie się bałam całego tego przejścia i nie pragnęłam tych kłopotów, pieluch, wrzasku, a poza tym nigdy dzieci specjalnie nie lubiłam. Jednak stało się i z początkiem 1935 roku zaszłam w ciążę. Naturalnie nie tak się to określało, tylko że "onajest przy nadziei". Już mieliśmy grono swoich znajomych, przeważnie byli to koledzy Nyska, którzy się pożenili, tak jak Witaszkowie, którzy trochę wcześniej się pobrali i już mieli córeczkę Mariolę, Jasińscy - małżeństwo nauczycielskie, ona uczyła angielskiego, bardzo elokwentna i wesoła, potem Ferchminowie, z którymi Nysiek utrzymywał serdeczne stosunki, z Bolkiem Ferchminem był w jednej klasie, a był tam jeszcze brat Bolka - Witold, żonaty z Zathejówną, harcerką, którą Nysiek znał z Akademickiego Koła Harcerskiego, a także ich siostra Janina, farmaceutka, zamężna za Adamanisem, również farmaceutą, już mieli trzy córeczki. Jeszcze byli pp. Zajdowie, oboje nauczyciele, ale ona zagrożona gruźlicą, starsi pp. Zatheyowie, rodzice Wandy, żony Bolka Ferchmina. Z rodziny to w naszych towarzyskich zebraniach brali udział Hrabowscy, tj. siostra Nyska i jej mąż Mietek, wojskowy, wtedy w stopniu jeszcze porucznika, oraz Galowie, brat Nyska z żoną Janiną. Więc od razu było to liczne grono znajomych i to tylko ze strony mego męża. Z moich znajomych to byli Siodowie, ale nie były to bardzo ścisłe stosunki, Janka Jezierska wyszła za mąż i wyjechała. Mój teść mieszkał na ul. Kanałowej razem z ciotką Wiktorią, naj starszy brat Nyska Cezary był adwokatem w Ostrzeszowie i nie mógł się zdecydować na małżeństwo ze swoją długoletnią narzeczoną Genią Tierówną, ale w końcu się pobrali. My cha, naj starsza z sióstr, była lekarką w Pobiedziskach i u niej mieszkała i uczyła się naj młodsza siostra Genia. Krysia, gdy wyszła za mąż za Maniszewskiego, stomatologa, też kolega Nyska, to osiedliła się w Gdyni.(...) Latem 1935 roku wyjechaliśmy na Hel. Były to moje pierwsze wakacje nad morzem. Mieszkaliśmy w domku rybaka od strony zatoki, na plażę chodziliśmy aż pod latarnię. Byli wtedy na Helu znajomi Nyska pp. Kasprzakowie. Naturalnie to znajomość z harcerstwa. On uczył wychowania fizycznego, a ona, lwowianka, była nauczycielką muzyki. Ja już byłam w szóstym miesiącu ciąży, co było widoczne i krępujące, więc raczej leżałam pod płaszczem kąpielowym, ale pobyt był wesoły i pogoda wtedy zawsze dopisywała.

Do pracy, do dziekanatu już nie wróciłam, byłam przed wakacjami u dziekana, którym był wówczas prof. J onscher i uzyskałam rozwiązanie stosunku służbowego. Miałamjeszcze przez trzy miesiące pensję i to wszystko. Przyjęłam młodą służącą na stałe. 10 listopada w południe zawiózł mnie Nysiek do kliniki prywatnej prof. Kowalskiego, z którym już przedtem omówił całą sprawę i o północy urodziłam syna. Nawet trudno było zdecydować, czy urodził się 10, czy 11 listopada, ale pozostało przy dacie 11.

Chcieliśmy, aby miał niepospolite imię, bo powstała moda nadawania dzieciom imion od dawna nie używanych, albo w ogóle nie znanych. Witaszkowie już mieli Mariolę, druga córka, która urodziła się prawie razem z naszym synkiem, została nazwana Iwoną, a my zdecydowaliśmy się na Krzysztofa. Tak teraz często używane imię, było wtedy niezwykłe. Krzyś, jak się urodził, był malutki, ważył 2,5 kg. Prof. Kowalski nazywał go szczurkiem, co mnie oburzało, ale nie śmiałam protestować. (00.) Jak wróciłam do domu, zaczęło się życie nastawione na troskę o dziecko. Cieszyliśmy się nim bardzo. Nasz Krzysio wcale nie był taki mizerny, wyglądał zdrowo i ładnie się chował. (00.) Przesadnie przestrzegaliśmy higieny, myliśmy ręce przy każdym zbliżeniu się do dziecka, ubieraliśmy się w białe fartuchy, gdy braliśmy go na ręce, nie pozwalaliśmy znajomym i rodzinie nawet na oglądanie dziecka, w obawie, aby nie przynieśli mu zarazków. Karmiłam go sama, według zaleceń prof. Jonschera, ważąc małego przed i po karmieniu, aby otrzymał odpowiednią dawkę pokarmu. Niestety, to był błąd i późniejsze doświadczenia wykazały, że takie odważanie pokarmu stanowiło zbyt małą dawkę dla rozwoju dziecka. Mówi się teraz, że Jonscher dużo złego zrobił tym systemem, który był wtedy taki modny. Nie dokarmiałam go z butelki przez cztery miesiące, bo były obawy przed przekarmieniem. (.00) Przyjaciele cieszyli się naszym szczęściem, profesorostwo Padlewscy bardzo serdecznie winszowali nam syna, a od p. Padlewskiej dostałam dla Krzysia śliczny, wełniany komplecik biało-niebieski: rajstopki, kaftaniczek, czapeczka i rękawiczuchny. Mieliśmy już inną służącą Franię, pracowitą i zaradną. Nysiek tymczasem pracował nad doktoratem, żałował, że nie udało się doktoratu zrobić trochę wcześniej, aby Krzyś urodził się już jako syn doktora. W każdym razie w roku 1936 uzyskał doktorat, a jeszcze przedtem został mianowany starszym asystentem Zakładu Mikrobiologii, co już dawało poważną życiową pozycję. Życie było unormowane i nie stwarzało trudności. Zajmowałam się dzieckiem, domem, przy tym prowadziliśmy życie towarzyskie. Bywaliśmy na balach, na koncertach, w Operze. Wtedy poznałam wszystkie opery, wchodzące w skład naszego repertuaru. Poznań mógł się poszczycić posiadaniem świetnych śpiewaczek i śpiewaków i znakomitych aktorów na scenach Opery, Teatru Polskiego i Teatru N owego. Sprawunki żywnościowe załatwiała służąca i z tym nie było problemu. Zaczęłam się lepiej ubierać. Latem 1936 roku Krzyś miał dziewięć miesięcy i wyjechaliśmy z nim w lipcu do Puszczykowa, mieszkaliśmy w domu należącym do księży, którzy na lato wynajmowali niektóre ze swoich domków. Zabraliśmy naturalnie Franię, która w przyległym pokoju spała z Krzysiem, zajmowała się nim i gotowała obiady.

Teresa Wizovva

Chodziliśmy do lasu, nad Wartę, Krzyś wyglądał dobrze i wesolutko, nie chorował. Warta była rzeką czystą, kąpiel w niej była prawdziwą przyjemnością. Jajeszcze nie umiałam pływać i tylko moczyłam się w rzece, ale Nysiek pływał.

Zaczęliśmy myśleć o zamianie mieszkania na takie, które, ze względu na dziecko, miałoby ogródek i było położone za miastem. Niektórzy koledzy Nyska budowali już sobie wille, takjak Witaszkowie, na tzw. Abisynii. Za ul. Ostroroga, przy której budowali co znamienitsi notable miasta, był teren jeszcze nie zabudowany, na którym budowali sobie domki ludzie skromniej sytuowani, jeszcze na dorobku. N azwano ten teren Abisynią, bo był daleko od śródmieścia położony i dojazd był jeszcze utrudniony. Jednak trzeba było już mieć te kilka tysięcy złotych na początek budowy, następnie zaciągało się pożyczkę w banku i tak powstawała nowa dzielnica ładnych, jednopiętrowych willi z dość dużymi ogródkami. Budującymi byli młodzi adwokaci, lekarze, wykładowcy na Uniwersytecie, a także niemało nauczycieli szkół średnich, którzy nakładem wielkich wyrzeczeń i oszczędności budowali domek, aby na starość wynająć go w całości lub częściowo. Czynsz zapewniał im wydatną pomoc do emerytury. Znalezienie mieszkania nie było żadnym problemem. Ogłoszenia o wolnych lokalach były i w prasie, i nawet na słupach ogłoszeniowych, i można było oglądać, i wybierać. Chcieliśmy zamieszkać na tej Abisynii, bo było tam dużo znajomych i wybraliśmy mieszkanie w willi pewnego nauczyciela z Konina. Parter już miał wynajęty państwu RemIeinom, nawet pamiętam nazwisko, a my zajęliśmy I piętro przy ul. Kanclerskiej 3. Były to cztery pokoje, kuchnia, pokoik dla służącej, łazienka, balkon i pół ogródka do dyspozycji. Przeprowadziliśmy się na zimę 1936 roku. Do sypialni dokupiliśmy dwa fotele pokryte zielonym atłasem, bo kołdry miałam też zielone i okrągły stół. Obok sypialni był pokój dziecinny z balkonem, zamówiliśmy szafkę na ubranka dziecięce, stolik z ławeczką i półki na zabawki. Łóżeczko już było. Krzyś biegał i potrzebował niańki. Zgodziłam szesnastoletnią dziewczynę Jadzię. Przychodziła rano, chodziła z dzieckiem na spacery, bawiła się z nim w ogródku, dbała o jego ubranka i pieluszki, które prała. Karmiła z trudem, bo to był już taki niejadek. Po położeniu dziecka do łóżeczka szła na noc do domu. Płaciło się jej 15 zł miesięcznie i utrzymanie. Gosposię też trzeba było nową przyjąć, bo Prania już nie chciała u mnie pracować, wymarzyła sobie, że zostanie policjantką. Jakjej się dalej życie ułożyło, to nie wiem, ale sądzę, że dopięła swego, bo była inteligentna i zdecydowana. Trzeba było poszukać nowej służącej. To się załatwiało w taki sposób, że istniało Stowarzyszenie Św. Zyty, patronki służących, lokal tego stowarzyszenia mieścił się przy ul. Święty Marcin, w nie istniejącym dziś domu. W tym pomieszczeniu siedziały rzędem na ławce dziewczęta i kobiety, które już w biurze załatwiły formalności dotyczące referencji i poleceń. Gdy się zgłosiłam w kancelarii, mogłam sobie oglądać kandydatki, wypytywać o kwalifikacje, zażądać pokazania dokumentów i świadectw z ostatnich miejsc pracy. Kierowałam się najbardziej wyglądem zewnętrznym kandydatki, interesowały mnie młode dziewczyny, bo bałam się, że ze starszymi gosposiami nie dam sobie rady, nie byłamjeszcze zbyt pewną siebie panią domu. Wybrałam młodą, rumianą Zosię i źlewybrałam, bo była niesłychanie marudna, ociężała, a na domiar złego takją było czuć, że w domu wytrzymać nie można było. Nie pomagały kąpiele i mycie ciągłe i po miesiącu musiałam ją zwolnić. Wzięłam potem Marysię, dobrze pracowała, ale była latawica i w dzień imienin Nyska, kiedy piekłyśmy mięsa i przygotowywałyśmy przyjęcie, znikła nagle. Ktoś z sąsiadów powiedział, że leży w pobliżu, na polu z chłopakiem. Z miejsca ją wyrzuciłam, oburzona i zgorszona jej niemoralnością. Całe to wybieranie służącej i cały stosunek do nich jest już nawet dla mnie nie do przyjęcia w tych teraźniejszych układach, a w tamtych czasach był jak najbardziej naturalny, ale nie dziwię się młodemu pokoleniu, które nie może pojąć takich stosunków i uważa je za nieludzkie. Po tej Marysi była Marcia, która utrzymała się do końca sierpnia 1939 roku. Dobrze gotowała, była po szkole gospodarczej, piekła smaczne ciasta i robiła to wszystko bez zamieszania, spokojnie i szybko. W tym mieszkaniu na Kanclerskiej były nasze najlepsze i najpiękniejsze lata życia. Nysiek zarabiał coraz więcej, nie tylko był asystentem w Zakładzie Mikrobiologii, ale miał dużo funkcji, którym oddawał się z zapałem, bo lubił tę pracę, zwłaszcza organizowanie nowych placówek. Naturalnie wszystkie prace były oddzielnie opłacane i dochody powiększały się. Prowadził wykłady z mikrobiologii, higieny i epidemiologii na Uniwersytecie Powszechnym im. Żeromskiego, na Wyższym Kursie Nauczycielskim, w Państwowym Pedagogium i w Szkole Pielęgniarek PCK. Wyjeżdżał też na konsultacje do małych miast w Poznańskiem. Wspólnie z Witaszkiem i Sworowskim, st. laborantem, zorganizowali Serowac Poznański, wyrób i kontrola nici chirurgicznych, była to firma dająca dobre dochody i jeszcze pracował w firmie Barcikowskiego, która była fabryką prywatną leków. Standard życia podniósł się znacznie, nawet projektowaliśmy już w niedługim czasie rozpocząć budowę własnego domu, takjak nasi znajomi. W roku 1937 wyjechaliśmy na wakacje do Jastarni, którą bardzo lubiliśmy. O zabieraniu ze sobą dzieci nie było mowy, wszyscy zapewniali dzieciom pobyt w lesie lub wystarczał ogródek, a jeździli sami, bo wiadomo, że z dziećmi nie ma przyjemności i odpoczynku. Krzyś został z Marcia i nianią pod dozorem mojej Mamy. (00.) Byłam znów w trzecim miesiącu ciąży, nie przeszkadzało mi to jednak w używaniu uroków morza, ale i nie zachwycało. Krzyś był dzieckiem bardzo grzecznym, miałam do niego pomoc, ale chciałam się bawić, chodzić na bale, na koncerty, do teatrów i wiedziałam, że już następny karnawał będzie zmarnowany. Pobyt nad morzem był zawsze udany, wynajmowaliśmy pokój u rybaka, wprawdzie brak było wygód, ubikacji, łazienki, ale nam było dobrze. Takie urządzenia sanitarne posiadały tylko hotele, dla nas jeszcze za drogie. (00.) Mama pisała, że jest jej bardzo trudno zajmować się Krzysiem, więc wróciliśmy. Mając mieszkanie za miastem i ogródek do dyspozycji, nie odczuwaliśmy przykrości pobytu w mieście. Nysiek poza pracą zajmował się swoimi harcerzami i wyjechał jeszcze na kurs harcerski do Sierakowa. Jesienią i zimą okres oczekiwania na poród wlókł się nieznośnie, pamiętam, jak stałam pod piecem w naszej sypialni, w żółtej pelerynce włóczkowej zrobionej przez Mamę, która miała ukrywać ciążę (ta pelerynka) i czekałam, czekałam. Zdawało mi się, że dziecko

Teresa Wizowapowinno się już w końcu grudnia 1937 roku urodzić, a tymczasem minęła i Gwiazdka, i Nowy Rok, i dopiero 7 stycznia 1938 urodziła się córeczka. Znów rodziłam w klinice prof. Kowalskiego, pod jego opieką i z przerażeniem stwierdziłam, że nic a nic nie jest lżej niż przy urodzeniu pierwszego dziecka, a może jeszcze gorzej. Miałam dla siebie pokoik na pięterku i dręczyły mnie okropne sny, że pies profesora, duży wilczur skrył się pod moim łóżkiem i w nocy mnie dusił, tak wyraźnie, że dzwoniłam po pielęgniarkę, która musiała zaglądać pod łóżko, aby mnie uspokoić, że nie ma żadnego psa. Z córeczki byliśmy bardzo zadowoleni. Wyszukaliśmy znów takie wtedy niezwykłe imię, nazwaliśmy ją mianowicie Grażyną. U nikogo ze znajomych nie było jeszcze Grażyny. Więc Grażyna Joanna przyjechała wraz ze mną z kliniki i zajęła drugie, poprzednio już kupione łóżeczko w pokoju Krzysia. Jednocześnie ze mną Witaszkowa urodziła trzecią córkę, której dali również litewskie imię Aldona. Było wtedy pismo kobiece pod nazwą "Moja Przyjaciółka", które na moje zapytanie o datę imienin Grażyny podało, że według starolitewskiego kalendarza imieniny Grażyny przypadają na dzień 26 września i Grażynka do dziś w tym dniu obchodzi swoje imieniny. Grażynkę też karmiłam sama, a ponieważ nie wyrzekaliśmy się życia towarzyskiego i bywaliśmy na balach i w teatrach, to musiałam tak manewrować godzinami mego wychodnego, żeby wypadały w tych trzech godzinach między karmieniem. (.00) Latem 1938 roku pojechaliśmy znów do Jastarni, zostawiając dzieci pod opieką Marci i Jadzi. Mama już nie sypiała u nas, tylko zaglądała do dzieci, a Marcia po przeszło rocznym u nas pobycie była godna zaufanIa.

Ryc. 11. Teresa Wizowa z Krzysiem i Grażynka, lato 1938 r.

Sprawy, które działy się na świecie, zajmowały nas bardzo, ale nie przerażały jeszcze zbytnio. Wojna w Hiszpanii była straszna, ale cały ciężar nieszczęść przypisywaliśmy komunistom. Gen. Franco był bohaterem, który bronił wszystkiego, co było dobre. (00.) Poczynaniami Hitlera i jego wrzaskami więcej niż ja przejmował się Nysiek, był bardziej pesymistycznie nastawiony, a ja nie chciałam dostrze

gać niebezpieczeństwa. Zdawało mi się że to, że Niemcy tam zupełnie powariowali i wciąż maszerują i maszerują w swoich pochodach, to nie jest takie znów groźne i nas nie dotyczy. (00) W każdym razie w roku 1938 nic jeszcze nie zakłócało naszego pogodnego życia, naszych wakacji i rozrywek. Cały 1939 rok, aż do lata nie zapisał się niczym w mojej pamięci, poza karnawałem tylko. Dałam sobie do szycia piękną, różową suknię balową. Ponieważ stuknęło mi 30 lat, a panowało przekonanie, że po trzydziestce kolor różowy nie będzie odpowiedni dla osoby już w takim wieku, chciałam mieć na ukoronowanie mej młodości różową suknię. Była naturalnie długa, z różowiutkiego szyfonu na atłasowym spodzie, dość wydekoltowana, z pękiem sztucznych groszków przypiętych na lewym ramieniu. Był to rok największego dobrobytu, który w życiu przeżyłam. Zamierzałam w tym karnawale dużo się bawić, Grażynka miała już rok, więc można było trzyipółletniego Krzysia i Grażynkę zostawić na noc z gosposią. Pamiętam, że byliśmy na balu WSH. Były w gmachu należącym do WSH dwie sale balowe, na tym balu byliśmy w towarzystwie Paruszewskich. Paruszewski pracował w Państwowym Zakładzie Higieny jako ekonomista i Józek go lubił, to był bardzo dobry i miły człowiek, obarczony rodziną swojej żony Stefy, ładnej flirciarki. Na tym balu była i mama Stefy, i jej siostra Halina. Była też pracująca w PZH p. Kubachowa, jacyś oficerowie zwerbowani przez Stefę i jeszcze inni znajomi, których nazwiska z pamięci mi uleciały. Wyglądaliśmy bardzo ładnie, Józek we fraku, a ja w tej nowej sukni i byliśmy jeszcze tak młodzi. Drugi bal, który z tego karnawału pamiętam, to był bardziej kameralnybalIekarzy. Byli Witaszkowie oraz wielu innych, żonatych już kolegów Nyska, z którymi dużo tańczyłam, piliśmy wina, coś tam przegryzaliśmy i bardzo dobrze się bawiłam. Byłam w tej różowej sukni, wszyscy byli świetnie ubrani, dobrze sytuowani. Panie miały piękne toalety, co tylko mnie zdziwiło, że Witaszkowa miała czarną, bardzo szeroką toaletę i ta czerń tak mi się nie podobała, że dlatego ją zapamiętałam, chociaż może Witaszkowej, jako blondynce musiało być dobrze w tej kreacji. Karnawał niestety urwał się w połowie, bo zmarł papież Pius XI i ogłoszono na całym świecie sześciotygodniową żałobę, więc wszystkie bale odwołano, co mnie ogromnie zmartwiło. Już nigdy nie byłam na prawdziwym balu, bo te powojenne zabawy nie mogły się zaliczać do balów. (.00) Latem 1939 roku znów pojechaliśmy do Jastarni, dzieci zostały w Poznaniu i bardzo przyjemnie spędzaliśmy czas w towarzystwie Paruszewskich i Ginterów. Pogoda była piękna, plażując słuchaliśmy z głośników szczekania Hitlera, wyśmiewaliśmy jego głupotę i nierealne zachcianki, ale już niepokój nas drążył, nie wypowiadany głośno i po 20 sierpnia zapanowała taka nieprzyjemna atmosfera i złe przeczucia brały górę, złe sny męczyły, letników ubywało i zbieraliśmy się do domu. Był to już najwyższy czas. W Poznaniu nastrój był pełen nerwowości, czuło się napięcie i niepokój. Były jeszcze do załatwienia sprawy domowe, bo moja gosposia ku memu zmartwieniu już poprzednio mnie zawiadamiała, że od 1 września nie będzie u nas pracować, więc trzeba było poszukać nowej służącej. Jak zawsze na ul. Święty Marcin u Św. Zyty zgodziłam nową dziewczynę. Ponieważ we wrześniu wybierałam się z dziećmi do Puszczykowa, to jakiś tydzień przed 1 września wyjechałam tam z dziećmi, Józekjuż był zajęty w zakłalreresa VVizovvadzie i dojeżdżał. Tymczasem była ogłaszana mobilizacja, to znów cofana. Gdyby wojna została wypowiedziana, to miałam z dziećmi wyjechać na wschód, do Biłgoraju, gdzie już Józek przez znajomych z harcerstwa załatwił mi locum, ale wojna nie była wypowiadana i ten okropny wyjazd odkładaliśmy do czasu wyjaśnienia sytuacji. W Puszczykowie poznaliśmy pp. Jaroszków, która to znajomość zaważyła na naszych późniejszych dziejach. Po paru dniach pobytu w Puszczykowie znów ogłoszono mobilizację i to skłoniło nas do powrotu do domu. Zdawało się, że ta mobilizacja nie dotyczy Józka, ze względu na to, że miał kategorię C z powodu tych spraw gruźliczych z 1931 roku, ale będąc lekarzem, wiedział, że w razie wojny zgłosi się do szpitala wojskowego. Nie decydowaliśmy nic jeszcze o moim wjeździe, chociaż niektóre panie znajome z dziećmi już opuszczały Poznań, jechały to na wieś do rodzin, to do miejscowości letniskowych w górach czy do uzdrowisk. Przez ten ostatni rok były organizowane służby cywilne, obrony przeciwpożarowe, szkolenia zachowywania się w razie ataku gazowego. Ja też musiałam przejść takie szkolenie, wprawdzie bardzo nieudolne, a my, "panie" wysyłałyśmy swoje służące na te ćwiczenia, a same wymigiwałyśmy się jakoby teoretyczną wiedzą. Już przed 30 sierpnia przyjechałam z Puszczykowa do domu, zmieniałam służącą i tym się kłopotałam. Byliśmy tą mobilizacją bardzo zdenerwowani, ale jeszcze mieliśmy nadzieję, że wszystko pokojowo się ułoży. Przez cały rok poprzedzający wojnę miałam co noc nieomal te same sny.

Trudno wyrazić niepokój i grozę, które te sny stwarzały. Wciąż śniło mi się, że trwają nieustanne wędrówki przepełnionymi wozami, pełnymi tobołów, nie kończące się i bez celu jazdy, i słyszałam ciągły turkot kół na bruku. Ten turkot i tupot, nie wiadomo skąd, słyszałam bez ustanku. Śniły mi się też pociągi przepełnione, najeżdżające na człowieka, ale najbardziej dokuczliwy był ten turkot. Mówiłam Józkowi o tych snach i dobrze, że wiedział o nich już przez całe miesiące poprzedzające wypadki wojenne. Uspakajał mnie wprawdzie, że to całe zamieszanie w kraju i na świecie, i czytywane wiadomości mogą wpływać na te niepokojące sny, ale gdy sny stały się rzeczywistością, to mi powiedział, że myślał o nich cały czas w pierwszych miesiącach wojny. Dzień przed wybuchem wojny przeżyłam wstrząsające zdarzenie. Mimo niepokojów i obaw wojennych Józek wyjeżdżał samochodem, już nie wiem z kim, z kolegą czy laborantem na prowincję, na konsultacje i na kontrole do ośrodków lekarskich. W nocy, a raczej późnym wieczorem 30 sierpnia czekałam najego powrót. Okna sypialni były pootwierane, noc piękna, pogodna i tak w ubraniu, znużona całodzienną krzątaniną, położyłam się na łóżku, nie wyłączając radia, i zasnęłam. Obok, w drugim pokoju spały dzieci - Krzyś i Grażynka. Marcia już odeszła i nie było w domu służącej. Zapadłam w taki sen, że nic nie wiem, jak tylko to, że obudziłam się, stojąc w holu, a Józek stał naprzeciwko mnie, przerażony. Drzwi frontowe były otwarte i rozbita w nich szyba. Józek przyjechał pod dom o godz. 11 wieczorem z tej delegacji, auto odjechało, kluczy nie miał ze sobą, więc najpierw dzwonił, a potem stukał do mieszkania. Widział światło w otwartym oknie, słyszał radio, wołał mnie i wołał, i mając jak najgorsze przeczucia, wybił szybę w drzwiach frontowych, otworzył na zatrzask tylko zamknięte drzwi i wszedł. Ja nic niesłyszałam i nie umiałam sobie wytłumaczyć, jak się znalazłam w przedpokoju i nie pamiętałam momentu przebudzenia. Wrażenie niesamowitości tego przeżycia trwało długie lata i dotychczas pamiętam jakąś grozę stworzoną przez ten wypadek. Taki nieprzytomny sen przed nieszczęściem zdarzył mi się jeszcze parokrotnie w życiu, to była moja ucieczka w sen, która jednak niczego zmienić nie mogła. Tej nocy w końcu zasnęliśmy i na drugi dzień 31 sierpnia Józek pojechał do zakładu i przysłał robotnika, aby założył szybę w drzwiach, bo nawet wyjść z domu nie było można, drzwi nie zamknąwszy. Ten robotnik chciał ręką wyjąć resztki szkła tkwiące w drzwiach i tak sobie dłoń przeciął, że krew formalnie lała się. Cały hol był zalany krwią. Związałam mu tę ranę i poszedł na pogotowie. W jakiś sposób zawiadomiłam Józka o tym wypadku, telefonu nie mieliśmy, ale naprzeciwko od sąsiadów mogłam do zakładu zatelefonować. Przyszedł drugi robotnik i naprawił drzwi. Krew zmywałam i zmywałam, tyle tego było. I znów coś niepojętego. Jakie to było niesamowite przeżycie, jakaś nagromadzona seria przeczuć i wypadków. A wojna to już miała być zaraz wypowiedziana, to znów Hitler przeprowadzał rozmowy z Beckiem, to z Anglikami, to chwilami jej widmo odsuwało się na chwilę, to groziło nieuniknionym. N oc z 31 na 1 września przespaliśmy zupełnie spokojnie, tym bardziej że zgłosiła się nowa służąca, zainstalowała się w swoim pokoiku służbowym i od 1 września rano miała zacząć pełnić swoje obowiązki. 1 września nad ranem obudziły nas warkoty przelatujących samolotów. Józek mówił, że to znów wzmożone ćwiczenia lotnictwa i znów zasypialiśmy. Wstaliśmy normalnie, Józek pojechał do zakładu, ja z Krzysiem pojechałam do miasta na Stary Rynek, aby Krzysiowi kupić buciki, nie było dotychczas czasu, aby to załatwić, bo zaledwie wróciliśmy z Puszczykowa, były te wydarzenia z rozbitymi drzwiami i skaleczeniem robotnika, a na jesień Krzyś potrzebował bucików. Grażynka została w domu z nową gOSpOSIą. Niczego nie zauważyłam, będąc w mieście, kupiłam buciki i załatwiłam jeszcze inne sprawunki, podjechałam do Kaponiery, aby przesiąść się na inny tramwaj jadący na Abisynię. Stałam na przystanku w tym miejscu, gdzie teraz jest plac przed kasą biletową do Bałtyku, była to mała wysepka, a za moimi plecami była nie istniejąca teraz szkoła gospodarcza. W jakimś dziwnym otumanieniu nie dostrzegałam zdenerwowania przechodniów, słyszałam wciąż krążące samoloty, ale ostatnio to było częste zjawisko. Nagle obok mnie zjawił się Józek i powiedział, że jest wojna, że to nad nami krążą samoloty niemieckie, że rano Ławica była bombardowana i musimy jak najprędzej dostać się do domu, aby ustalić, co robić. Właśnie miał nadzieję, że mnie spotka, wracającą z miasta. Było już koło południa, a my dotychczas nic nie wiedzieliśmy. Radia rano nie słuchaliśmy, uważaliśmy, że to przelatują nasze samoloty, to było coś niepojętego. Gdy tak czekaliśmy na tramwaj, samoloty zaczęły krążyć nad nami i zrzucać bomby. Wśród huku rozsypała się znajdująca się za nami szkoła i już jej nie było. Nas, ogłupiałych zupełnie, ogarnął lęk przed gazami. Józek ciągnął mnie i Krzysia do zakładu, aby tam się schronić. Trzeba było przebiec przez most i najbardziej obawialiśmy się, że mosty też będą bombardować, więc biegliśmy ile siłlreresa VVizovva

Zgubiłam w tym strachu walizeczkę, którą miałam ze sobą zamiast torby na sprawunki wraz z zakupionymi bucikami i sprawunkami. W zakładzie od razu schroniliśmy się w piwnicy, gdzie zgromadzili się wszyscy obecni w zakładzie. Pracownicy zakładu zasypywali okna od piwnicy ziemią, wszyscy byli nastawieni na gazy. Straszny lęk mnie ogarnął o Grażynkę, która z niańką została w domu. Przeczekaliśmy nalot, gazów nie było, a jak warkot samolotów umilkł, to chcieliśmy jak najprędzej dostać się do domu. Tramwaje nie chodziły, o taksówkach nie było mowy i trzeba było pieszo dostać się do domu, a było to daleko. Poza tą zbombardowaną szkołą zniszczeń nie było widać, ale potem dowiedzieliśmy się, że zbombardowano tego dnia warsztaty odzieżowe przy koszarach na ul. Kraszewskiego i były ofiary śmiertelne. Teraz w tym miejscu jest Modena. Ktoś z pracowników zakładu znalazł nawet moją walizeczkę ze sprawunkami i oddał mi, tak że buciki Krzysia nie przepadły. Dobrnęliśmy wreszcie do domu, a tam był spokój, nigdzie w pobliżu bomba żadna nie spadła, a przezorna niania zeszła z Grażynką do piwnicy. Nysiek decydował teraz, co robić, co będzie z nami. Miałam wyrzuty sumienia, że nie wyjechałam przed wybuchem wojny z dziećmi na wschód. Dużo osób bardziej przekonanych niż my o tym, że dojdzie do wojny, wyjeżdżało w kierunku wschodnim, zwłaszcza panie z dziećmi, bo mężczyźni mieli swoje przydziały. Nysiek załatwiał nawet dla mnie pobyt gdzieś w Biłgoraju, u kogoś znajomego, ale ja nawet słyszeć nie chciałam o rozstaniu i właściwie oboje mieliśmy nadzieję, że to napięcie rozejdzie się. Poznań, bardzo blisko granicy niemieckiej wydawał się najniebezpieczniejszy, wschód przedstawiał się jako jakiś azyl, zwłaszcza ziemie za Wisłą wydawały się już dla Niemców nie do osiągnięcia i rozpoczął się ogólnopolski wymarsz na wschód. Ja pozostanę przy osobistych sprawach, bo o tym, co się działo tego pierwszego dnia wojny w Poznaniu i w całej Polsce, bardziej ode mnie kompetentni napisali. Nysiek postanowił mnie z dziećmi wysłać jak najdalej od Poznania i szukał środka lokomocji. Nawiązał kontakt w niedawno poznanymi pp. Jaroszkami, którzy mieli samochód i wybierali się do Łodzi, gdzie u babci przebywał ich syn. Ona decydowała o wszystkim, a ponieważ specjalną sympatią darzyła Nyska, to zgodziła się zabrać mnie z dziećmi, potem wstąpić po syna i jechać dalej na wschód, może do tego Biłgoraju. (...) Najpierw przytoczę opis wędrówki wojennej Józka, zrelacjonizowanej przez niego własnoręcznie w październiku 1974 roku: "Przyszedł wrzesień 1939 r. Jako lekarz, oficer bez stopnia z kategorią C w poczuciu obowiązku patriotycznego, mając kartę powołania zgłosiłem się w pierwszym dniu napaści niemieckiej do wojska. W Poznaniu nie przyjmowano już rezerw, a skierowywano do Łodzi. Pozostawiłem ukochaną rodzinę i wyruszyłem na Łódź.

Pociągi były stale bombardowane i jazda była powolna i z przeszkodami.

W dzień samoloty niemieckie ostrzeliwały i bombardowały pociąg. Z trudem dotarliśmy do Kłodawy. Stamtąd wojskowym samochodem do Łowicza i tutaj mnie zostawiono, było to 6 września 1939 r. Miasto paliło się i było bombardowane, gdyż tutaj odbywał się wielki ruch wojsk. Zgłosiłem się do kierującego ruchem podoficera, aby mi wskazał jednostkę sanitarną lub szpital, a on na to, że mnie zaprowadzi. Prowadził mnie za miasto i chwytał się stale za rewolwer.

Ryc. 12. Prof. Józef Wiza w Wojew. Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, luty 1955 r.

Ryc. 13. Prof. Józef Wiza przy pracy, luty 1955 r.

Teresa Wizowa

Kiedy wyczułem niebezpieczeństwo, mówię, że wracam do miasta, a on za mną. N a szosie zawołał, że prowadzi Niemca, który spadł z samolotu. Całe szczęście, że akurat jechała policja, wioząc już dwóch podejrzanych oficerów. Zabrali mnie ze sobą na dziedziniec policyjny. Trzymali nas pod karabinami wycelowanymi w nas. Staliśmy jak skazańcy przy murze. Tłum chciał nas zlinczować, szczególnie Żydzi, którzy nas rzekomo widzieli w Niemczech. Po kilku godzinach takiej udręki (wszystkie posiadane dokumenty według nich były sfałszowane) przyszli nasi żandarmi i oświadczyli, że wyrok o nas wyda pierwszy oficer, który znajdzie się w mieście. Zabrali nas i prowadzili do jakiejś willi. N ajpierw weszli dwaj oficerowie i wyszli zadowoleni, gdyż się wyjaśniło, że wieźli służbowe dokumenty do Warszawy. Kiedy mnie poprowadzono było już ciemno, w pokoju tylko dwie świeczki oświetlały grupę wojskowych. N agle słyszę głos: »co też z koleRyc. 14. Państwo Wizowie w Puszczykówku, gi zrobili, proszę powiedzieć tu 1945 r. wszystkim kim ja jestem«.

Ja patrzę i mówię: »Płk. Doc. Kucharski, Komendant Szpitala Wojskowego w Poznaniu, Boże, co za szczęście«. Okazało się, że w mundurach polskich grasowała V Kolumna niemiecka ija właśnie trafiłem na takiego podoficera na drodze. Policjant, który mnie eskortował zapłakał i oświadczył, że chciał mnie zastrzelić. Płk. Kucharski załadował mnie do ciężarówki, która szła do Warszawy i tam kazał mi się zgłosić do szpitala wojskowego im. Piłsudskiego. Akurat szpital ewakuował się i zabrano mnie dalej. W końcu wylądowałem w szpitalu polowym 703 w Kowlu, gdzie byli lekarze z Poznańskiego. Tutaj już miałem właściwy przydział. Przy końcu września nagle zjawili się żołnierze sowieccy i spędzili nas, lekarzy na dziedziniec, a także innych oficerów z miasta. Szpital miał pełno rannych. Część z zebranych wyprowadzili pod bagnetami z dziedzińca. Ja jeszcze z innymi zostałem i trzeba było zjeść grochówkę przygotowywaną przed wymarszem. Potem i nas zabrano. Zaprowadzili nas na dworzec załadowali do wa

gonów bydlęcych, zamykając je z zewnątrz. Zaniepokojeni, w czasie jazdy zaczęliśmy na stacjach wypytywać polskich kolejarzy dokąd poszedł poprzedni transport, powiedzieli, że do Szepetówki tj. do Rosji. Było nas razem z Poznania: Stefan Metler, B. Piechowski (pediatra), Hanasz, Wawrzyniak, Walkowski i inni.

· Postanowiliśmy uciekać. Jak pociąg wjechał do Równego kazałem polskim kolejarzom otworzyć drzwi, wyskoczyliśmy i otwieraliśmy inne wagony. Cały pociąg wysypał się na dworzec. Bolszewicy zaraz otoczyli wszystkich. Po kilku nieudanych manewrach dałem hasło do ucieczki na miasto. Wskoczyliśmy do dorożki i hajda do Ubezpieczalni Społecznej. Tam zaopiekował się zaraz nami Grześkowiak z Poznania, który pełnił funkcję dyrektora. Całość nie obyła się naturalnie bez strzelaniny. Z naszej grupy tylko jeden gdzieś się zgubił, po latach się znalazł. Poznosili nam ubrania cywilne i wszyscy stali się uchodźcami. 4-go października wylądowaliśmy we Lwowie, zamieszkaliśmy w salce T.C.L. Spaliśmy na stołach i gdzie się dało. Z jedzeniem była wielka bieda, coraz gorzej i coraz więcej aresztowań. Postanowiliśmy wyjechać ze Lwowa. Część z dr. Wawrzyniakiem deklarowała się na Węgry, a reszta ze mną do Poznania. Z trudem przekroczyliśmy teren "graniczny" i 18 X, na wozie z kartoflami przez most wjechaliśmy do Jarosławia. Niemcy przepuścili tylko tych, co się rodzili na terenie zajętym przez nich.

21 X 1939 r. byliśmy w Poznaniu przerażeni tym, co tam się dzieje. Zastałem swoich ukochanych u teściów na ul. Matejki. Żona mądrze zrobiła, że zlikwidowała nasze mieszkanie przy ul. Kanclerskiej 3 i przeniosła się do swoich rodziców. Dzięki temu przez długi czas Niemcy nie wiedzieli, gdzie ja się podziałem i nie mogli mnie zaaresztować. Tak się skończyła gehenna kampanii wrześniowej, w której brałem udział i zaczął się nowy okres okupacji, pełen niebezpiecznych działań w ruchu oporu.

Józef Wiza

Piszę w październiku 1974 r." ANATOMII PATOLOGICZNEJ UNIWERSYTETU POZNAŃSKIEGO

JAROSŁAW MATYSIAK

L udwik Marcin Skubiszewski 1 urodził się 7 sierpnia 1886 r. w Czemiernikach, w powiecie lubartowskim, w rodzinie chłopskiej, jako syn Marcina i Józef y z Kozaków. Oprócz Ludwika Skubiszewscy mieli jeszcze jednego syna - Feliksa (1895-1981), przyszłego profesora chirurgii, rektora Akademii Medycznej w Lublinie oraz dwie córki: Cecylię - rolnika i Janinę - lekarza stomatologii. Rodzina przyszłego profesora pielęgnowała tradycje patriotyczne. Dziadek Ludwika był powstańcem 1863 roku. Stryj, ks. Franciszek Skubiszewski, który miał silny wpływ na jego wychowanie, za działalność niepodległościową został pozbawiony stanowiska profesora Akademii Duchownej w Petersburgu. Po ukończeniu szkoły podstawowej Skubiszewski uczęszczał do gimnazjów w Łosicach i Lublinie, gdzie działał w tajnych organizacjach niepodległościowych (kolportował zakazane w zaborze rosyjskim czasopismo Narodowej Demokracji "Polak") i za udział w strajku szkolnym 1905 roku został wydalony ze szkoły z "wilczym biletem". Prawo dalszego kształcenia się uzyskał dopiero na podstawie amnestii i egzamin maturalny, wyróżniony złotym medalem, złożył w Białej Podlaskiej2. Studia rozpoczął na Uniwersytecie Warszawskim i jednocześnie pracował od 1 stycznia 1913 r. do 1 września 1914 r. w Zakładzie Anatomii Patologicznej u Józefa F. Pożaryskiego oraz w prosektorium Szpitala Dzieciątka Jezus. Następnie kontynuował naukę na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Św. Włodzimierza w Kijowie, gdzie uzyskał dyplom lekarza medycyny cum eximia laude w roku 1914. Od 1 września 1914 r. do 11 kwietnia 1915 r. był asystentem Kliniki Ocznej Uniwersytetu Kijowskiego u prof. Szymanowskiego, oraz odbywał studia specjalistyczne w Kijowskim Zakładzie Anatomii Patologicznej u profesorów Wyso

kowicza i Konstantynowicza. W roku 1917 uzyskał doktorat na uniwersytecie kijowskim na podstawie pracy oZnaczeniu lipoidów w zwyrodnieniu tłuszczowym (opublikowanej po rosyjsku w czasopiśmie "Trudy Krasnavo Kresta" 1916/17).

Był również asystentem etatowym w Klinice Chorób Wewnętrznych u prof. Teofila Janowskiego. Pod kierunkiem prof. prof. Lindemanna i Taranuchina ukończył kurs bakteriologii i obrony przeciwgazowej3. Ludwikowi Skubiszewskiemu udało się uniknąć służby w wojsku carskim.

Mianowany w 1915 roku lekarzem zarządzającym i prosektorem szpitala Rosyjskiego Czerwonego Krzyża w Millerowie, prowadził wraz z prof. Taranuchinem badania epidemii cholery, duru brzusznego i plamistego, występujących w Okręgu Wojska Dońskiego. Na tym stanowisku pozostał aż do 26 grudnia 1919 r. W czasie rewolucji i wojny domowej w Rosji był dwukrotnie aresztowany zarówno przez bolszewików, jak i białogwardzistów. Nie chciał pozostawać w ogarniętej rewolucją Rosji i dążył do powrotu do Polski. Korzystając z ponownego zajęcia Millerowa przez wojska gen. Antona I. Denikina, Skubiszewski

Ryc. 1. Ludwik Skubiszewski w otoczeniu asystentów i współpracowników w Zakładzie Anatomii Patologicznej U niw. Poznańskiego, styczeń 1933 r. Fot. ze zb. Archiwum PAN.

Jarosław Matysiak

wraz z powierzonymi jego opiece chorymi ewakuował się na pokładzie francuskiego statku przez Morze Czarne do Bułgarii, gdzie od stycznia do kwietnia 1920 roku był starszym ordynatorem oddziału chorób zakaźnych w Warnie 4 .

W maju 1920 roku wrócił do kraju i został wcielony do Wojska Polskiego, gdzie był anatomopatologiem szpitali Dowództwa Okręgu Korpusu VIII i kierownikiem Zakładu Anatomii Patologicznej przy Szpitalu Okręgowym w Grudziądzu. Na tym stanowisku pozostawał do 15 stycznia 1921 r. Do pracy uniwersyteckiej powrócił już wcześniej, mianowany 1 grudnia 1920 r. przez prof. Józefa Hornowskieg0 5 starszym asystentem przy Katedrze Anatomii Patologicznej Uniwersytetu Warszawskiego. W 1921 roku za pracę Histogeneza nowotworów kłębka szYjnego uzyskał stopień doktora medycyny. Dnia 20 marca 1922 r. Ludwik Skubiszewski powołany został na zastępcę profesora anatomii i histologii patologicznej na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego, (funkcję tę pełnił do 29 stycznia 1924 r). Kilka dni później - 5 kwietnia 1922 r. rozpoczął funkcjonowanie Zakład Anatomii Patologicznej w Poznaniu, którego organizatorem i pierwszym kierownikiem został prof. Skubiszewski. Zakład ten, urządzony na skromnej bazie prosektury Szpitala Miejskiego, po początkowych problemach organizacyjnych stał się w pełni wydolny do zajęć dydaktycznych i pracy nauk owej 6. Zadaniem zakładu była "praca naukowa oraz badania anatomopatologiczne i sądowe". Jednocześnie przeprowadzano tam badania diagnostyczne prawie dla wszystkich szpitali Wielkopolski i Pomorza oraz dla Wojskowego Szpitala Okręgowego w Poznaniu 7 . W wyniku podjętych działań modernizacyjnych Zakład Anatomii Patologicznej Wydziału Lekarskiego UP stał się jedną z lepszych placówek tego typu w kraju. Siedziba Zakładu mieściła się przy ul. Koziej 9 w Poznaniu.

Najbliższymi współpracownikami profesora w okresie tworzenia zakładu i w latach następnych byli: dr Kazimierz Stojałowski (po II wojnie światowej profesor anatomii patologicznej Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie) oraz dr Leon Konkolewski - internista (w latach 1934-1939 twórca oddziału wewnętrznego Szpitala Miejskiego w Toruniu). Szczególnym przedmiotem zainteresowania profesora i jego współpracowników były badania nad gośćcem dziecięcym. Zespół prof. Skubiszewskiego zajmował się głównie badaniami naukowymi w dziedzinie patologii pozakomórkowej (patologii tkanki łącznej) i miał w tym zakresie znaczące osiągnięcia. O atmosferze panującej w Zakładzie wspomina dr medycyny Zenon Ziółkowski, wówczas student Wydziału Lekarskiego UP: "Profesor Skubiszewski prowadził wykłady w bardzo ciasnej sali, mówiąc nieco monotonnym głosem, za to bardzo pięknym językiem. Ta ciasna sala nie mogła pomieścić wszystkich słuchaczy, zwłaszcza gdy zastępy studentów III roku wzbogacały jeszcze szeregi kolegów ze starszych roczników, przystępujących do egzaminów. Stary zwyczaj przed egzaminem: posłuchać, o czym profesor aktualnie mówi na wykładach, na czym szczególnie zatrzymuje uwagę, no i pokazać się profesorowi. To ważny atut dla zdającego, jeśli profesor podczas egzaminu pamięta dobrze twarz studenta, gdyż to było równoznaczne z gorliwym uczęszczaniem na wykłady i pilnym ich słuchaniem... ,,8

N a wykładach" Maharadża", czyli profesor Skubiszewski, nazwany tak przez studentów Wydziału Lekarskiego "z powodu oliwkowej cery i czarnego zarostu (zabójcza bródka), nie zachwianego spokoju i uzupełniającego ubiór do sekcji białego czepka", znany był z tego, że często lubił niespodziewanie odbiegać od tematu. Wspomniany już Zenon Ziółkowski tak opisuje dwie zabawne sytuacje. "Otóż podczas jednego z takich wykładów przy pękającym w szwach audytorium z powodu dużej frekwencji tych »wizualnych« kandydatów do egzaminu pan Kłos [laborant zakładu - J. M.], dostawiał rozmaite stołki, zydle, »ryczki« dla ciągle napływających studentów, na których oni skwapliwie zasiadali. I oto pojawiła się »piękność«, stanęła skromnie za plecami barczystego studenta, wygodnie rozpartego na stołku. Profesor zerknąwszy w bok na tę scenę, nie przerywając swoich wywodów o poglądach Kaufmanna czy Lubarscha [Otto Lubarsch, prof. anatomii patologicznej i prosektor miejski w Poznaniu do 1904 roku] na marskość wątroby, w tej samej intonacji mówił dalej: »za moich czasów to panowie zawsze ustępowali miejsca paniom, a dzisiaj ten zwyczaj wydaje się zanikać nawet wśród studentów, co bynajmniej nie stanowi powodu do chluby...« ,,9 "...W okresie karnawałowym [...] studenci nieraz wprost z balu przychodzili na wykłady we frakach czy smokingach [...], kryjąc je tylko pod podniesionymi kołnierzami płaszczy, których nie zdejmowali. [...] Profesor zauważył któregoś pochmurnego poranka lutowego taką chwiejącą się podczas drzemki na wykładzie głowę supergorliwego studenta i w trakcie pięknie frazeologicznie wykończonych okresów wplótł ostrzeżenie, żeby ten pan z białym szalikiem na szyi w ostatniej ławce nie upadł, bo mógłby się potłuc i powalać swój garnitur... ,,10 Pełniąc obowiązki kierownika zakładu, prof. Skubiszewski w myśl zawartej umowy między władzami miejskimi a uniwersyteckimi jednocześnie sprawował bezpłatnie funkcję prosektora miejskiego. Rok później, 23 maja 1923 r. habilitował się na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego z anatomii patologicznej na podstawie rozprawy Mikrofizjologia przYsadki w związku z nadmiernym wydalaniem moczu w przewlekłym samoistnym śródmiązszowym zapaleniu nerek (P. 1923, "Prace Komisji Lekarskiej Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk", T. 1:1923, z. 5). Dnia 29 stycznia 1924 r. Ludwik Skubiszewski został mianowany profesorem nadzwyczajnym. Pół roku później, 24 czerwca 1924 r. zawarł związek małżeński z Anielą Marią (1903-1986), córką Jana Leitgebera. Skubiszewski związał się z rodziną zamożną, ceniącą wykształcenie i patriotyczną od pokoleń. Jan Leitgeber był właścicielem największej w ówczesnym zaborze pruskim fabryki cygar. Był także prezesem Związku Przemysłowców b. Dzielnicy Pruskiej. Małżeństwo Skubiszewskich doczekało się trójki dzieci: Marii (ur. 1925), absolwentki Akademii Handlowej w Poznaniu, zamężnej z Markiem Swięszkowskim, dyrektorem Biura Finansowego Rządu RP na uchodźstwie, Krzysztofa (ur. 1926), profesora prawa międzynarodowego w Instytucie Nauk Prawnych PAN i ministra spraw zagranicznych RP w latach 1989-1993, następnie prezesa Trybunału Roszczeń (Iran - U nited States Claims Tribunal) w Hadze, oraz Piotra (ur. 1931), profesora historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim i na Uniwersytecie w Poitiers we Francji.

Jarosław Matysiak

Ryc. 2. Na dziedzińcu szpitala miejskiego w Poznaniu przy ul. Szkolnej, 1939 r.

Od lewej: dr dr Stojakowski, Gerwel, Kowalski, Skubiszewski i Krajnik.

Fot. ze zb. Archiwum PAN.

W Poznaniu w okresie międzywojennym Skubiszewscy mieszkali przy ul. Dąbrowskiego 35 m. 10. Kamienica, którą zajmowali, znajdowała się po północnej stronie ulicy, niedaleko budynku Teatru N owego, stacji doświadczalnej Wielkopolskiej Izby Rolniczej i siedziby naj starszej w Wielkopolsce firmy motoryzacyjnej Brzeski-Auto ll . Osobnego omówienia wymaga działalność Ludwika Skubiszewskiego w Poznańskim Oddziale Towarzystwa Patologów Polskich, z którym był chyba najsilniej związany. Towarzystwo to istniało przy Zakładzie Anatomii Patologicznej w latach 1928-1939. Przewodniczącym od momentu powstania aż do 1933 roku był profesor Skubiszewski. Funkcję sekretarza pełnili: dr Janusz Zeyland, od 1933 roku - dr Leon Konkolewski. Towarzystwo z uwagi na małą liczbę członków (w latach 1928-1939 od pięciu do dziesięciu) organizowało przeciętnie dwa zebrania rocznie, przeważnie wspólnie z Wydziałem Lekarskim Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. W latach 1930-31 z inicjatywy profesora towarzystwo wydawało kwartalnik "Prace Zakładów Anatomii Patologicznej Uniwersytetów Polskich", dzięki czemu utrzymywało kontakty naukowe z profesorami i placówkami w kraju i za granicą. W skład komitetu redakcyjnego wchodzili: Stanisław Ciechanowski (Kraków), Witold Nowicki (Lwów), Kazimierz Opoczyński (Wilno), Ludwik Paszkiewicz (Warszawa) oraz Ludwik Skubiszewski, który w latach 1926-1932 był administratorem kwartalnika. Sekretariat wydawnictwa mieścił się w Zakładzie Anatomii Patologicznej Up 12 .

Na aktywnej działalności Ludwika Skubiszewskiego na niwie naukowej cieniem położył się zarzut, który wysunął przeciwko niemu pod koniec lat 20. histolog Tadeusz Kurkiewicz, twierdząc, że w pracy habilitacyjnej Skubiszewski wykorzystał w sposób niedozwolony rosyjską publikację S. G. Czasownikowa o mikrofizjologii przysadki mózgowej . Na podstawie opinii komisji, złożonej głównie z profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego UJ (a także, biorąc pod uwagę zarzut, że również w pracy W sprawie powstawania nerczYcy brodawkowej mikrobowej z roku 1927 Skubiszewski posłużył się artykułem G. V. Schora K voprosu o t. nzv. sosoiikovom nefrite) Senat Uniwersytetu Poznańskiego 7 lipca 1933 r. zawiesił Ludwika Skubiszewskiego w czynnościach służbowych. Senat UP podjął tę uchwałę, mimo że postępowanie dyscyplinarne nie było jeszcze zakończone. W toku postępowania część zarzutów wycofano, a z reszty został profesor uniewinniony jednomyślnymi orzeczeniami Komisji Dyscyplinarnej i Wyższej Komisji Dyscyplinarnej dla Profesorów Uniwersytetu Poznańskiego. Dnia 1 czerwca 1938 r. Ludwik Skubiszewski odzyskał pełnię praw i obowiązków profesorskich.

Przez cały czas zawieszenia z trudem utrzymywał rodzinę, pobierając tylko połowę uposażenia. Mimo to nie otworzył praktyki lekarskiej. Przez okres pięciu lat (1933-38) nie przekroczył progu stworzonego przez siebie Zakładu Anatomii Patologicznej, a kontakt z nim zakład utrzymywał przez asystentów, którzy dostarczali mu bieżące piśmiennictwo naukowe 13 . Po wybuchu wojny i zajęciu Poznania przez Niemców Skubiszewski musiał już w listopadzie wyjechać w obawie przed aresztowaniem, a jego mieszkanie zostało opieczętowane i zajęte przez władze okupacyjne. Wysiedlony niebawem z rodziną z Wielkopolski do Generalnego Gubernatorstwa, zamieszkał u rodziców w Czemiernikach i tam do stycznia 1940 roku zajmował się praktyką lekarską. Następnie od 1 lutego 1940 r. do 30 czerwca 1945 r. był dyrektorem oraz ordynatorem oddziału chorób wewnętrznych i chorób zakaźnych Szpitala Miejskiego w Międzyrzeczu Podlaskim. Jednocześnie udzielał bezpłatnej pomocy lekarskiej przesiedleńcom, rodzinom żydowskim w miejscowym getcie oraz rannym i chorym żołnierzom Armii Krajowej, zwłaszcza z 9. Podlaskiej Dywizji Piechoty AK. W roku 1942 był na krótko aresztowany przez gestapo.

Po zakończeniu wojny Ludwik Skubiszewski powrócił w lipcu 1945 roku do Poznania i ponownie objął obowiązki profesora Wydziału Lekarskiego UP oraz kierownika Zakładu Anatomii Patologicznej. Placówka była bardzo poważnie zniszczona wskutek działań wojennych; odbudowana dzięki pomocy zarządu miasta Poznania rozpoczęła normalne funkcjonowanie we wrześniu 1945 roku. Profesor Skubiszewski tak wspomina tamte trudne, powojenne czasy: "Wypadki wojenne odbiły się na Uniwersytecie Poznańskim, który dźwigał się i dźwiga pracą tych, których los pozostawił przy życiu. Uniwersytet, ośrodek nauki i kultury polskiej na ziemi wielkopolskiej, zabiera się do wytężonej pracy dla rozwoju nauki i dla dobra zjednoczonego narodu. Jako profesor Uniwersytetu od 1922 roku wróciłem i znalazłem się znowu w tym samym miejscu, w Zakładzie Anatomii Patologicznej, który mi był towarzyszem naj milszych moich młodych lat. Z dawnych moich towarzyszy pracy ostały się tylko niedobitki. Wielu zabrakło w Zakładzie: jedni (chociaż młodzi) poumierali lub zostali zamordowa

Jarosław Matysiak

ALAA"i

Ryc. 3. Ludwik Skubiszewski w szpitalu miejskim w Międzyrzeczu Podlaskim, 1940 r.

Fot. ze zb. Archiwum PAN.

ni, drudzy porozbiegali się po odrodzonej Polsce. Przez cały okres zawieruchy wojennej i niezwykłych okoliczności wierzyłem, że wrócę do Poznania. W krótkim czasie rozbity zakład został odbudowany przez władze miejskie, a życie naukowe powoli wróciło do stanu prawie normalnego"14. Dnia 7 grudnia 1950 f., profesor Skubiszewski objął funkcję kierownika Pracowni Histopatologii przy Katedrze i Zakładzie Anatomii Patologicznej nowo powstałej szkoły wyższej - Akademii Medycznej w Poznaniu, utworzonej z dawnego Wydziału Lekarskiego Up 15 . Oprócz zajęć uniwersyteckich w okresie powojennym prowadził także prywatną praktykę lekarską. Powojenna działalność zawodowa i naukowa profesora również nie była pozbawiona konfliktów. W roku 1946 Okręgowa Izba Aptekarska zarzuciła mu zbyt częste ordynowanie przeciwbólowych środków narkotycznych. Postępowanie to, z braku dowodów winy, zostało umorzone w roku 1949 przez Sąd Dyscyplinarny Okręgowej Izby Lekarskiej w Poznaniu, ale stało się przyczyną ataków przeciw Ludwikowi Skubiszewskiemu na Akademii Medycznej, której pierwszym rektorem w 1950 roku został jego dawny przeciwnik - Tadeusz Kurkiewicz. Do zaognienia konfliktu przyczyniło się powołanie profesora Skubiszewskiegow listopadzie 1949 roku przez władze miasta Poznania na prosektora Szpitala Miejskiego nr 1 (funkcję tę pełnił do 31 stycznia 1952 r.) oraz mianowanie go kierownikiem Pracowni Histopatologicznej. Obie te nominacje naruszały dotychczasową umowę bezpłatnego świadczenia usług przez placówkę akademicką Szpitalowi Miejskiemu 16.

Dnia 31 października 1951 r. prof. Skubiszewski został przeniesiony w Akademii Medycznej na emeryturę, ale zawodowo nadal był czynny jako prosektor i kierownik pracowni anatomiczno-patologicznej Wojewódzkiego Specjalistycznego Szpitala Dziecięcego im. Bolesława Krysiewicza w Poznaniu 17. W szpitalu tym prowadził także tzw. konfrontacje anatomopatologiczne, będące w istocie podyplomowym szkoleniem lekarzy. Jako prosektor i kierownik pracowni dał się poznać jako bezkompromisowy przeciwnik zwalniania z nakazanych prawem sekcji zwłok osób zmarłych w szpitalach i klinikach, szczególnie po zabiegach chirurgicznych, by porównując rozpoznanie kliniczne i anatomopatologiczne, wyjaśnić ewentualne błędy w postępowaniu terapeutycznym. Ujawnianie w tych konfrontacjach pomyłek klinicystów przysparzało mu wiele niechęci, a nawet wrogów, tym bardziej że piętnował także uprawianie nielegalnej prywatnej praktyki lekarskiej na terenie klinik i szpitali 18. Ludwik Skubiszewski wykształcił wysoko kwalifikowaną kadrę naukową.

Wielu z jego współpracowników objęło kierownicze stanowiska w służbie zdrowia i szkolnictwie medycznym. W kierowanym przezeń zakładzie przeprowadzali swe badania i pisali publikacje późniejsi profesorowie: Stefan Kubicki (pracę doktorską) - gastroenterolog, dermatolodzy - Jan Alkiewicz i Adam Burda, Wojciech Węsław - fizjopatolog, Wiktor Dega - ortopeda, Franciszek Raszeja - chirurg, Edward Stockel - ginekolog, Janusz Zeyland - fizjopediatra. Z poznańskiego zakładu wyszli dwaj profesorowie, późniejsi ordynatorzy Zakładów Anatomii Patologicznej AM: Kazimierz Stojałowski w Szczecinie i Ludwik Komczyński w Białymstoku - obydwaj patomorfolodzy. Po wojnie pracował w Zakładzie Marian Rozynek, późniejszy profesor tego przedmiotu w Lublinie. Krótki czas uczniem prof. Skubiszewskiego był późniejszy następca na "jego" katedrze - Przemysław Gabryel. Profesor organizował także szkolenia przeddyplomowe studentów. W tej działalności znany był jako wymagający nauczyciel - żądał wiele od studentów, ale równocześnie dawał im wiele od siebie. Ludwik Skubiszewski był obdarzony dużym talentem pedagogicznym. Dzięki jego zaangażowaniu powstało w Zakładzie Anatomii Patologicznej olbrzymie muzeum preparatów makroskopowych, zbiór schematów i kolorowych plansz, muzeum preparatów histologicznych, służącychjako pomoce dydaktyczne 19 . Profesor opublikował 85 prac i referatów w językach: polskim, rosyjskim, niemieckim i francuskim. Twórczość naukową rozpoczął dosyć wcześnie, gdyż pierwsze jego prace drukowane były już pod koniec studiów - w 1914 roku. Do głównych kierunków badawczych należały: etiopatogeneza i diagnostyka nowotworów (27 publikacji), patofizjologia i morfologia choroby reumatycznej (8 publikacji), patofizjologia przysadki (4 publikacje), gruźlica opon miękkich (1 publikacja)2o.

Jarosław Matysiak

Ludwik Skubiszewski zmarł 7 grudnia 1957 r. w Poznaniu i pochowany został na cmentarzu Jeżyckim przy ul. Nowina. W roku 1986 jego szczątki przeniesiono do grobu rodzinnego na cmentarzu Winiarskim (obecnie przy ul. Łowmiańskiego )21. Spuścizna rękopiśmienna Ludwika Skubiszewskiego podarowana została przez jego żonę Anielę Skubiszewską do zbiorów Archiwum Polskiej Akademii N auk w Poznaniu, gdzie została uporządkowana i opracowana przez dra Jana Szajbla w latach 1961-62.

Profesor Ludwik Skubiszewski był nie tuzinkową postacią w środowisku naukowców poznańskich, ajego działalność miała szczególne znaczenie w okresie powstawania i organizowania Wydziału Lekarskiego UP. Stworzony przez profesora Zakład Anatomii Patologicznej stał się jedną z ważniejszych placówek tego typu w kraju. W pracy zawodowej kierował się zawsze bezkompromisowością. Profesor stał na stanowisku, że "wiedzę lekarską, opartą na doświadczeniu przekazuje się z rąk do rąk. Jest to najlepszy sposób pobudzenia i zachęcenia naszych młodszych kolegów do wysiłków twórczych. Wymaga tego prosta sprawiedliwość, by oddać to, cośmy sami wzięli od naszych nauczycieli i kierowników... ,,22

Ryc. 4. Ludwik Skubiszewski przy sekcji w Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu Dziecięcym w Poznaniu przy ul. Św. Józefa.

Obok stoi chirurg dr Tadeusz Suwalski, wrzesień 1957 r. Fot. ze zb. Archiwum PAN.

PRZYPISY:

1 Życiorys Ludwika Skubiszewskiego został opracowany przez doc. dra Romana Meissnera w Polskim słowniku biograficznym, T. XXXVIII, Warszawa-Kraków 1997-1998, s. 492-495, oraz w Wielkopolskim słowniku biograficznym, Warszawa-Poznań, s. 676. Por. także: J. Szajbel, Materiały Ludwika Skubiszewskiego, "Biuletyn Archiwum PAN" nr 7 , Warszawa 1964, s. 94-105; Szkice do portretów przedstawicieli medycyny poznańskiej 1945-1985, Poznań 1991, s. 289-290; Słownik biograficzny polskie) naukmedycznychXXwieku, T. I, z. 3, Warszawa 1995, s. 97-100.

2 Z. Traunfellner, Skubiszewski Ludwik, [w:] Słownik biograficzny polskich nauk medycznych .xx wieku, T. I, z. 3, Warszawa 1995, s. 98.

3 Życiorys Ludwika Skubiszewskiego napisany przez wdowę Anielę Skubiszewską, Archiwum PAN Poznań, Materiały Ludwika Skubiszewskiego, sygn. P. III - 4, teczka nr 48.

4 Skubiszewski Ludwik [w:] Słownik biograficzny..., s. 98.

5 Józef Hornowski (1874-1923), prof. Uniwersytetu Warszawskiego. Twórca oryginalnej klasyfIkacji nowotworów oraz autor dużej liczby prac z zakresu anatomii patologicznej gruczołów dokrewnych. 6 O problemach, jakie napotykał prof. Skubiszewski przy organizacji zakładu, świadczą sprawozdania w Kronikach Uniwersytetu Poznańskiego: "... Zakład anatomii patologicznej nie ma odpowiedniej sali, jak również nie posiada mikroskopów", Kronika Uniwersytetu Poznańskiego za rok szkolny 1924/25, s. 26; "Hamulcem w pracy jest wyjątkowa ciasnota w Zakładzie anatomii patologicznej. Zakład nie posiada sali do ćwiczeń mikroskopowych, które odbywają się w sali sekcyjnej. Studenci są narażeni na bezpośrednie stykanie się ze stołami, na których w rannych godzinach były wykonywane sekcje osób zmarłych na gruźlicę i choroby zakaźne. Podobny stan rzeczy jest ujmą dla Uniwersytetu. Profesor i jego współpracownicy niejednokrotnie doznawali wskutek ciasnoty i nieodpowiedniego urządzenia objawów zatrucia aniliną i ksylolem", Kronika Uniwersytetu Poznańskiego za rok szkolny 1928/29, s. 40. 7 T. Szulc, W Poznaniu i wkoło niego. Wspomnienia poznańskiego lekarza, Poznań 1995, s. 195. 8 Z. Ziółkowski, Profesorowie Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Poznańskiego (w latach 1930-1932) w świetle wspomnień, [w:] Alma Mater Posnaniensis, Bydgoszcz 1970, s. 44. 9 Z. Ziółkowski, Profesorowie..., s. 45.

10 Z. Ziółkowski, Profesorowie..., s. 46.

11 Z. Zakrzewski, Ulicami mojego Poznania, Poznań 1985, s. 631.

12 B. Łukaszewski, Polskie Towarzystwo Patologów Oddział Poznański [w:] Dzieje Naukowych Towarzystw Medycznych w Poznaniu w łatach 1832-1983, pod red. R. Meissnera, Poznań 1985, s. 234-235.

13 R. Meissner, Skubiszewski Ludwik, [w:] Polski słownik biograficzny, s. 493.

14 L. Skubiszewski, Rola, zadania i obowiązki lekarza szpitalnego - przemówienie wygłoszone na posiedzeniu naukowym Wojewódzkiego Specjalistycznego Szpitala Dziecięcego w Poznaniu dnia 31 stycznia 1952 r., mpis w Archiwum PAN Poznań, sygn. P. III - 4, teczka nr 37.

15 25 lat Akademii Medycznej w Poznaniu 1950-1975, praca zbiorowa pod red. Romana Górala, Poznań 1974, s.293. 16 R. Meissner, Skubiszewski Ludwik, [w:] Polski słownik biograficzny, s. 493.

17 SzPital dziecięcy im. Bolesława Krysiewicza w Poznaniu 1877-1977, praca zbiorowa pod red. E. Błaszczyka i in., Poznań 1977, ss. 61, 314.

18 R. Meissner, Skubiszewski Ludwik, [w:] Polski słownik biograficzny, s. 494.

19 P. Gabryel: Ludwik Marcin Skubiszewski (1886-1957) Anatomopatolog, [w:] Szkice do portretów przedstawicieli medycyny poznańskiej 1945-1985, pod red. J. Hasika i R. K. Meissnera, Poznań, s. 290.

20 Tamże, s. 289.

21 L. Skubiszewski, Rola, zadania i obowiązki lekarza..., s. 14.

22 Ludwik Skubiszewski, Rola, zadania i obowiązki lekarza..., s. 14.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2001 Nr1 ; Lekarze dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry