MITYCZNA KRAINA JEŻYC

Kronika Miasta Poznania 2000 Nr2 ; Jeżyce

Czas czytania: ok. 12 min.

FILIP BAlON

S ą skojarzenia natychmiastowe. I tak zawsze Bałuty przywodzą na myśl Łódź, Praga - Warszawę, Wrzeszcz - Gdańsk, a Kazimierz - Kraków. Są to powiązania silne, które na trwałe weszły w obieg narodowych skojarzeń. Jeżyce nie łączą się tak silnie z Poznaniem. Trochę pozostały bytem odrębnym, skupionym wokół Rynku Jeżyckiego i kościoła św. Floriana. Odcięte od reszty miasta torami kolejowymi, zachowały swój urok odrębności, chociaż teraz, gdy przyjeżdżam, widzę, jak coraz bardziej wtapiają się w miasto i jak z dzielnicy peryferyjnej stają się prawie dzielnicą śródmiejską. A przecież jeszcze nie tak dawno... N a starych pocztówkach poznańskich niewiele jest Jeżyc. Bywa Rynek Jeżycki, szpital na Polnej, liceum Marcinkowskiego i to właściwie wszystko. No, może jeszcze czasem stare Zoo się pojawi. Ale my, którzy się tam urodziliśmy, wiemy o tej dzielnicy o wiele więcej, niż mówią pocztówki. My pamiętamy jej klimat, jej zapachy ijej dźwięki. Pamiętamy Jeżyce, które były konglomeratem miasta i wsi, pamiętamy ulice, których asfalt kończył się przy obsianym zbożem polu, i tramwaj, który zmieniał trasę przy ul. Polnej. Chcąc mówić o Jeżycach, należy pamięcią wrócić wstecz i zagłębić się w czas, który minął bezpowrotnie, aby ogarnąć te obszary, które w mojej pamięci zdołały się zmitologizować i oblec delikatną mgiełką świata zaginionego. Urodziłem się na Jackowskiego, nieopodal serca Jeżyc, którym był Rynek Jeżycki. Co niedziela przechodziłem obok Rynku, podążając do kościoła św. Floriana na ul. Kościelnej, kościoła, który budowała frrma Jana Baj ona. Obok stała kamienica z wyłożonymi przy wejściu, w drobnej mozaice, inicjałami S. B. Stanisław Bajon zbudował ją i był jej właścicielem. Dalej, przy Wiepofamie, do dziś stoi willa, która należała do Stanisława Baj ona. Dla dziecięcego umysłu była to wystarczająca porcja identyfIkacji, aby na zawsze związać się z tym miejscem i wokół niego tworzyć własną, prywatną mitologię, gdyż istniała jakaś tajemni

Filip Bajon

cza przeszłość, której ślady mogłem odczytywać, oglądać, a która była krainą niedostępną do odczucia w potocznym doświadczeniu. Jeżeli urodziłeś się w miejscu, o którym wiesz, że poprzednie pokolenia twojej rodziny były z nim związane, dostajesz od razu specjalną mapę tego terenu, której nie kupisz w żadnym sklepie. Tę mapę niejako genetycznie wpisano ci w głowę. Takie miejsce staje się twoim kosmosem, a kiedy je opuszczasz, wracasz do niego w snach i pamiętasz każdy kamień i każdą rysę na asfalcie. Asfalt na Jackowskiego był jasny i gładki. Znakomicie nadawał się do jazdy na hulajnodze z łożyskami, tzw. lauwie, którą każdy z nas pracowicie konstruował. Ten asfalt nadawał się też do puszczania bąków za pomocą rzemiennego bata, do gry w palanta, a przede wszystkim nadawał się do jeżdżenia po śniegu za samochodami, których czepialiśmy się, gdy zwalniały na zakrętach. Na tym asfalcie robiło się znakomite ślizgawki, kiedy spadł pierwszy śnieg. A na Jeżycach pierwszy śnieg spadał w Wigilię i wszyscy po wieczerzy, a przed pasterką, wychodziliśmy na ulicę, aby się poślizgać. Na ul. Wawrzyniaka były jeszcze kocie łby i była to ulica zupełnie nieprzydatna do jazdy za samochodami. Jeśli mocno trzymałeś się samochodu, mogłeś dojechać do ul. Polnej, gdzie "siódemka" kończyła bieg. Przy wszystkich manewrach tramwajarze pozwalali nam jeździć na tylnych pomostach, a czasem dali przestawić wajchę. Tam gdzie kończyły się szyny, były podłużne rysy w asfalcie, które świadczyły o tym, że tramwaj kiedyś nie wyhamował i wyjechał z szyn w asfalt. Wiele czasu tam spędziłem, czekając na kolejne wykolejenie się tramwaju. Co prawda tramwaj nigdy się nie wykoleił, ale myślę, że była to pierwsza metafora, z jaką się w życiu zetknąłem. Jeżyce były dzielnicą pustą, niezatłoczoną, miejscami - powiedziałbym - spacerową. Ta atmosfera jest teraz do odtworzenia tylko w kinie. Bo jak opowiedzieć o ulicach, po których nie jeździły samochody. Ulice należały do dzieci, które schodziły z nich raz na piętnaście minut, gdy przejeżdżał autobus z Ławicy. Od czasu do czasu przejechała jakaś dekawka czy opel, czasem motocykl z przyczepą, ale najczęściej wóz z węglem noszonym na centnary, w koszach, do piwnic, które tutaj nazywano sklepami. Bardzo często węgiel pozostawiano na ulicy, przed ogródkami, które ciągnęły się wzdłuż kamienic i sprawiały, że ulica stawała się niezwykle przytulna i swojska. Mieszkałem przed "U mundurowaniem", czyli przed fabryką mundurów, która potem dała się otynkować i zmieniła nazwę na "Modena". Jeśli szedłeś Wawrzyniaka w stronę ul. Bukowskiej (nikt nie mówił Świerczewskiego), dochodziłeś do spalonego budynku, już po stronie koszar, w którym można było znaleźć karabinowe łuski, a czasem hełm. Za "spaloną" były koszary ze wspaniałym boiskiem i bramkami i tam, od czasu do czasu, żołnierze pozwalali nam grać w piłkę nożną. To byli ci sami żołnierze, którzy wpuszczali nas do kina Grunwald na filmy od lat 18. Mój Boże, ile ja tam filmów zobaczyłem! Ale pierwszy film oglądałem w kinie Rialto na ul. Dąbrowskiego. To były "Zakazane piosenki". Pamiętam szturmujący kino tłum, który chciał się dostać na ten pierwszy polski film puszczony na ekrany po okresie zatrzymania. Tak, kino Rialto było ważnym miejscem na Jeżycach. Filmy tu wyświetlane były recenzowane

Ryc. 1. ... Pamiętam Kundzia, Maksa, Sylwka, Hadziaja... Niektórych z nich spotkałem, kiedy na ul. Staszica kręciłem sceny do filmu P , ' 56 " "oman .. .

Fot. Agenqa Gazeta.

w kościele parafialnym, zazwyczaj negatywnie, co jeszcze bardziej nas motywowało, aby pójść i je zobaczyć. Tak czy owak, idąc do kina czy do kościoła, musiałeś przejść przez Rynek Jeżycki. Nie ma znów tak wielu podobnych rynków w Europie. Myślę, że w tej chwili jest to już poważny zabytek i należy go pieczołowicie chronić. Taki rynek, budowany w planie urbanistycznym jako miejsce handlu na otwartym powietrzu i do dzisiaj w ten sposób wykorzystywany, jest rzadkością. Dla mnie, oprócz tego, że dokonywałem tam zakupów, było to miejsce w jakiś sposób magiczne. Otóż na tym rynku była toaleta miejska, a na tej toalecie, jak w wielkiej donicy, leżał piasek, którego skład był przedziwny: między normalnymi kamieniami były tam kamienie palące się i dające bardzo dziwny zapach. Chodziliśmy tam, zbieraliśmy je, a potem paliliśmy na podwórkach i spoglądaliśmy na ten niebieski ogień, który na naszych oczach topił te kamienie w jakąś dziwną plazmę.

Filip Bajon

Nigdy się nie dowiedziałem, co to były za kamienie. Palenie tych kamieni było swego rodzaju rytuałem, który uwznioślał nasze siermiężne podwórkowe życie. Bo te podwórka na Jeżycach były zamknięte z czterech stron domami, dość ciemne, tylko latem zaglądało tu słońce i po położeniu tego słońca na podwórkowym klepisku można było rozpoznać, która jest godzina. Latem na tych podwórzach tworzyły się kałuże, a zimą pryzmy śniegu. I jedne, i drugie długo trwały w tym odgrodzonym od ulicy świecie. Podwórka były studzienne, smutne i szare, i tak samo je odebrałem, kiedy przyjechałem na Jeżyce kręcić "Poznań '56". Przyjechałem na Jeżyce, gdyż to przecież na Jeżycach odegrały się główne sceny dramatu Czerwca '56 w Poznaniu. Wtedy to na spokojne poznańskie Jeżyce, będące - o ile pamiętam - dzielnicą miasta od 1900 roku, wkroczyła historia i nagle znaleźliśmy się na pierwszych stronach światowych gazet. Kochanowskiego, Dąbrowskiego, Kościelna, Jeżycka i Mickiewicza to ulice, na których zginęło najwięcej ludzi. Było, minęło, przeszło do historii, ale w klimacie Jeżyc coś się zmieniło. Chociażby to, że pojawiły się dziury w murach po czołgowych pociskach. Jeżyce nie były dzielnicą uniwersytecką czy inteligencką. Nie były też dzielnicą robotniczą, jak na przykład Wilda, z którą było się na wojennej ścieżce i lepiej, aby nikt z Wildy nie zaplątał się na Jeżyce. Jeżyce były dzielnicą zasiedziałą od XIX wieku i żyli tu zarówno bogaci mieszczanie, jak i drobnomieszczanie z domieszką lumpenproletariatu. To wszystko mieszało się na ulicach, gdyż ulica nie zna hierarchii socjologicznych, bo ma własną hierarchię, której weryfikacji my wszyscy, dzieci ulicy podlegaliśmy. Kiedy czytałem książkę Pawła Huellego, to pomyślałem, że też mieliśmy naszego Weisera Dawidka, który poszedł z Jeżyc na Cytadelę, wszedł do jakiegoś włazu, który się za nim zatrzasnął i nikt go nigdy więcej nie widział. Dzieciństwo stwarza własne mitologie. Na rogach spotykały się "eki" i wystawały tam, ćmiąc papierosy i zaczepiając przechodniów. Pamiętam Kundzia, Maksa, Sylwka, Hadziaja. To, że od czasu do czasu mogłem im uścisnąć rękę, było dla mnie wielkim przeżyciem. Nie wiem, co się z nimi potem stało, nie wiem, jak potoczyło się ich życie, choć mogę to sobie wyobrazić. Niektórych z nich spotkałem, kiedy na ul. Staszica kręciłem sceny do filmu "Poznań '56". Poznawaliśmy się, a na ich twarzach widziałem wielki trud uciekającego życia i odbicie całego mojego dzieciństwa w mitycznej krainie Jeżyc. z Izabellą Cywińską rozmaWIa

EWA OBRĘBOWSKA-PIASECKA

Kiedy dzwoniłam, żeby zaproponować Pani rozmowę o teatrze na Jeżycach, wcale nie byłam pewna czy ta dzielnica ma dla Pani jakiekolwiek znaczenie. W słuchawce usłyszałam: ,,0 moich ukochanych Jeżycach? Proszę bardzo".

Dlaczego Jeżyce są ukochane? - Tak naprawdę nie mam wiele do powiedzenia o Jeżycach. Nie urodziłam się tam, nie wychowałam, nie chodziłam do szkoły, nie mam tam kolegów ani koleżanek. Na Jeżycach był teatr, który prowadziłam, i tam przez kilka lat mieszkałam - ale nie przez cały mój okres poznański, bo część czasu spędziłam w blokach na Boninie. Ale Jeżyce są jednak moje ukochane: jestem miłośniczką secesji, a na Jeżycachjestjej dużo ijest bardzo oryginalna. Moja codzienna droga z domu do teatru to była czysta przyjemność. Ale też ogromny ból. Na różnych miejskich naradach, które prowadził ówczesny prezydent Andrzej Wituski, zrobił się taki obyczaj, że każdą z nich zaczynało niezmiennie jedno i to samo moje pytanie. Nie dotyczyło ono teatru, ale kamienic na Roosevelta. Pytałam: Będą remontowane czy nie będą? Prezydent też niezmiennie odpowiadał: Już daj mi spokój, oczywiście, że będą! Ale nie były i nie były, a ja wciąż przypominałam, że to jedyna ulica w Polsce, na której stoją tak zindywidualizowane domy. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że takie są całe J eżyce, ale jest na nich jeszcze kilka takich zupełnie wyjątkowych miejsc: szczególny wdzięk mają ulice za Rynkiem w stronę Ogrodów, cała ulica Słowackiego - to zupełnie inne wille niż w Szczecinie czy gdzieś w Niemczech, inne niż Sołacz w Poznaniu. Nie do porównania. A ludzie i klimat tych magicznych miejsc? - O ludziach mieszkających na Jeżycach i atmosferze, którą tam kreują, mówić nie potrafię, bo - uczciwie - nie rozróżniam, kto jest z Jeżyc, a kto z Wildy

Ewa Obrębowska- Piasecka

Ryc. l. Izabella Cywińska z zespołem Teatru N owego po premierze spektaklu Oskarżony: Czerwiec Pięćdziesiątsześć. Fot. Archiwum Teatru N owego.

czy Łazarza. Mogę mówić o domach. Ważna jest więc dla mnie cała ul. Roosevelta, którą szłam do teatru, no i - rzecz jasna - przepiękny mały teatrzyk Nowy, który był przystosowywany do swoich nowych funkcji naszymi własnymi rękami. Kiedy przyszliśmy z Kalisza do Poznania, robotnicy kończyli jeszcze budowę sceny, myliśmy okna, czyściliśmy boazerie, z Kaziem Wiśniakiem urządzaliśmy wnętrza. To wszystko już w tej pierwotnej formie nie istnieje. Żal mi ogródka! Ledwo ślad po nim został. A był naszym teatralnym "salonem". W nim odbywały się rauty, przyjęcia wśród kwitnących drzewek, które własnoręcznie sadziliśmy, nadając im imiona. A kiedyś stało się tak: tajemniczy, magiczny znak! Wszyscy to komentowali.

Kiedy w N owym bardzo się już rozpanoszył Wiśniewski ze swoim teatrem, to na posadzonym przeze mnie migdałowcu wyrósł taki dziwny róg: ogromny, wysoki ponad koronę. Mówili: Wiśniewski przerósł Cywińską! Ta odrośl była bardzo dziwna: nie miała liści ani kwiatów, wystrzeliła w górę. Taki wąż. Nie zapomnę też widoku z mojego gabinetu przez ogródek na willę, w której był dom aktora. Tam mieszkała Buba. Ten dom to jeden z bohaterów JeŻ)lcjady Małgorzaty Musierowicz. No właśnie! Nie sposób nie mówić o JeŻ)lcjadzie. Gdybym naprawdę była stamtąd, gdybym się tam urodziła, dorastała - choć wiek dojrzały, który tam spędziłam, bardzo mnie do tego miejsca zbliżył, ale to jednak inna relacja - i gdybym miała takiego kronikarza, jak Musierowicz, czułabym się przywiązana jeszcze bardziej. To szczególny skarb Jeżyc, ta kronika. Współczesna

historia niemal każdego domu, klatki schodowej. I że to takie ważne, żeby topografia była właściwa, żeby nie skłamać: dziesięć kroków w lewo jest to i to... Myślę, że to szczególna nobilitacja tego miejsca, tej małej ojczyzny... Bo M usierowicz udało się rzeczywistość J eżyc podnieść do rangi sztuki. Naprawdę nie znam ducha Jeżyc, bo żyłam tam życiem nieautentycznym: teatr-dom, dom-teatr. O duchu właśnie pisze Musierowicz. Kiedy zaczęła Pani czytać Musierowicz? - Znałam pojedyncze rzeczy, ale kiedyś na urlop w Piwnicznej zabrałam ze sobą całą JeżYcjadę. Nie bez powodu. To rewelacyjny materiał na serial. Znamy współczesność z Klanu i Złotopolskich, które jej dotykają wyłącznie doraźnie, bez żadnej głębszej, intelektualnej refleksji. Bardzo szanuję Klan, niech się pani nie śmieje... To serial, który uczy, spełnia ważną funkcję społeczną, ale... Musierowicz opisała historię polskiego przełomu poprzez losy ludzi z tak zwanej "budżetówki", inteligencji. Mało kto się tą grupą dziś zajmuje. Zbiedniała, zmarginalizowana walczy o swoją godność, o wartości, które w JeżYcjadzie są permanentnie obecne w tle, ale nikt ich nam nie pokazuje palcem. Musierowicz to jedna z nielicznych autorek, dzięki którym możemy postrzegać naszą rzeczywistość inaczej niż przez pryzmat gazety czy OBOP-u. Pisarze boją się pisać o dniu dzisiejszym. I jej książki nie są - wbrew pozorom - dla młodych panien. Tak się może zaczęło, ale dziś to znacznie poważniejsza sprawa. To nawet więcej niż literatura familijna. Czytał je profesor Raszewski, czyta Erwin Axer... To historia Polski napisana pięknym, prostym językiem. Jest w niej przygoda, uczucie, emocje, myślenie... Czytelnik staje się sędzią czasu: nie sposób nie dostrzec, jak czas wpływa na indywidualne losy. Nasze losy. Ten, kto sięgnie kiedyś po tę literaturę i ją sfilmuje, wybuduje pomnik Poznaniowi. Ale poza wszystkim jest to nasza historia. Rzecz się dzieje na J eżycach, ale przede wszystkim dzieje się teraz. A to teraz jest fascynujące. Czy Poznań wart jest tego pomnika? - Jeśli nie walczy, to nie jest jego wart. Ale powinien walczyć! To jest wpisany w dobrą literaturę gotowy scenariusz do kina akcji... z miejscem na refleksję. Mówiła Pani, że nie rozróżnia ludzi z Jeżyc, Wildy, Łazarza. Może ludzie w Poznaniu stali się do siebie podobni. To jacy oni są? - Globalizacja nie omija ani Jeżyc, ani Łazarza! Wszyscy stajemy się do siebie coraz bardziej podobni! Chcemy tego czy nie. Mogłabym mówić o specyfice poznańskich rzemieślników. Mój mąż - jak pani widzi - jest zbieraczem, kolekcjonerem... Mówimy o imponującej kolekcji lamp... - Tak, ale nie tylko, bo i zegarów, i innych rzeczy, więc mieliśmy dużo do czynienia właśnie z rzemieślnikami, bywali u nas w domu... Porównując ich z tym samym środowiskiem w Warszawie, stwierdzam, że poznaniacy mieli swoją szczególną klasę, swoją szlacheckość. Tu tego nie ma. Myślę, że byli o wiele bardziej konserwatywni, mieli ambicję, dumę zawodową - tu nawet ci najlepsi, nawet ci, którzy robią jak dla siebie - już tego nie mają, tego zawodowego patriotyzmu, charakterystycznego dla przedwojennych rzemieślników. Pewnie trzeba by szukać wpływów pruskich, niemieckich.

Ewa Obrębowska- Piasecka

Ryc. 2. Bankiet po premierze Drzewa; od lewej: E. Naganowski, M. Król z żoną, I. Cywińska, M. Kwiatkowski, E. Korin i A. Wituski. Fot. Archiwum Teatru Nowego, 1989 r.

A życie artystyczne Poznania poza sceną? - Za moich czasów "nocne" życie teatralne koncentrowało się w "Smakoszu", obecnie "Pizza Hut". To miejsce tętniło życiem, może nie wymieniało się tam myśli przesadnie wyrafinowanych, bo wszystko suto zakrapiano alkoholem, ale niewątpliwie był to przyczółek bohemy... Wszystko zależy od ludzi, ale ci ludzie muszą wyrastać na jakiejś glebie. Tej gleby dla twórców, dla artystów w Poznaniu było niewiele. Toteż niektórzy opuścili Poznań. Najbardziej żałowaliśmy Stula Hebanowskiego, którego Poznań stracił z własnej winy, jak wielu zresztą przedtem. Odjeżdżali niedopieszczeni, a czasem - jak Byrscy - wygnani. N o, ale takie były czasy! W Poznaniu co rusz słychać głosy tęsknoty za Panią. Sugestie, że dobrze było, żeby Pani wróciła: i do pracy, i tak w ogóle. Czym Pani kupiła to miasto? I czy miała Pani poczucie, że to, co mu Pani daje, trafia na podatny grunt? - Myśmy byli dopieszczeni! I ja, i mój zespół. Byłabym straszną niewdzięcznicą, gdybym tego nie podkreślała na każdym kroku. Trudno się "wchodziło" w Poznań, ale kiedy zostaliśmy już kupieni przez publiczność, nie było powodu do narzekania. No, trzeba przyznać, że był doskonały czas. Teatralnymjęzykiem mówiło się o rzeczach niedozwolonych, więc każdy spektakl stawał się seansem wymiany niecenzuralnych myśli. Wielu ludzi dzięki temu skupiło się wokół

Ryc. 3. Bankiet po premierze Drzewa; od lewej: W. Braniecki, I. Cywińska, 1. Sieradzki iA Machalica. Fot. Archiwum Teatru Nowego, 1989 rteatru, poczuło się tu jak w domu - szczególnie młodzi. Najstarsze klasy liceum i pierwsze lata studenckie to najaktywniejszy wiek. Uczyłam wtedy także na Uniwersytecie - kiedy Barańczak odszedł, zajęłam jego miejsce. Andrzej Maleszka, Romek Chojnacki - to moje "dzieci" ze studiów. Oni też byli jakąś "zarazą": przyciągali do teatru, bo sami z niego nie wychodzili. Ale na początku studencki Poznań był podzielony: na naszych sympatyków i wrogów. Była walka między nami i Teatrem Ósmego Dnia, "Ósemki" próbowały nas niszczyć. To komplement - widocznie czuły się zagrożone. Ludzie z "Ósemek" pojawiali się na naszych spotkaniach, zachowywali się prowokacyjnie. Bałam się ich. Ceniłam ich robotę. Ale równocześnie zdawało mi się, że nie musimy sobie wchodzić w drogę, że publiczności wystarczy. My robimy swoje, oni swoje. Różniliśmy się wiekiem i podejściem do sztuki. Teatr offowy z definicji buntuje się przeciwko oficjalnym instytucjom, więc nas atakowali... W rezultacie wszystko skończyło się wielką przyjaźnią między teatrami. W naszym teatrze pisało się potem listy protestacyjne w ich obronie. Prowadziliśmy w Nowym dyskusje... Aktorzy po spektaklu mieli obowiązek brać udział w rozmowach z widownią. Stało się to rytuałem. To był zaczyn czegoś bardzo ważnego, tak kształtowała się publiczność tego teatru. Aktywna publiczność, bardzo wymagająca.

Ewa Obrębowska- Piasecka

Teatr Nowy za Pani czasów był miejscem szczególnym, tworzyliście zespół, ale też coś na kształt rodziny, ze wspólnymi planami, sprawami... - Teatr to nie tylko instytucja. To wspólnota poszukująca odpowiedzi na nurtujące ludzkość odwieczne pytania. Wspólnota, a więc bycie razem. Także poznawanie swoich tajemnic, wpływanie na siebie, wzajemne ubogacanie. Jest w tym coś niemal grzesznego, brak pokory, chęć bycia Bogiem, pragnienie stworzenia nowego świata. Ale sądzę, że jeśli zrezygnuje się z tego i zacznie traktować pracę tylko i wyłącznie jako zmierzanie do fmału - premiery, to straci się największą frajdę uczestniczenia w dziele kreacji, czymś, co staje się istotą życia, a nie tylko "odgrywaniem" cudzych słów, cudzych snów. Ku radości widzów. Ostatnio pracuje Pani przede wszystkim dla telewizji... - Uciekłam do filmu, bo w teatrze nie da się już dziś pracować tak, jak lubiłam. Nie ma czasu na taką aktywność, zaangażowanie, oddanie... W fIlmie mogę sobie na to pozwolić. Na kilka dni mam moich aktorów tylko dla siebie, na własność, takjak kiedyś w teatrze miałam ich na zawsze, na lata. Jest inny czas. To pora dla tych, którzy chcą mieć po prostu efekt na scenie.

Dla wirtuozów. I pewnie trzeba się z tym zgodzić. Ja bym tak nie potrafiła. Jakość spektaklu to za mało, chodzi o tę "grę miłosną" poprzedzającą premierę, bo najpiękniejsze, co może być w teatrze, to próby. Filmjest dla mnie w jakimś sensie substytutem teatru. Daje inne radości i - tymczasem - to mi wystarcza.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2000 Nr2 ; Jeżyce dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry