PROFESOR WITOLD JAKÓBCZTI(, JEŻYCZANIN Z WYBORU

Kronika Miasta Poznania 2000 Nr2 ; Jeżyce

Czas czytania: ok. 14 min.

STANISIAW JAKÓBCZ¥K

O jciec mój, Witold Jakóbczyk, uważany przez wielu historyków za jednego z twórców poznańskiej szkoły badań nad Wielkopolską okresu zaborów, był - jak mawiał sam o sobie ijak mówili o nim z szacunkiem inni - poznańczykiem i Wielkopolaninem z wyboru. Urodził się bowiem (w 1909 roku) i wychowywał w Sosnowcu, a do Poznania przybył dopiero w 1930 roku na studia. Jego mistrzami stali się wtedy tacy koryfeusze, jak Bronisław Dembiński, Kazimierz Hodynicki, Jan Rutkowski, Adam Skałkowski, Kazimierz Tymieniecki, Zygmunt Wojciechowski, Florian Znaniecki.

Ale był też, gdy tylko mógł o tym decydować, mieszkańcem Jeżyc. Początkowo wyboru nie miał i mieszkał jakiś czas na Wildzie, bo tam ubogiego studenta przygarnęli dalecy krewni. W 2 poło lat 30. jednak, gdy już zaczął pracę na Uniwersytecie w Seminarium Historycznym i wydawało mu się, że doszedł do samodzielności materialnej, zarabiając 58 zł miesięcznie, przeniósł się na Jeżyce, do nie istniejącego już dziś domu przy ul. Sienkiewicza, między ulicami Asnyka a Prusa. Krystalizowały się wtedy właśnie jego zainteresowania XIX wiekiem i tzw. pracą organiczną. Bardzo to znamienne, że w owych latach powstały jego artykuły o księdzu Wawrzyniaku i rozprawa doktorska o Maksymilianie Jackowskim (w roku 1938), którzy do dziś patronująjeżyckim ulicom... Wspomniane zarobki, uzupełniane w różny sposób, wyznaczyły na całe życie skromny styl bycia Ojca i brak tak zwanego, często a eufemistycznie, "zmysłu praktycznego". Przyzwyczajenie do braku pieniędzy zostało mu na zawsze - kiedy, już w latach 70. czy 80., wyjeżdżał na wczasy do Ustronia pod Kępnem, nie zabierał, dosłownie, ani złotówki. "Przecież bilet mam w obie strony, tam po mnie wyjadą, wyżywienie na miejscu, a z atrakcji są tylko rozmowy ze znajomymi i spacery" - mówił. Opowiadała mi też profesorowa Hanna Ziółkowska, że gdypodczas takich spacerów grupka znajomych skręcała do Wieruszowa - "na kawę czy na koniak" - ojciec wolał zostać nad Prosną. Gdy wybuchła wojna, w mobilizacyjnym pośpiechu opuszczał mieszkanie przy ul. Sienkiewicza, z pełną ufnością zostawiając w nim cenne książki. Kiedy, po krótkiej kampanii wrześniowej, zbyt krótkiej, jak twierdził, i bezsensownej, bo polegającej tylko, w oczach młodego podchorążego, na forsownych marszach tam i z powrotem, chwilami nawet bez broni, po długiej niewoli, zbyt długiej, ale wcale nie tak strasznie wspominanej, bo obfitującej w wiele nowych doświadczeń, znajomości i możliwości nauki - ojciec poznał wtedy smak ananasa i kawy Neski, pierwszy i jedyny raz w życiu zobaczył miasta Zachodu (po ewakuacji oflagu szedł pieszo do Lubeki), nauczył się słuchania muzyki, a także lepiej jeszcze władać niemieckim i biegle czytać po angielsku, a nawet po francusku, kiedy zatem wracał do Poznania, wiedział już, że dom przy ul. Sienkiewicza, razem z jego niewielkim dobytkiem i książeczką PKO, na której trzymał skromne i nie wiadomo z czego uskładane oszczędności, przestał istnieć. Była zima roku 1945. Powracających z niewoli nikt nie witał, na dworcu kolejowym kręcili się tylko kolejarze. Jeden z nich wydał się ojcu młody i sympatyczny, więc w krótkiej pogawędce zwierzył mu się, że nie ma gdzie mieszkać. Kolejarz nie wahał się ani chwili: "Może Pan się zatrzymać u nas, na J eżycach..." N azwa dzielnicy wystarczyła, żeby Witold Jakóbczyk, również bez wahania, zamieszkał u państwa Wonsów w oficynie przy ul. Szamarzewskiego. Przypadek chciał, że - wiele lat później - ich córki, Elżbieta Wonsówna i moja siostra Magdalena, zostały serdecznymi przyjaciółkami (młodszy brat Eli jest teraz wziętym aktorem scen warszawskich, ale podkreśla swe nadwarciańskie pochodzenie). Już w następnym roku ukazuje się pierwsze wydanie książki ojca o "doktorze Marcinie", często wznawianej i chyba najbardziej znanej i cenionej jego książki - przynajmniej przez zwykłych poznańczyków, może nie przez naukowców. Świadczy to nie tylko o tempie pracy wydawców i drukarzy, ale także o intensywności pracy autora. Karol Marcinkowski był zresztą uważany przez mojego ojca za postać ze wszech miar wzorcową i idealną, i to przekonanie po nim odziedziczyłem; może dlatego, że był "doktor Marcin" nie tylko "organicznikowskim" społecznikiem, ale miał też za sobą romantyczną przeszłość powstańczą. W tym czasie młody historyk poznaje moją przyszłą matkę, Zofię z Zaworskich i - niemalże bez tradycyjnego narzeczeństwa - żeni się. Ponieważ Zaworskim udało się właśnie odzyskać dostęp do swego dużego, przedwojennego, czynszowego mieszkania w kamienicy Stępniewiczów przy ówczesnej ul. Marszałka Focha, ojciec opuszcza na szereg lat J eżyce, stając się - nolens volens - mieszkańcem Łazarza. Dziadek mój Stanisław Zaworski był jakiś czas szefem Palmiarni w parku, zwanym jeszcze wtedy parkiem Wilsona, więc były to tereny częstych spacerów rodzinnych. Łazarz nie należy jednak do tematu, więc pospieszę wspomnieniem naprzód - bo od roku 1948 przeszłość może już być dziedziną moich własnych wspomnień - z powrotem na Jeżyce. Rozliczne były argumenty ojca, by wynieść się z czwartego piętra kamienicy stojącej przy ulicy, która tymczasem zmieniła patrona z Focha na Rokossowskie

Stanisław J akóbczyk

go - co miało tę korzyść, że kuzyni nauczyli siostrę moją i mnie wyjmowania łyżeczki z kubka, "żeby nie mieć jednej brwi wyżej, jak Rokossowski" - pozostając nadal " marszałkowską" , a wkrótce zresztą powróciła do tradycyjnej nazwy Głogowska, a więc właśnie zbyt wysokie piętro, na które trzeba było wnosić węgiel do pieca, niebezpieczne poza tym dla ciężko chorego dziadka, dalej hałasy ruchliwej ulicy, utrudniające podobno naukową pracę (tramwaje faktycznie hałasowały, ale mógł przecież przenieść się do pokoju od podwórza...), wreszcie zbytnie oddalenie od głównych uniwersyteckich gmachów. Myślę jednak, że chodziło głównie o szansę sentymentalnego powrotu do starego "fyrtla". Powrót odbył się zimą roku 1956. Jechaliśmy wielkim wozem konnym pełnym dobytku. Ojciec wracał na Jeżyce, tym razem na ul. Słowackiego, do kamienicy nr 29. Zamieszkaliśmy na wysokim parterze. Były to czasy, kiedy samochody należały do rzadkości - na Słowackiego, Prusa, nie mówiąc już o Asnyka, można było spokojnie najezdni grać w modnego palanta, niekiedy tylko przerywając na chwilę, żeby przepuścić czarną taksówkę, która wysuwała chybotliwą, czerwoną wskazówkę, skręcając na postój przy Rynku Jeżyckim, albo właśnie konny wóz, do którego można było się " przyczepić " dla krótkiej i wspaniałej przejażdżki, ryzykując najwyżej połechtanie biczyskiem zniecierpliwionego , .

woznlCY. Ulica Słowackiego była zamknięta od wschodu daleką sylwetkąjednej z wież poznańskiego Zamku, a równoległa Dąbrowskiego - wysmukłą wieżą kościoła pw. Najświętszego Zbawiciela przy ul. Fredry. Przed kamienicami, za urozmaiconymi, ale utrzymanymi dokładnie w stylu budynku ozdobnymi murkami i płotkami, znajdowały się urocze ogródki. Parę lat później zaczęto je likwidować. Podejrzewałem wtedy, że jedynym rozsądnym powodem tego barbarzyństwa mogły być chyba tylko kłopoty ze znajdywaniem wśród krzewów zagubionych piłek palantowych. Od pewnego czasu mieszkańcy Słowackiego usiłują na własną rękę wrócić do tej ogródkowej tradycji, ale rezultaty owej nieskoordynowanej działalności ("każdy o swojego bejma") są raczej żałosne. W tej części Jeżyc ważnym znakiem, pozwalającym przewidywać pogodę, stał się zapach. Jeżeli na placu Asnyka pachniało czekoladą, na pewno zanosiło się na deszcz lub śnieg, jeżeli papierosami Sport, zbliżało się ocieplenie, zapachy węgla wróżyły suche upały lub - w zimie - umiarkowany mróz. Sucha, kontynentalna pogoda z północnego wschodu pojawiała się bezwonnie. Okoliczne ulice stały się prędko terenem spacerów ojca, który uwielbiał przechadzać się w towarzystwie własnych dzieci; wstyd przyznać, ale dzieci wolały wtedy inne towarzystwo. Gdy tylko ktoś się potknął, profesor Jakóbczyk klął siarczyście ojców miasta za to, że "już 12 lat po wojnie" (a potem 20,30 itd.), a nie potrafią jeszcze układać równych chodników, których wspomnienie zachował z Lubeki. Czynił tak przez całe życie, do roku 1986, co źle świadczy o kolejnych poznańskich władzach. Rzeczywiście, dziury i wystające krawędzie, spękania, kałuże i nierówności są nadal specyficznym folklorem na wschód od Odry. Chętnie, oczywiście, korzystał ojciec z bliskości cudownego Sołacza i Golęcina, ale bezkonkurencyjnym, ulubionym jego miejscem do spacerowania, gdy tylko zaczynał się sezon, był Ogród Botaniczny. Przez długie lata do obowiązkówniemalże należała wiosenna i jesienna wizyta w "Botaniku", o ile można z całą rodziną i znajomymi. Z pewnością tutaj właśnie, w tej części miasta, czuł się mój ojciec naprawdę u siebie. Z jednego z okien mieszkania widać było nawet miejsce po dawnym jego domostwie przy Sienkiewicza. Nie wiedziałem wtedy, że widać też było balkon pewnej kamienicy przy Prusa, gdzie mieszkał z rodziną założyciel Szkoły Muzycznej, mój przyszły teść Witold KanduIski.

Słowackiego 29 - to był świetny adres. Najpiękniejsze było podwórko: brudna i odrapana studnia, z jednej tylko strony otwarta górą - za wysokim murem - na sąsiednie podwórza, mieściła dużą wnękę ze śmietniskiem, wspaniałym wiszącym na ścianie trzepakiem i drewnianą budą z maglem. To był taki smali buisness pana Niziołka, a potem jego zięcia pana Grycmana, który w narożnikowej - z ul. Asnyka - suterenie miał też sklepik ze wszystkim. Na środku podwórza bywała czasem mała piaskownica. Inna wnęka, czy raczej załamanie muru, tuż pod naszym oknem, idealnie nadawała się na bramkę piłkarską. Chociaż wiele niecelnych strzałów tłukło nam szyby, ojciec sam się czasem do tego przykładał. Szybko męczyła go gra, ale lubił ćwiczyć "karne", zwłaszcza kiedy ja byłem na bramce. Cóż to była za kamienica! Jakiś czas administrował nią Uniwersytet, więc w różnych chwilach swojego życia mieszkało tu wielu znanych ludzi nauki. Kilka lat mieszkał tu, nieżyjący już od 1952 roku, muzykolog Adolf Eustachy Chybiński. Mieszkali także profesorowie Stefan Dąbrowski i Stanisław Urbańczyk. Zanim przeniósł się do Łodzi, mieszkał też w tym domu historyk Józef Matuszewski, którego znaliśmy z siostrą od lat i uwielbialiśmy, nie tylko dlatego, że zawsze się z nami witał podając rękę, w której miał ukrytego cukierka, ale głównie dlatego, że był szalenie miły i miał wspaniałą brodę - było to wtedy niemodną rzadkością, źle widzianą przez władze. Nie wiadomo dlaczego, przecież i Marks i Engels, a nawet Lenin, też mieli brody. Spośród ówczesnych mieszkańców kamienicy nasza rodzina najbliżej żyła z Gawęckimi, Ludwiczakami, Rafińskimi i StoIzmannami. Profesor StoIzmann, potężnej postury Sarmata, nieczęsto dawał się widywać. Nieco bardziej otwarte życie towarzyskie, oraz laboratorium analiz lekarskich, prowadziła za to w kamienicy dystyngowana pani Helena Stolzmannowa. Bardzo i na zawsze zaprzyjaźniła się z moimi rodzicami, zwłaszcza z mamą. Starszy o parę lat ode mnie, wysportowany i elegancki Maciej StoIzmann był obiektem westchnień wszystkich okolicznych panien. Z kolei jego siostra Marita, słusznie uważana za skończoną piękność, nieświadomie łamała serca wszystkim młodzieńcom. Profesor Kazimierz Gawęcki, późniejszy rektor ówczesnej Wyższej Szkoły Rolniczej, ijego żona Dorota (zwana Danutą) z Grochmalickich, prędko stali się dla Zofii i Witolda Jakubczyków dozgonnymi przyjaciółmi, a dla nas, młodych, wujem i ciotką, głównie za sprawą natychmiastowej naszej przyjaźni z trzema braćmi Gawęckimi, pełnymi fantazji i temperamentu towarzyszami wszystkich zabaw, a potem i z ich młodszą siostrą, której wtedy jeszcze na świecie nie było. Drzwi w drzwi z nami mieszkał sławny prof. Witalis Ludwiczak, znany nie tylko jako prawnik, ale też jako sportowiec i działacz sportowy, słynny" Melon".

Stanisław Jakóbczyk

Tryskał humorem i dowcipem.

Moja mama i pani Ludwiczakowa znały się jeszcze sprzed wojny, więc nasze stosunki ułożyły się wspaniale. Ich córki należały do naszej nowej paczki. Ostoją życia towarzyskiego kamienicy i naszych rodzin było wszakże mieszkanie prof. Teodora Rafińskiego. Nie tylko dlatego, że - jakiś czas potem - stali się państwo Rafińscy jedynymi w pobliżu posiadaczami telewizora, ale przede wszystkim dlatego, że byli niezwykle gościnni, pełni oryginalnego humoru i zaraźliwego optymizmu. Ich syn Jerzy - przystojny, szczupły blondyn - i córka Hanna byli istotami co się zowie dynamicznymi i nieposkromionymi. A sławny pediatra pan Teodor był prawdziwą duszą towarzystwa - z LudwiczaRyc. 1. Witold Jakóbczyk przy pracy w mieszkaniu kiem improwizowali kabaretowe na Jeżycach. Fot. z lat 80. wręcz skecze i dowcipy, z Gawęckim jeździli na polowania i na ryby, z Jakóbczykiem wyśpiewywali operowe arie i duety. Mój ojciec, jako zagorzały kibic, był częstym gościem w "pokoju telewizorowym" . Bywało, że całymi godzinami przesiadywała tam cała niemal kamienica, a pani profesorowa Rafińska z niezmąconym spokojem podawała dziesiątki herbat, kaw, setki herbatniczków i tysiące dowcipów. N owy krąg znajomych nie przesłonił jednak starego, złożonego głównie z kolegów po fachu i pierwszych uczniów: Labudowie, Ziółkowscy, Grotowie, Rusińscy, Bursztowie, Kolańczykowie, Łuczakowie, Paproccy, Trzeciakowscy, Klanowscy i wielu innych... Wszyscy zaczęli bywać przy ul. Słowackiego 29.

Szczególne miejsce wśród przyjaciół zajmował "klan sosnowiczan". Jeśli dobrze pamiętam, oprócz mojego ojca i Janusza Ziółkowskiego należeli do niego Stefan Marzec (przez pewien czas pełniący odpowiedzialne funkcje we władzach miejskich, wciągając do współpracy Ziółkowskiego) i znakomity baryton poznańskiej opery Marian Woźniczko. Do dziś mam pierwsze bodaj powojenne nagranie Strasznego Dworu z Woźniczkąjako Miecznikiem. Zmarły niedawno prof. Janusz Ziółkowski i jego żona Hanna zawsze byli w naszej rodzinie nie tylko lubiani - w końcu nawzajem zaczęliśmy uważać się za rodzinę - ale zarazem szanowani i cenieni. Ich synowie - a potem i córki - stali się "przyszywanym kuzynostwem". W końcu spowinowacili się z naszymi sąsiadami Ludwiczakami...

Sosnowiczan łączyło zamiłowanie do muzyki operowej, oprócz Woźniczki świetny, "ustawiony" głos miał również wuj Ziółkowski. Mój ojciec śpiewać specjalnie nie umiał, ale znał na pamięć dziesiątki arii. Najmniej może z operą miał wspólnego Marzec, ale za to zawsze "załatwiał" bilety do gmachu pod Pegazem. Stefan Marzec był człowiekiem o najlepszym i najsubtelniejszym poczuciu humoru, jakiego zdarzyło mi się poznać. Można by napisać o nim osobną książkę. Lubił otaczać się ludźmi o podobnych odmianach charakteru i inteligencji. Nie odbiegnę od jeżyckiego tematu, gdy wspomnę o wspólnych Marców i Jakóbczyków znajomych - Danucie Lotyczewskiej (pisującej pod pseudonimem Magda Strumian) i Tadeuszu Nowickim, znakomitym rysowniku i karykaturzyście, tworzącym pod pseudonimem NOT. Mieszkali oni bowiem niedaleko, zdaje się przy ul. Żurawiej. Kiedyś profesorostwo J akubczykowie przeżyli chwile konsternacji, gdy udali się na proszone przyjęcie do NOT'ów. Stali w ciemnej klatce schodowej, dzwonek nie działał, w końcu zaspany pan domu otworzył drzwi w szlafroku i z ogarkiem świecy w ręku: "O, dobry wieczór, co za niespodzianka..." Po paru minutach krępującej rozmowy w holu rodzice już chcieli się wycofać, przekonani, że pomylili się o tydzień. Wtedy dał się słyszeć gromki śmiech tłumu gości, rozbłysło światło, gospodarz zrzucił szlafrok, pod którym miał nie naganny garnitur. "Macie rekord!" - mówił Marzec - "Już po pięciu minutach chcieliście się poddać!" W tym momencie gospodarze znów nakazali ciszę, bo rozległo się kolejne pukanie; zgaszono światło, NOT pospiesznie czochrał czuprynę, wdziewając podomkę... Ciekawe, że ojciec, który rzadko bywał w kościele, znał wielu księży i zawsze znajomości te szczerze cenił i pielęgnował. Ksiądz prałat Henryk Lewandowski, jeżycki proboszcz, należał do takich ludzi. W tym przypadku pierwszy krok wykonał duszpasterz, ale wzajemne kontakty były potem dość regularne, aczkolwiek rzadkie, aż do śmierci proboszcza. Chociaż do religijnych praktyk trudno było ojca przekonać, naszych pilnował, wyraźnie wpajając nam poczucie obowiązku. Prowadził też uroczyście swoje dzieci na procesję Bożego Ciała, żeby nam "pokazać" powstańców wielkopolskich, których wtedy szła jeszcze spora kompania, tuż przed barwnym tłumem bamberek. A procesja jeżycka sławna była przepychem na cały Poznań. Nie sposób nie wspomnieć o ośrodku życia towarzyskiego, jakim był gabinet fryzjerski pana Szydłowskiego, naprzeciwko pi. Asnyka. Byłem świadkiem, jak kiedyś z atencją powitał nie widzianego od 30 lat syna senatora Seydy. Szydłowski mawiał "dzień dobry dla Pana" i "do widzenia się z Panem", a między jednym a drugim streszczał głośno kilka gazet wraz z własnymi komentarzami. Przeskakiwał zresztą nieraz na drugą stronę ulicy, pod nr 29, jeżeli któryś z jego klientów był akurat chory i nie mógł sam do niego zejść. W domu przy ul. Słowackiego 29 pracował ojciec nad II i III tomem Studiów nad dziejami Wielkopolski w XIX wieku (Dzieje pracy organicznej), pisał biografie do Wybitnych Wielkopolan XIX wieku i mnóstwo innych, drobniejszych rzeczy. Ale szczególnie utkwiła mi w pamięci praca nad Bismarckiem, może dlatego, że właśnie świadomość moja dojrzała wtedy do zainteresowania się warsztatem historyka. To pierwsze zetknięcie z pracą naukową, początkowo fascynujące - stosy

Stanisław Jakóbczykpożółkłych rycin, starych dokumentów, setki notatek, kilogramy mniejszych i większych ksiąg, książek i czasopism, stało się dla mnie w końcu źródłem olbrzymiego rozczarowania, zawodu i zniechęcenia. Wrażenie to pozostało w mojej podświadomości. Do dziś czuję, że efektywność pracy naukowej z zasady swej pozostawia wiele do życzenia. Widząc objętość tomów, które ojciec musiał czytać, liczbę rozmaitych fiszek i maszynowych brudnopisów, w których cały pokój po prostu tonął całymi miesiącami, spodziewałem się rezultatu w postaci równie opasłych kilku tomów in folio oprawionych w pół skórę i zadrukowanych przynajmniej dwiema kolumnami, z aneksami w postaci map, drzew genealogicznych, kolorowych rycin, zdjęć i fotokopii. Z tego wielkiego oceanu w roku 1961 wyłoniło się jednak tylko niewielkie jeziorko, książeczka o rozmiarach niemalże kieszonkowego "kryminału", którą można było od biedy przeczytać w dwa wieczory "do poduszki". Ale też, co gotów jestem twierdzić z solidarną dumą do dzisiaj, bez fałszywej rodzinnej skromności, pochłaniało się Bismarcka jak "kryminał"; ojciec umiał pisać do czytania, świetnie popularyzując wiedzę. Jakiś czas potem poznałem u państwa Stolzmannów profesora Czesława Kudzinowskiego, którego wiele lat później spotykałem na zebraniach Komisji Językoznawczej Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Co jednak było wtedy ważniejsze, to pies profesora - wielki, szary bokser, tym się różniący od innych, że tkliwy właściciel nie pozwolił nigdy na przycięcie psu uszu ani ogona. Wabił się Bok. Kilka miesięcy potem doszła do mnie i Witka Gawęckiego wieść, że pies zaginął, a jego pan rozpacza. Zupełnie przypadkiem wytropiliśmy z przyjacielem zaginione zwierzę w pobliżu, na terenie posesji przy ul. Słowackiego 47, naprzeciwko szkoły. "Zaopiekowała się" nim kobieta zarządzająca owym budynkiem. Traf chciał, że mieszkał tam też znajomy ojca, ówczesny dyrektor administracyjny Uniwersytetu Tadeusz Klanowski i przy jego pomocy odzyskaliśmy Boka. Piszę o tym dlatego, że zaraz potem Klanowski zaczął namawiać ojca na kolejną przeprowadzkę, do tego właśnie domu. Duże mieszkanie na parterze zwalniało się, bo znajdujące się tam przedszkole dla dzieci pracowników Uniwersytetu przenosiło się na ul. Sporną. Apartament na parterze, z wyjściem na piękny ogródek, był z pewnością nie lada atrakcją; nie traciło się przy tym kontaktu z przyjaciółmi, bo to przecież tylko 200 m dalej, przy tej samej ulicy! A ile zieleni wokół! Rzeczywiście, mieszkało się tam znakomicie, od roku 1961 bodajże. Mama pielęgnowała ogródek dzielony z Klanowskimi, ojciec zachwycał się zielenią. Czasem, gdy liście opadły, można było z niektórych miejsc dojrzeć w oddali oficynę przy ul. Szamarzewskiego, z oknem państwa Wonsów. W naszych oknach były co prawda kraty, ale można je było rozsunąć. Kraty stanowiły pozostałość znajdującego się tu - jeszcze przed uniwersyteckim przedszkolem - komisariatu milicji. W piwnicach znajdowały się ponure, średniowieczne niemalże cele, zimne i wilgotne, regularnie zalewane przez kiepsko działającą kanalizację. W celach gniła drewniana podłoga, podjedną ze ścian podwyższona, dając coś w rodzaju niskiej pryczy - z jednej jej strony dwie deski na skos miały zastąpić więźniowi poduszkę. Spotkałem kiedyś człowieka, który był tam podobno przetrzymywany po Czerwcu 1956 roku.

Ryc. 2. Witold Jakóbczyk w ogródku przy ul. Słowackiego 47 z rodziną autora

Kilkanaście metrów dalej mieszkali państwo Ryglewiczowie i wdowa po profesorze Dembińskim, a bliżej Kraszewskiego znajdował się słynny miniaturowy sklepik pana Dudzika, który zastąpił nam teraz Grycmana. Dudzik - to była cała historia i legenda J eżyc. Przetrzymał wszystkich konkurentów i wszystkie kryzysy, "burze i napory", handlował wszystkim i niczym. Był czarodziejem. Kupował drożej, sprzedawał taniej i jeszcze zyskiwał. Czasem kupowało się u niego jedno jabłko taniej niż na rynku, gdzie chwilę przedtem sam je kupił. Ojciec był w wirze pracy i wszelakiej aktywności. Najważniejsze było teraz dla niego Towarzystwo Przyjaciół Nauk, gdzie pracował społecznie jako zastępca sekretarza generalnego. Była to wtedy prawdziwa godność w poznańskim środowisku naukowym - tylko przecież sekretarz, wiceprezes i prezes stanowili wyższe szarże. Magia Towarzystwa, szczególnie działająca na historyków zajmujących się XIX-wieczną Wielkopolską, polegała na tym, że można było przez nie, jak w wehikule czasu, zanurzyć się bezpośrednio w żywy ciągle przedmiot swoich własnych badań. Historia zdawała się przez to dziać się jednocześnie "kiedyś" i "teraz", co było jakby namiastką nieśmiertelności. Ojciec piastował ten urząd ze stosownym zapałem i zaangażowaniem. Zarazem sam starał się wiązać przeszłość z przyszłością; coraz serdeczniejsze stosunki łączyły go i z Pajewskim, i z Trzeciakowskim. . . Niezależnie od tego coraz więcej pisał i publikował. Nie wiem, co sądzą fachowcy, ale oryginalną i cenną pracą z tego okresu jest dla mnie niewielka, jak na temat, który obejmuje, skondensowana - co nie jest bez znaczenia dla stu

Stanisław Jakóbczyk

dentów - książka pod tytułem Niemcy 1815-1919. MiędzY partykularyzmem afederalizmem. To bardzo jasno i przystępnie prowadzony, stosunkowo krótki, syntetyczny wykład o bardzo ważnym fragmencie dziejów Europy, niewolny od osobistych poglądów i odczuć autora. Po roku 1979, już jako emeryt, ojciec pisze coraz więcej, często popularyzatorskich prac: o Towarzystwie Pomocy Naukowej, o Bazarze, o Czytelniach Ludowych, o swych ulubionych Wielkopolanach. Myślę, że siły do tej pracy zyskał przez swoiste odmłodzenie wcześniej nieco, na przełomie lat 60. i 70., kiedy stał się aktywnym członkiem - młodzieżowego w większej części - Towarzystwa Miłośników Opery. Wtedy to oprócz dawnych przyjaciół "do słuchania płyt", w domu przy ul. Słowackiego 47 zaczęli bywać pasjonaci z następnego już pokolenia - Ewa Baworowska, Zdzisław Dworzecki, Janusz Kępiński, Piotr N ędzyński, Sławomir Pietras i inni.

Kiedy niespodziewanie odszedł na zawsze, 3 października 1986 r., ta część Jeżyc wyraźnie już zaczęła tracić swój dawny, godny charakter. Znajomi ludzie nauki, obdarzeni większym zapewne zmysłem praktycznym, dawno już mieszkali przy "staropolskich" ulicach Grunwaldu albo na odzyskiwanym powoli Sołaczu; inni przenosili się na nowe osiedla lub na łono Abrahama. Kursy języków obcych Empiku przestały dowartościowywać ponurą szkołę przy ul. Słowackiego. Zamiast biblioteki przy Kraszewskiego dawno już były sklepy, zniknął Rymorz, znikła poczta, wreszcie zabrakło i Dudzika. Powoli zaczęła się rozprzestrzeniać meliniarska gawiedź z Wawrzyniaka. Dom przy Słowackiego 47 przeszedł w ręce świata przestępczego; przez jakiś czas nawet, w dawnym mieszkaniu filozofa, prof. Sucha, mieściła się tzw. agencja towarzyska. Budynek jest w opłakanym stanie, ogródek stał się publicznym śmietniskiem. Nie lepiej prezentuje się kamienica przy ul. Słowackiego 29. Z dawnychjej tuzów możnajeszcze tylko spotkać prawdziwego "ostatniego Mohikanina", profesora Kazimierza Gawęckiego, jak dostojnym krokiem wraca do domu z zakupami z jeżyckiej "mleczarni". Być może to tylko chwilowa zmiana. Ostatnio profesor Lech Trzeciakowski - ulubiony uczeń i pierwszy magistrant mojego ojca - zdecydował się zamieszkać w tej dzielnicy, w którymś z nowych domów między Mylną a Jeżycką. Może to początek nowej sztafety?

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2000 Nr2 ; Jeżyce dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry