,DZIADEK", CZYLI PROF. MARIAN WĘGRZYNOWICZ wspomnienia córek
Kronika Miasta Poznania 2000 Nr2 ; Jeżyce
Czas czytania: ok. 12 min.ANNA TERLECKA, WIESŁAWA WĘGRZYNOWICZ-LUDWICZAKOWA
W Dobrej koło Limanowej, pięknie położonej w Beskidzie Wyspowym, w dniu 29 maja 1886 r. urodził się Marian Węgrzynowicz, średni syn Jakuba i Heleny z War chało wskich. Matka Mariana pochodziła ze znanej krakowskiej rodziny - jeden z jej braci Antoni był wieloletnim kustoszem na Wawelu, drugi Stanisław został księdzem. Jakub Węgrzynowicz prowadził pocztę. Wybudował duży dom, którego tylko część przeznaczona była dla rodziny, w drugiej miał swoją kancelarię i poczekalnię. Synowie Węgrzynowiczów, po ukończeniu dwóch lat szkoły ludowej w Dobrej, kontynuowali edukację w N owym Sączu. Tam Marian ukończył III i IV klasę szkoły podstawowej, a następnie, w latach 1896-1904, CK Gimnazjum Wyższe, późniejsze I Liceum Ogólnokształcące im. Jana Długosza. Było to gimnazjum klasyczne prowadzone na wysokim poziomie. Jego absolwenci, mimo że z wykształcenia nie byli humanistami, mogli - po latach - konkurować ze swymi uczniami w znajomości łaciny i greki. Marian w 1909 roku ukończył studia filozoficzne w zakresie fizyki i dodatkowo matematyki w Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W tym samym roku podjął pierwszą pracę nauczycielską w Kutach, miejscowości położonej 25 km od Kołomyi, obecnie znajdującej się na terenie Ukrainy. W Kutach 28 sierpnia 1911 r. ożenił się ze śliczną nauczycielką Eugenią Bergerówną, córką lekarza. Przeżyli ze sobą 44 lata w miłości, zgodzie i harmonii. Marian był apodyktyczny, a łagodna, wpatrzona w niego żona ulegała mu we wszystkim, nawet - na życzenie męża - zrezygnowała z pracy w swoim zawodzie. W sierpniu 1914 roku urodziła się pierwsza córka Mariana i Eugenii Stanisława. Jeszcze w tym samym roku Marian został zmobilizowany, w związku z wybuchem wojny, do wojska austriackiego. Na skutek usilnych starań i odwołańniedługo był wojakiem, ale wtedy dla rodziny Węgrzynowiczów rozpoczęło się tułacze życie. Najpierw Marian został skierowany do Seminarium Nauczycielskiego w Jędrzejowie. Rodzinę zakwaterowano w klasztorze 00. Cystersów i tam w 1917 roku urodziła się druga córka Anna. Pobyt w Jędrzejowie miał tę dobrą stronę, że został uwieńczony dożywotnią przyjaźnią z doktorostwem Przypkowskimi, założycielami Muzeum Zegarów Słonecznych w Jędrzejowie. Następnym etapem w życiowej wędrówce Węgrzynowiczów był niedługi przystanek w Bielsku- Białej, gdzie w marcu 1919 roku przyszła na świat trzecia i ostatnia córka Mariana i Eugenii Wiesława. Ten urodzaj na córki nie zachwycał Mariana, ale kochał je bardzo. Otaczał wszystkie naj czulszą troskliwością, serdeczną przyjaźnią i opieką w każdej trudnej chwili życia. Jeszcze w 1919 roku wraz z grupą kolegów nauczycieli z Galicji Ojciec pojechał do Poznania. Aż do wybuchu wojny w 1939 roku pracował w Gimnazjum Męskim im. św. Marii Magdaleny, czyli w tzw. Marynce. Jednocześnie uczył w szkołach prywatnych - w Gimnazjum Żeńskim ss. Urszulanek oraz Gimnazjum im. Adama Mickiewicza (znanym też jako Gimnazjum ks. Piotrowskiego). Szkoły te starały się zatrudniać najlepszych nauczycieli nie tylko ze względu na poziom nauczania, ale również dlatego, aby uzyskać równe prawa ze szkołami państwowymi. W tym czasie Ojciec, jako ceniony pedagog, został oddelegowany do komisji egzaminacyjnej na Wyższe Kursy Nauczycielskie, Ministerstwo Oświaty powierzyło mu również prowadzenie kursów wakacyjnych dla nauczycieli szkół średnich w Lublinie. W 1930 roku kuratorium przyznało mu tytuł profesora oraz zatwierdziło na stałego nauczyciela szkół średnich i ogólnokształcących. W tymże roku Państwowa Komisja Egzaminacyjna w Poznaniu mianowała Ojca stałym egzaminatorem dydaktyki fizyki dla nauczycieli szkół średnich. Początkowo prowadził również zajęcia na Wydziale Lekarskim w Uniwersytecie Poznańskim, nie miał jednak warunków, by zdobywać stopnie naukowe, wymagane od etatowych wykładowców akademickich. Musiał przede wszystkim wyposażyć wynajęte, 5-pokojowe mieszkanie przy ul. Łazarskiej 2a i utrzymać na właściwym poziomie rodzinę. Aby temu podołać, nawet w czasie ferii był wykładowcą na wakacyjnych kursach dla nauczycieli. Tylko dzięki temu mogłyśmy z mamą spędzać lato nad morzem, a w zimie wyjeżdżać na narty. Ojciec w sposób zdecydowany wymagał, abyśmy nie rezygnowały z wypoczynku czy z rozrywek, byle w rozsądnych granicach. Dla siebie Ojciec prawie nigdy niczego nie potrzebował i nie dopuszczał, aby się nim opiekować. Po latach przyznał, że bardzo chciał zwiedzać obce kraje, ale rezygnował, bo wiedział, że mieliśmy tyle innych potrzeb. Organizował więc wycieczki w Polskę. Zabierał nas na niezapomniane wycieczki górskie, czasem parodniowe, połączone z pieczeniem ziemniaków, gotowaniem herbaty na ognisku, spaniem w szałasach i schroniskach, odwiedzaniem bacówek i piciem żentycy. Pełen życzliwości dla ludzi i niewyczerpanej gotowości do pomocy, przede wszystkim umiał słuchać. Patrząc w oczy rozmówcy, okazywał mu pełne zainteresowanie, tak jakby nic ważniejszego nie było. Nie tylko słuchał, ale w iście
Anna Terlecka, Wiesława Węgrzynowicz-Ludwiczakowakomputerowy sposób pamiętał, co komu leżało na sercu i przy okazji powracał do poruszonych tematów. Tak godzinami potrafił rozmawiać z bacami. Kiedyś Ojciec rozpoczął w dużym pokoju na zapleczu gabinetu fizycznego przy Gimnazjum św. Marii Magdaleny budowę czegoś bezpiecznego do pływania po wodzie z córkami. To "coś", czego chyba nigdy nie skończył, okazało się być później bardzo podobne do dzisiejszego katamaranu. Zainteresowania turystyką dzielił z bratem Leopoldem, który, choć z wykształcenia matematyk i fizyk, z zamiłowania był przyrodnikiem. W Krakowie Leopold zainicjował młodzieżowy ruch krajoznawczy, który swym zasięgiem objął później całą Polskę. Redagował i wydawał czasopismo dla młodzieży "Orli Lot" i zachęcał uczniów do badań etnograficznych. Za zasługi w tej dziedzinie został udekorowany najwyższymi odznaczeniami państwowymi, a 8-klasowa szkoła podstawowa w Dobrej nosi dziś jego imię. Ojciec miał bardzo szerokie zainteresowania. Był melomanem, kochał muzykę, zarówno symfoniczną, jak i operową. Systematycznie uczęszczał, z żoną lub którąś z córek, na koncerty symfoniczne. Nigdy nie pominął występów artystów tej miary, co Artur Rubinstein, Józef Hoffman, Alfred Cortot czy Józef Śliwiński. Na występ Jana Kiepury bilety były bardzo drogie, poszli więc z naszą siostrą Stanisławą na III piętro, ale Kiepurę "na żywo" słyszeli. Z oper najbardziej Ojciec cenił Aide z jej przejmującymi chórami. W okresie międzywojennym spotykali się w domu Rodziców nie tuzinkowi ludzie, m.in. ówczesna primadonna Opery poznańskiej Marynowicz-Madejowa, gwiazda operetki Jadwiga Fontanówna i pianista Józef Śliwiński, stale mieszkający w Paryżu niezrównany wykonawca Chopina. Po koncertach w Poznaniu przyjeżdżał na kolację, ofiarowując Rodzicom wszystkie kwiaty, które przysyłali na estradę wielbiciele Jego talentu. Kochał teatr i tę miłość chciał przelać na swych wychowanków. Organizował przedstawienia, których aktorami byli uczniowie. Fachowych, reżyserskich rad udzielała zaprzyjaźniona aktorka i reżyserka Wanda Trojanowska. A sztuki, które wystawiał z uczniami, nie były łatwe, m.in. Dziady, Noc Listopadowa, Jeńcy Plauta, Antygona... N a początku lat 30. Rodzice przenieśli się na ul. Matejki 52 do mieszkania, którego okna wychodziły na pi. Wilsona. Bywało u nich wówczas wiele osób. Przyjaźnili się z hrabiostwem Ignacym i Seweryną Mierzyńskimi; z hrabiną Mielżyńską utrzymywali żywe kontakty aż do jej śmierci, odwiedzając ją, już po wojnie, w jej małym, dwupokojowym mieszkanku na ul. Dzierżyńskiego. W czasie krótkiego pobytu Jana Sztaudyngera w Poznaniu bywał on u nas częstym gościem. Grywaliśmy w brydża, a jedna z nas otrzymała nawet od niego tomik aforyzmów z dedykacją: "Na pamiątkę wyjścia z bridge'a, a nie w bridge'a" oraz wpis w pamiętniku uczennicy: "Jedząc jabłko, a rumieniec widząc na Twej twa. .., ." rzy, poeta WIersz SIę pIsac wazy . Bywał też u nas poeta Wojciech Bąk, malarze: Leon Dołżycki z żoną, stąd też mieliśmy Jego obrazy, i Erwin EIster z żoną, miłośnik huculszczyzny, czemu dawał wyraz w swoich obrazach, których też parę u nas w domu było. W 1931 roku naj starsza córka Stanisława zdała maturę i została studentką chemii na Uniwersytecie Poznańskim. Chciała teraz chodzić jak inni na bale
Ryc. 1. Marian Węgrzynowicz z żoną Eugenią i córkami: Anną, Stanisławą i Wie sławą.
Fot. z lat 30.
i zabawy, ale wówczas panience z dobrego domu nie wypadało pójść na bal bez opieki. Wobec tego Ojciec umawiał się ze swoim kuzynem Eugeniuszem Warchołowskim, ówczesnym kierownikiem sądu grodzkiego, brali szachy i całą noc rozgrywali partię za partią, opiekując się bawiącą studentką. W roku 1935 studia rolnicze rozpoczęła Anna, a w 1936 roku ostatnia córka Wiesława zaczęła studiować chemię. I problem został rozwiązany, bo odtąd chodziłyśmy wszystkie trzy razem "pod opieką" statecznych kolegów, jak dr Kazimierz Kapitańczyk, późniejszy profesor Politechniki, i dr Anzelm Lewandowski, późniejszy profesor UAM. Przychodzili po nas do domu i nad ranem odstawiali pod bramę.
Wszystko się urwało we wrześniu 1939 roku. Początek wojny Ojciec przeżył bardzo ciężko. Starał się innych podnosić na duchu, ale widać było, jakjest udręczony. Punktem kulminacyjnym było wysiedlenie. Rodzice podzielili los większości mieszkańców Poznania, stracili cały dorobek swego życia, meble, pieczołowicie dobieraną bibliotekę, parę cennych obrazów, ubrania. Najsmutniejszy był moment, gdy Niemiec deptał zerwany ze ściany, roztrzaskany odlew białego orła na czerwonym tle. Po krótkim pobycie w obozie na Głównej Rodzice zostali wywiezieni do punktu rozdzielczego w Ostrowcu Świętokrzyskim. Stamtąd pojechali do Dobrej, gdzie zamieszkali w domu po Dziadkach. Tam przeżyli całą okupację. Towarzyszyły Im córki Wiesława i Stanisława, która w październiku 1939 roku wyszła za mąż za sędziego Wiesława Kępińskiego. W1940 roku urodził się pierwszy
Anna Terlecka, Wiesława Węgrzynowicz-Ludwiczakowawnuk Węgrzynowiczów, a w 1942 drugi. Chłopaczki bardzo rozjaśniły pełne trosk życie w Dobrej. Stałą pracę miała w tym czasie tylko najmłodsza córka Wiesława, która dojeżdżała do owocarni w Tymbarku. Pod koniec naszego pobytu w Dobrej została nawet szefem produkcji. Tymczasem Marian Węgrzynowicz, po kilku nieudanych próbach podjęcia pracy, nie wyłączając fizycznej, zgodził się zostać wójtem w Dobrej. Zgodził się, bo wierzył, że znając dobrze język niemiecki, potrafi pomóc zastraszonym ludziom. Krótkiej kariery administracyjnej Ojciec o mało nie przypłacił życiem. W czasie obławy na partyzantów został postrzelony żołnierz niemiecki. Do czasu wykrycia sprawcy wzięto jako zakładników miejscowego księdza, wójta i lekarza. Przed śmiercią uratował ich niemiecki lekarz, który po zbadaniu rannego stwierdził, że poszkodowanemu wypalił w kieszeni nie zabezpieczony rewolwer. Żołnierz, bojąc się o własną skórę, nie powiedział prawdy. Wójtowanie skończyło się m.in. za niewywiązywanie się z nakazów dostarczania "ochotników" na roboty do Niemiec. Potem Ojciec dostał pracę w Łososinie koło Limanowej, gdzie prowadził księgowość w tamtejszej mleczarni. Niezależnie od pracy zarobkowej organizował tajne nauczanie, aby młodzież nie traciła cennego czasu. Uczył, mimo że Niemcy zajęli na kwatery dwa pokoje w naszym domu. Szczęśliwie rzadko zachodzili do drugiej części domu. Szczęśliwie nie tylko ze względu na tajne nauczanie - przez parę dni leżał u nas ranny jeden z dowódców partyzantów. Zbliżał się koniec wojny. W marcu 1945 roku Ojciec z Wiesławą wyruszył do Poznania. Zatrzymali się u znajomych, bo ich własne mieszkanie przy ul. Matejki było zajęte przez podporucznika, z tych co "nie matura, lecz chęć szczera..." Ostatecznie z pięciopokojowego mieszkania oddał on przedwojennym lokatorom dwa najmniejsze pokoje z oknami wychodzącymi na podwórze. Zamieszkaliśmy razem - Rodzice oraz córki Anna i Wiesława. Stanisława przeniosła się wraz z rodziną do Gdańska, gdzie jej mąż został mianowany sędzią wojewódzkim. Stanisława, mgr chemii, zajmowała się pracą dydaktyczną. Ojciec wrócił do Gimnazjum św. Marii Magdaleny. Gimnazjum to, cieszące się wieloletnią tradycją, zostało zlikwidowane w 1948 roku. Do gmachu zajmowanego do tej pory przez "Marynkę" przeniesiono żeńskie Liceum Ogólnokształcące im. Dąbrówki. Zostały ściany, gabinety i część grona nauczycielskiego, m.in. prof. Marian Węgrzynowicz. Wytrawny pedagog młodzież męską traktował bardziej jak partnerów, a dziewczynami opiekował się trochę tak, jak swoimi córkami. Mówiły o swym nauczycielu "Dziadek". Bały się Go, ale wiedziały, że można mieć do Dziadka zaufanie. Przychodziły ze swymi kłopotami, zmartwieniami, ale także radościami. A Straszny Dziadunio tłumaczył, pocieszał, ratował i nigdy nie zostawił w potrzebie. Sprawy domowe po przyjeździe do Poznania układały się pomyślnie. W1948 roku wyszły za mąż pozostałe córki - Anna, magister inżynier rolnik, za Aleksandra Maja, chemika i kierownika koksowni, a Wiesława, dr chemii, za prawnika Witalisa Ludwiczaka, profesora prawa międzynarodowego prywatnego i cywilnego porównawczego UAM. Zięć był wychowankiem "Marynki" i ze śmiechem mawiał, że na maturze dostał piątkę z fIZyki, a blisko 10 lat później w nagrodę rękęcórki. Anna i Aleksander Majowie zamieszkali na Śląsku, natomiast Wiesława i Witalis Ludwiczakowie wynajęli połowę 4-pokojowego mieszkania przy ul. Słowackiego 29/3 na J eżycach. Na początku stycznia 1955 roku zmarła ukochana żona Mariana, nasza mama Eugenia. Pielęgnował Ją z ogromną troskliwością i cierpliwością przez cały okres długiej i ciężkiej choroby. Pozostał sam. Dzięki usilnym staraniom zięcia Witalisa Ludwiczaka po dwóch latach udało się zamienić dwa pokoje przy ul. Matejki 52 na dwa pokoje przy ul. Słowackiego 29, w mieszkaniu, którego połowę zajmowali Ludwiczakowie. Wkrótce Ojciec udzielił gościny swemu najstarszemu i najukochańszemu wnukowi Marianowi Kępińskiemu, synowi Stanisławy, który przyjechał z Gdańska, RyC _ 2 _ Pro f _ M a r i a n Węgrzynowicz by w Poznaniu studiować prawo. Obecnie jest profesorem prawa cywilnego i kierownikiem Katedry Prawa Cywilnego UAM. Jakże dumny byłby dziś Dziadzio ze swego wnuka! W 1960 roku zmarł mąż Anny Aleksander Maj. Wtedy Ojciec przeszedł na emeryturę, porzucił wszystko, czym żył i co kochał - szkołę, wychowanków i Poznań, z którym czuł się tak związany, jakby się stąd wywodził - i pojechał do Chorzowa, by wesprzeć swą córkę, która została sama z czterema córkami: II-letnimi bliźniaczkami, trzecią 9-letnią i czwartą 1,5-roczną. Dla najmłodszej właśnie Dziadziuś zdecydował się na tę najwyższą chyba w życiu ofiarę. Po roku Ojciec wrócił do Poznania. Nie przestał jednak z daleka czuwać nad rodziną. Jeżeli Anna nie mogła w lecie dostać urlopu, zabierał całą czwórkę i wyjeżdżał na wieś. W Poznaniu wrócił do szkoły i uczył jeszcze na pół etatu do 1968 roku. Zawsze bardzo obowiązkowy i punktualny nie mógł zrozumieć młodych nauczycieli, którzy po dzwonku na lekcję spokojnie dopijali swoją kawę. Wzruszające dowody uznania otrzymał z okazji 50-lecia pracy pedagogicznej. Uroczystość jubileuszowa została przygotowana przez władze kuratoryjne i gimnazjalne w 1959 roku. Przemawiali przedstawiciele kuratorium, liceum, Akademii Medycznej, Politechniki i byłych wychowanków. Śpiewał chór Stuligrosza, było przyjaźnie, ciepło i serdecznie.
Anna Terlecka, Wiesława Węgrzynowicz-Ludwiczakowa
Profesor serce swe oddał młodzieży. Był przede wszystkim wychowawcą w całym, najszerszym tego słowa znaczeniu. Uczył matematyki i fIZyki w sposób jasny, zrozumiały dla wszystkich, którzy choć trochę potrafili pojąć przedmioty ścisłe. Pozostała jeszcze grupa humanistów, którzy bardzo chcieli, ale nie byli w stanie rozwiązać zadań, ani patrzeć na otoczenie przez pryzmat zjawisk fizycznych. Doświadczony profesor doceniał dobre chęci i starania, chciał pomóc, ale gdy wyczerpał wszystkie próby i możliwości, dawał za wygraną. W decydujących chwilach klasyfIkacji wystawiał oceny według starań, zdolności i możliwo, . .
SCI ucznIa.
W wyjątkowo zgodny sposób opisują to prof. Stefan Stuligrosz i Małgorzata Musierowicz. Musierowicz piszel: "Był on [Marian Węgrzynowicz] i moim profesorem fIZyki i wychowawcą mojej klasy w latach sześćdziesiątych. To on uratował mnie przed klęską życiową, wygłaszając na maturalnym egzaminie ustnym słynne zdanie: "Są ludzie, którzy umieją liczyć i są ludzie, którzy nie umieją liczyć. To dziecko nie umie. Ale umie pisać i rysować. Zasługuje na świadectwo dojrzałości". On też powiedział mi, że w przyszłości będę pisać książki i sama je ilustrować - i właściwie do dziś nie wiem, czy stało się tak dlatego, że zanosiło się na to od dawna, czy też dlatego, że mój Wielki Autorytet mi to przykazał, aja mu po prostu uwierzyłam. Okazuje się, że identyczne doświadczenie z profesorem Węgrzynowiczem miał Stefan Stuligrosz w latach trzydziestych (...)". Rzeczywiście Stuligrosz pisał (cytuje Musierowicz)2: "Z relacji mojego ojca wynikało, że właśnie profesor Węgrzynowicz, znakomity matematyk i fIZyk, człowiek przy tym mądry i życzliwy, a wobec uczniów nieustępliwie wymagający, wcale nie potępiał mojej tępoty w zakresie przedmiotów ścisłych. Rozważny wychowawca chciał mnie w przyszłości widzieć szczęśliwego (u.) Stefan będzie dobrym śpiewakiem operowym - przekonywał ojca". Zgodność tę potwierdziła i podsumowała M. Musierowicz: "Zaskakująca zbieżność. Pamiętam z lat sześćdziesiątych wielką uroczystość 50-lecia pracy pedagogicznej profesora Mariana Węgrzynowicza. Pamiętam, ilu sławnych ludzi przybyło, by okazać swemu dawnemu wychowawcy miłość i wdzięczność. Teraz rozumiem, że bardzo wielu spośród swych uczniów wskazał nasz wychowawca właściwą drogę życiową. Pamiętam też obecnego na owym jubileuszu profesora Stuligrosza (...) Przybył wraz ze swym chórem, żeby uświetnić uroczystość. Mam fotografię zrobioną tego dnia: profesor Węgrzynowicz, przygarbiony, szlachetny stary pan, stoi przy krawędzi podium, z którego uśmiecha się Stefan Stuligrosz i wyciąga do wychowawcy ramiona. Na twarzy »Dziadka« widać śliczny, czuły uśmiech. Pamiętam tę scenę nie tylko z fotografIi: siedziałam wtedy, ubrana w białą bluzkę, na sali, w grupie uczennic, ciesząc się radością naszego »Dziadka«. Nie dotarło do mnie wtedy, że profesor Stuligrosz, słynny już wtedy ze zdolności pedagogicznych i ze swej troski o powierzonych mu chłopców, spłaca dług, zaciągnięty u wychowawcy. Nie podejrzewałam nawet, że ija w przyszłości będę miała potrzebę i możliwość spłaty mojego długu. I bardzo jestem ciekawa, najakie sposoby płacą swoje długi wobec profesora Węgrzynowicza inni jego niezliczeni wychowankowie". Małgorzata Musierowicz oraz inne wychowanki prowadziły ożywioną korespondencję z "Dziadkiem" w czasie jego rocznego pobytu w Chorzowie.
Jedna nawet przysłała dla najmłodszej wnuczki ogromnego misia z dopiskiem: "Przez serce wnuczki do serca dziadzia".
Ojciec cieszył się wielkim przywiązaniem wielu uczniów. Odwiedzali go nawet ci, którzy po wielu latach przyjeżdżali z zagranicy, m.in. Stanisław Jączek z Kanady, Wł. Chwałkowski z USA, Hipolit Szymandera z Francji, a także obecny kardynał Kozłowiecki. W końcu lat 50., podczas swego pierwszego po wojnie pobytu w Poznaniu, ówczesny biskup Kozłowiecki urządził u 00. Jezuitów kolację dla przyjaciół. Zaprosił swego profesora Węgrzynowicza, a także jego zięcia Ludwiczaka, z którym razem zdawali maturę.
Do wspomnień o Marianie Węgrzynowiczu nawiązuje też w swej książce Tyle co pamiętam Z długiej drogi żYcia JózefWiniewicz: "Do serdecznie lubianego profesora trafiłem po wielu latach, aby wstawić się za naszą córeczką, również uczennicą prof. Węgrzynowicza. Rozmowa w jego mieszkaniu przy ul. Matejki 52 w Poznaniu była długa. Uzyskałem wskazówki, w czym ijak córka powinna się poprawić, lecz bez żadnego przyrzeczenia protekcjonistycznego. Jeszcze krótko przed śmiercią, już na emeryturze, chodził do szkoły, w jakiej ostatnio uczył. W gabinecie nauczycielskim czekał, aby dobrowolnie, bezpłatnie zastępować kogoś z uczących, który akurat tego dnia nie stawił się do swych obowiązków. Postać jakby wyrosła z jakiegoś idealnego pierwowzoru literackiego".
Jeszcze przed śmiercią przeżył nasz Ojciec na ul. Słowackiego trzy wielkie dla niego wydarzenia - 20 czerwca 1973 r. ślub młodszej córki Wiesławy i Witalisa Ewy z Markiem Ziółkowskim, 19 września tego roku ślub ich starszej córki Anny z Wojciechem Kruszewskim, a 6 marca 1974 r. narodziny pierwszej prawnuczki Kasi, córki Ewy i Marka.
Do końca był aktywny. Jeszcze w piątek jechał autobusem do przyjaciół. Jeszcze w sobotę rozmawiał z córką Stanisławą o podróży do Dobrej, dokąd razem się wybierali. Nagle zasłabł i, zanim przyjechało pogotowie ratunkowe, już nie żył. Była sobota, 27 kwietnia 1974 r. Marian Węgrzynowicz został pochowany na cmentarzu Gorczyńskim. Profesora żegnali tłumnie jego wychowankowie, a kondukt prowadziło kilku księży. Pozostał w pamięci uczniów jako "Węgrzyn", a uczennic jako "Dziadek".
PRZYPISY:
1 M. Musierowicz, Frywolitki 78, "Tygodnik Powszechny" nr 21 z dnia 24 maja 1998 r.
2 S. Stuligrosz, Piórkiem słowika.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2000 Nr2 ; Jeżyce dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.