URODZONA NA JEŻYCACH, czyli tajemnice i zagadki

Kronika Miasta Poznania 2000 Nr2 ; Jeżyce

Czas czytania: ok. 6 min.

MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

M oja rodzina mieszkała w czasie wojny przy ul. Polnej, toteż w odpowiednim momencie - a był to 9 stycznia 1945 r. - przyszłam na świat w pobliskim Szpitalu Położniczym, zarządzanym oczywiście przez Niemców. Były to już ich ostatnie tygodnie w Poznaniu, a że nic tak nie poprawia stanu świadomości, jak zbliżająca się ofensywa sowiecka, niemieccy lekarze i położne byli dla rodzących Polek w miarę grzeczni. Nawet kiedy zamienili jasnowłosą córeczkę ZofIi Barańczakowej na ciemnowłosego chłopczyka o nazwisku Banaszak, już na pierwsze wezwanie pospieszyli naprawić swój błąd. Zagadką jest, czy doszłoby do stwierdzenia niefortunnej zamiany, gdybym nie była blondynką. Być może ów omyłkowy stan rzeczy utrzymałby się jeszcze przez jakiś czas - w końcu za oknami strzelano i spadały bomby. Pani Banaszakowa mogła była odejść ze szpitala ze mną w ramionach, po czym przepaść w zawierusze związanej z wyzwalaniem Poznania i może teraz nie ja mieszkałabym na Jeżycach, tylko ten ciemnowłosy Banaszak, w dodatku pod nazwiskiem Barańczaka! Byłoby więc dwóch Barańczaków, z czego tylko jeden autentyczny. Ciekawe, czy obaj by pisali - ot, następna zagadka. Natomiast pewne jest, że jasnowłosa dziewczynka u Banaszaków nie napisałaby w życiu żadnej powieści, a tym bardziej wielotomowej sagi, gdyż pozbawiona byłaby ze strony pani Banaszak tej presji i dopingu, których swemu potomstwu nie szczędzi Mama Barańczakowa (w tym względzie nikt z nią równać się nie może). Wyjęta wszakże z ramion Banaszaków i przywrócona swemu losowi zostałam bezpiecznie ulokowana na łonie rodziny, w pokoiku przy ul. Polnej. I właściwie od tej pory mieszkam na Jeżycach - jeśli nie liczyć tych marnych dwudziestu lat przerwy na Grunwald i Stare Miasto oraz na Duszniki Wielkopolskie (pierwsze miejsce pracy moich rodziców po dyplomie AM).

Z Dusznik powróciliśmy do Poznania w roku 1949. Nasz ojciec, lekarz, został powołany do wojska i otrzymał przydział na wspólne - z trzema rodzinami wojskowymi - mieszkanie przy ul. Grottgera 4. Dom pochodził z początku stulecia i był w niezłym stanie - działania wojenne jakoś ominęły tę ulicę. Pamiętam wielki pokój, parkiety ostro pachnące pastą, wielkie trójskrzydłowe drzwi i mosiężne klamki. Mieszkaliśmy tam tylko dwa lata - potem wojsko upomniało się o kamienicę. W zamian otrzymaliśmy mieszkanko w nowo wybudowanych blokach przy ul. Kościuszki 110. Pod numerem 106, przy tym samym podwórku, zamieszkał miły, jasnowłosy chłopiec, nieco starszy od nas. Pamiętam, że zawsze dowodził podwórkowymi zabawami i był niezmiennie uprzejmy. Nazywał się Romek Strzałkowski.

W blokach także - przy ul. U rbanowskiej - zamieszkałam po studiach, z mężem, a potem już i z pierworodnym synem. Lecz po kilku zaledwie miesiącach wpatrywania się w fasadę przeciwległego wieżowca odczułam gwałtowną potrzebę posiadania prawdziwego domu. Kupiłam gazetę, zajrzałam na stronę z ogłoszeniami drobnymi i wzrok mój trafił natychmiast na jedno z nich, po czym już go nie opuścił. Ktoś chciał zamienić mieszkanie w starym budownictwie na małe, w nowym. Zadzwoniłam. Umówiliśmy się. Tak znaleźliśmy prawdziwy dom.

Mieszkanie było duże, miało skrzypiące, pastowane parkiety, trój skrzydłowe drzwi i mosiężne klamki, słowem - idealnie przystawało do mojego wzorca bezpieczeństwa, przytulności i domowego uroku. Mieściło się w kamienicy z 1911 roku, przy ul. Słowackiego, niedaleko placu Asnyka (dodatkowy plus: przy rogu Asnyka i Słowackiego mieszkał mój ukochany profesor i wychowawca licealny Marian Węgrzynowicz, przez pokolenia zwany "Dziadkiem").

Jedyną lokatorką mieszkania przy ul. Słowackiego 18 była piękna starsza pani, wdowa po adwokacie Stanisławie Hejmowskim. Kancelarie adwokackie zajmowały zresztą przez długie lata cały parter tego budynku. Także boczny pokoik

Ryc. 1. Małgosia i Stasiu Barańczakowie

Małgorzata Musierowiczmieszkania na II piętrze służył temu celowi. To tu mecenas Hejmowski wiódł długie rozmowy z robotnikami i ich rodzinami, kiedy po Czerwcu '56 bronił oskarżonych o udział w "wypadkach poznańskich". Pani Hejmowska - bardzo już chora - chciała się wyprowadzić z tego mieszkania, zbyt wielkiego dla samotnej kobiety. Ale zamiana nie była rzeczą prostą. Wielu pojawiało się chętnych, lecz nikt z nich nie był w stanie sprostać obowiązującym wówczas normom kwaterunkowym: przydział metrażu wynosił, zdaje się, 7 czy też 10 m 2 na głowę obywatela. Mieszkanie liczyło 120 m 2 . Dopiero my, para artystów plastyków, każde z papierkiem Ministerstwa Kultury i Sztuki (które przyznawało absolwentom uczelni plastycznych prawo do nadmetrażu na pracownię) byliśmy w stanie zasiedlić ten wielki lokal. Ku obopólnej uldze i radości dokonaliśmy więc prawnego aktu zamiany i w sierpniu 1971 roku nasza trzyosobowa rodzina zjechała na Słowackiego 18 ze swym skromnym dobytkiem, który składał się z wózka, łóżeczka, sztalug i blejtramów oraz kilku pak z książkami. Zagadkąjest, w jaki sposób już po kilku latach mieszkanie nasze, tak wielkie i puste, zostało doszczętnie zapchane dziećmi, meblami, obrazami i przede wszystkim - olbrzymim księgozbiorem. Pani Hejmowska, wyprowadzając się, zostawiła tylko kilka rzeczy niepotrzebnych, na przykład dwie kolosalne szafy na akta sądowe. W spiżarni, za trzymetrową drabiną, pośród przeróżnych drobnych rupieci, odkryliśmy tajemniczy przedmiot: była to wąska paczuszka na kiju, spowita, jak baleron, mocnym sznurkiem. Kiedyśmy go rozsupłali, ukazała się gazeta z października 1957 roku, która zaraz rozsypała się ze starości, ujawniając flagę narodową, ciasno zwiniętą w rulonik. Wysnuliśmy oczywisty wniosek, że państwo Hejmowscy ostatecznie utracili nadzieję w październiku 1957 roku. My sami wywiesiliśmy tę flagę dopiero w 21 lat później, także w październiku, w roku 1978, w dniu nowej nadziei, to jest po wyborze papieża Jana Pawła II. Uznaliśmy, że państwo Hejmowscy uczyniliby to samo. Odtąd wywieszamy flagę z ich niegdysiejszego balkonu w dni świąt i uroczystości, czasem w towarzystwie drugiej, biało-żółtej, atłasowej, zdobnej w godło Watykanu. Jest to nasza pamiątka z Krakowa, z pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Dobrze nam się tu mieszka - już prawie 30 lat! Przywiązaliśmy się do Jeżyc.

Ta, niegdyś elegancka, dzielnica, przykurzona z upływem lat, zdewastowana w PRL-u, obecnie z wolna zaczyna odzyskiwać wdzięk. Niektóre z kamienic przy ul. Dąbrowskiego - odnowione, pomalowane i pokryte nowymi dachami - pozwalają się domyślić, jak ładnie tu było przed stu laty. Szkoda, że już nie wrócą czasy, kiedy po tych chodnikach przechadzali się ludzie kulturalni i cisi. Dziś mieszkaniec kamienicy przy Słowackiego nie powinien w zasadzie otwierać okien: chodniki i murki, schodki i ławeczki okupowane są przez młodzież w dresach, która od rana do późnej nocy niezmordowanie nasyca aurę dzielnicy paroma, w kółko powtarzanymi próbkami swego nie skomplikowanego wokabularza. Pod oknami zatrzymują się na długo samochody, a z ich uchylonych drzwiczek szczodrze bucha dudnienie basów w stereofonii. Domy nie mają tu na ogół podwórek, toteż młodsza dziatwa, klnąc równie grubo jak młodzież, gra na jezdni w piłkę lub zwyczajnie się goni, wrzeszcząc nieludzkimi głosamiltyc.2. ałgorzata usierowicz na balkonie swojego jeżyckiego mieszkania. Fot. . Forecki.

Kolejną więc zagadką jest, jakim cudem - skoro te hałasy dobiegają nawet przez zamknięte okna - ktoś tu zdołał napisać 33 książki w niespełna 30 lat. Odpowiedzi udzielił kiedyś prof. Zbigniew Raszewski, poznaniak z urodzenia, warszawiak z konieczności, wielki miłośnik Jeżyc (to on jest twórcą nazwy "Jeżycjada" dla trzynastu spośród tych trzydziestu trzech książek). W jednym z listów Profesor napisał tak: "Wiele pięknych książek powstało w trudnych warunkach, jakie cierpieli ich autorzy, a w innych warunkach, kto wie, czy by powstały?" Otóż to. Zresztą, czy to są trudne warunki? Skądże znowu. Na Jeżycach mieszka się bardzo dobrze. Nie zamieniłabym tej dzielnicy na żadną inną, zwłaszcza że zdołałam już na dobre się zakorzenić w tej małej społeczności. Znam tu wiele osób. Na Rynku Jeżyckim mam zaprzyjaźnione straganiarki, w piekarni przy Dąbrowskiego kupuję co dzień od 30 lat tak samo pyszny chleb ("zarumieniony, wypieczony, popękany") i żartuję z tymi samymi ekspedientkami. Często chodzę do kina Rialto i zaglądam do księgarni "Nowela", mieszczącej się naprze

Małgorzata Musierowiczciwko, w secesyjnej kamienicy o ceglanej fasadzie. Tam właśnie kupiłam ostatnio książkę Zbigniewa Zakrzewskiego Ulicami mojego Poznania i od razu postanowiłam sprawdzić, co on pisze na temat ul. Słowackiego. Ku mojemu zdumieniu, okazało się, że w latach 1918-39 nie było w naszej kamienicy lokatorów o nazwisku Hejmowscy. "Dom pod osiemnastym zamieszkiwali: wybitny adwokat i notariusz dr Jan Sławski, ceniony internista Kazimierz Wilczewski oraz utalentowana harfiarka orkiestry symfonicznej Janina Rogozińska" - przeczytałam. A dalej zdarzyło się coś tajemniczego. Chciałam się dowiedzieć, kto w okresie dwudziestolecia międzywojennego mieszkał przy ul. Grottgera 4, w ulubionym domu mojego dzieciństwa. "Przy Grottgera pod czwartym - odpowiedział mi Zbigniew Zakrzewski - ulokował się zdolny adwokat i prawy człowiek, dr Stanisław Hejmowski". Osłupiałam.

Jestem osobą racjonalną, daleką od mistyfikacji i przeczuć oraz wiary w nadzwyczajne zbiegi okoliczności. Dość mam wymyślania faktów na użytek moich licznych powieści, nie muszę szukać nadzwyczajności w życiu. Ale gdybym wymyśliła podobny zbieg okoliczności dla potrzeb fabuły, nikt by w to po prostu nie uwierzył. Ot, zagadka!

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2000 Nr2 ; Jeżyce dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry