NIEMIECKI ZAKŁAD FIZJOLOGII ROŚLIN NA SOŁACZU ( 1939-1945) Słowo o profesorze Marianie Fałkowskim *
Kronika Miasta Poznania 2000 Nr1 ; Złotnicy
Czas czytania: ok. 9 min.ALEKSANDRA SMOCZKIEWICZOWA
S ołacz w moich wspomnieniach wiąże się niezwykle silnie z okresem wojny.
Opisana w numerze 3/99 "Kroniki Miasta Poznania" historia rodziny Kapelów i ich drukarni wydobyła z zakamarków mej pamięci różne zdarzenia, losy ludzi i cały niepokój, i trud życia Polaków w Okręgu Warty. Na terenie byłej posiadłości Kapelów, w ich willi przepracowałam jako laborantka ciężki okres wojny, żyjąc nadzieją na lepsze czasy. W latach wojennych w Poznaniu działał Zakład Fizjologii Roślin (Gauversuchsanstalt fur Pflanzenphysiologie). Instytucja ta mieściła się w dwóch willach, będących własnością Bolesława Kapeli, przy narożniku ulic Wojska Polskiego i Wołyńskiej. W dużej willi na parterze znajdowały się trzy pokoje laboratoryjne, pokój kierownika i sekretariat wraz z szafą biblioteczną. Ostatni pokój laboratoryjny łączył się ze szklarnią, usytuowaną wzdłuż ul. Wołyńskiej. Piętro zajmował kierownik z rodziną. Zakład posiadał do swej dyspozycji ogród doświadczalny, położony nieopodal, na terenach należących również do Kapeli. Na końcu ogrodu znajdował się mały barak - mieszkanie ogrodnika. W zakładzie w charakterze laborantów pracowało nas czworo Polaków z wyższym wykształceniem: rolnik Marian Falkowski, dwie chemiczki, Halina Luckner ija, oraz humanista Alfred Antkowski. Zatrudnienie w ogrodzie znaleźli również ogrodnik Edmund Makowski oraz kobiety do pracy i jeden robotnik o nazwisku Piotr. Zakładem kierował dr Amlung, Niemiec pochodzący ze Szczecina, człowiek schorowany, załatwiający wszelkie sprawy z pracownikami, nie opuszczając swego fotela. Zachowywał się wobec Polaków powściągliwie i bez powszechnie przez Niemców wobec Polaków stosowanej buty i pogardy, takie przynajmniej na mnie robił wrażenie. Gospodarstwo prowadziła mu matka, hałaśliwa i energiczna Niemka, zaglądająca w każdy kąt pomieszczeń zakładu. Oprócz nIej na piętrze mieszkała jej córka, kobieta łat ok. 35, równie głośna i o podpadającym temperamencie. Nazywała się i pisała z niemiecka J entschura. Po śmierci dra Amlunga zakład przeszedł pod kierownictwo Austriaka, drobnego, nieśmiałego człowieka o nazwisku Lauche. Nazywaliśmy go w naszych rozmowach Szczypiorem. Pracująca w sekretariacie młoda Niemka nie wykazywała oficjalnie żadnego zainteresowania nami, Polakami - po prostu z nami nie rozmawiała. Nie wiem, jaki cel i jakie zadania miał zakład i dlaczego nie był związany z Uniwersytetem, a z Okręgiem Warty. Te sprawy wówczas mnie nie interesowały. Wiem tylko, że prowadzono w nim szeroko zakrojone badania nad rośliną Taraxacum officinale (mniszek) dla wyhodowania takiej odmiany, która nadawałaby się do produkcji zastępczego kauczuku naturalnego. Badania te odbywały się pod bezpośrednią kontrolą niemieckich władz wojskowych, które systematycznie odwiedzały zakład, kontaktując się wyłącznie z jego niemieckim kierownictwem. Przed zakładem postawiono też naturalnie inne zadania, związane zwłaszcza z warunkami uprawy roślin w kierunku zwiększenia ich wydajności, tj. ich masy użytkowej. Prace doświadczalne prowadzono na poletkach w ogrodzie, w pojemnikach-doniczkach w szklarni oraz w laboratorium chemicznym, nastawionym głównie na oznaczenia mikroskopowe i analityczne oraz matematyczną ocenę uzyskanych wyników. W laboratorium przygotowywano także nasiona i kłącza do wysiewu przez traktowanie ich odpowiednimi środkami che. .
mIcznym1. Jako chemik poruszałam się w tych wszystkich działaniach trochę po omacku. Wykonywałam wiele analiz chemicznych, ale nie interesowałam się ani rodzajem czy pochodzeniem surowca do badań, ani interpretacją uzyskanych wyników. Biblioteka zakładu wyposażona była w najnowsze na owe czasy materiały dotyczące związków naturalnych występujących w roślinach, zwłaszcza tych w mikroilościach. Na podstawie danych z niemieckich monografii i podręczników opracowałam wówczas, chyba jako jedna z pierwszych w Polsce, oznaczenie witaminy C jako składnika różnych części roślin użytkowych. Witamina C weszła powszechnie do lecznictwa z początkiem wojny. Stosował ją także chory kierownik niemieckiego zakładu. Do moich zadań należała produkcja tabletek witaminy C z glukozą, wykonywana za pomocą ręcznej tabletarki w piwnicy zakładu. Naturalnie tabletkami tymi "leczyli się" również wszyscy pracownicy Zakładu. Cała nasza czwórka, więcej lub mniej wciągnięta w sens prowadzonych badań, zdawała sobie w pełni sprawę, że w owym czasie praca w zakładzie była spokojna, względnie bezpieczna i nie narażająca życia ani zdrowia, czego nie można było powiedzieć o warunkach pracy większości Polaków w Poznaniu. Traktowaliśmy okres pracy w zakładzie jako etap przejściowy, tkwiąc całą duszą w problemach osobistych codziennego życia i nosząc na barkach nieszczęścia, które już się dokonały lub też zewsząd na człowieka czyhały. Wydaje mi się, że dobrze dostosowałam się do panujących w zakładzie warunków. Nasze kontakty z Niemcami były ograniczone do minimum, na ogół wszystko załatwiał Falkowski i to on przekazywał nam polecenia, a przy tym ra
Aleksandra Smoczkiewiczowadził i pomagał. Czynił to zawsze w lekkim i żartobliwym tonie, trochę trzeba się było domyślać właściwej ich treści. Czasami bywał złośliwy w wypowiedziach, szczególnie wtedy, gdy miał powód do niezadowolenia. Gdy na jego polecenie suszyłam preparaty zawierające skrobię, niestety, w zbyt wysokiej temperaturze, usłyszałam, że "już jako gospodyni domowa, a nie tylko jako chemiczka, powinnam wiedzieć, że skrobia z wodą zbyt wysoko ogrzana daje klajster". Bardzo mnie to wówczas zabolało. Tym więcej, że miał rację. N as czworo, mimo więzi narodowej i wspólnego losu, dzielił pewien dystans.
Przed wojną w kręgach akademickich nie było zwyczaju używania koleżeńskiego "ty", zwracaliśmy się do siebie per "pan, pani". Ponadto dla własnego bezpieczeństwa staraliśmy się jak najmniej wiedzieć o sobie. Każdy z nas poza godzinami pracy chodził własnymi drogami, nie wnikaliśmy wzajemnie ani w życie rodzinne, ani w zainteresowania, zwłaszcza społeczne. Nie znałam ani miejsca zamieszkania, ani warunków życiowych Fałkowskiego, ani kłopotów, wynikających z choroby żony. Pracowaliśmy natomiast w dużej harmonii i zupełnie bez niepotrzebnych zadrażnień. Przerwy w pracy umilaliśmy sobie różnymi zabawami ćwiczącymi szybkość reagowania, np. tworzyliśmy anagramy z wybranych wyrazów, a następnie wykrzykiwaliśmy to, co wymyśliliśmy - każdy z nas miał bowiem swoje miejsce pracy w innym pokoju. Inny okrzyk: "śniadanie" zbierał nas przy biurku koleżanki Haliny Luckner, która dla wszystkich gotowała ziemniaki (z ogrodu) i parzyła kawę zbożową. Na półkach laboratoryjnych mieliśmy do dyspozycji sól (NaCI firmy Merck) i glukozę do słodzenia. Obie z koleżanką gotowałyśmy także wyhodowaną w ogrodzie marchew pastewną, która bez tłuszczu, mąki i przypraw, a tylko osolona i słodzona glukozą, stanowiła czasem jedyne nasze pożywienie w czasie pracy. Chleba na kartki, niestety, nie wystarczało, aby go zabrać z domu. Pewnym wyczynem chemicznym, z którym naturalnie kryliśmy się przed Niemcami, było otrzymywanie syropu buraczanego z utartych buraków cukrowych, przygotowanych do polarymetrycznego oznaczania w nich cukru. Z utartych 2-3 kg surowych buraków do średniej próby, po pobraniu niewielkiej ilości do oznaczenia cukru pozostawała masa, która zawierała cośjadalnego, tak że żal nam było ją wyrzucić. Otrzymany z niej syrop był barwy ciemnej i o wyraźnym, ostrym smaku buraków. Dzienny urobek w ilości ok. 3/4 litra dzieliliśmy sprawiedliwie na wszystkich pracowników. W domach wykorzystywano go do słodzenia potraw, a przede wszystkim do pieczenia ciasta, które było czymś w rodzaju piernika. Latem 1944 roku zmarła moja matka. W czasie mej i mojej siostry nieobecności w domu nasi wówczas sześcio- siedmioletni chłopcy zostawali bez opieki. Przy ładnej pogodzie zabierałam ich rano ze sobą do zakładu i tam w ogrodzie spędzali czas na zabawie z równolatką Cecylką, córką ogrodnika Edmunda Makowskiego. Niemcy nie interesowali się zupełnie obecnością dzieci w ogrodzie. Z tego okresu zachowały się dwa zdjęcia - jedno moje z synkiem, drugie - trójki dzieci z Cecylką w środku. Nie pamiętam, kto je wykonał i w jakich warunkach, bo przecież Polakom nie wolno było wówczas posiadać aparatów fotograficznych.
Nie było też zabawek dla dzieci. Wzruszył mnie Marian Falkowski, gdy na Gwiazdkę przyniósł mi wyciętego z grubej deski konika, pomalowanego na czerwono- fioletowo i przytwierdzonego do deski na kółkach. Z zażenowaniem wyjąkał, że sam go zrobił. Ów konik nie był dziełem sztuki, ale na pewno dowodem wielkiej dobroci serca. Zbliżał się styczeń 1945 roku i koniec wojny. Na zachód posuwały się wojska radzieckie, ludność niemiecka zaczęła w popłochu uciekać, także z Poznania. W zakładzie czuło się całkowite rozprężenie, nikt nas nie pilnował. Byłam sama w pustych pokojach, nie bardzo wiedziałam, co robić. Czekałam na Fałkowskiego, ale on gdzieś zniknął, chyba wynosił z zakładu swoje materiały doświadczalne. Był to ostatni dzień mojego pobytu w zakładzie. Nie doczekawszy się przyjścia pozostałych pracowników, około południa zabrałam z szafy bibliotecznej pięć książek traktujących o metodach analizy witamin oraz mój fartuch laboratoryjny i udałam się pieszo (tramwaje nie jeździły) z Sołacza na koniec Górczyna, za torami kolejowymi, do mego mieszkania. Na ziemi było dużo śniegu, przejścia przez tory pilnowali żołnierze niemieccy w białych kitlach narzuconych na mundury, a na dworcu kolejowym na Górczynie stały podstawione pociągi, do których z bagażami tłoczyli się wystraszeni Niemcy. W początkach stycznia rozpoczęła się okrążeniowa ofensywa wojsk radzieckich na Poznań. Szosą od Stęszewa przez Górczyn do śródmieścia sunęły nieprzerwanie czołgi. Przez prawie trzy tygodnie mieszkańcy naszej dzielnicy siedzieli w piwnicach pod obstrzałem artylerii radzieckiej i akcji obronnej
rmI
Ryc. l Aleksandra Smoczkiewiczowa z synkiem, fot. z lat wojennych
Aleksandra Smoczkiewiczowa
Ryc. 2. Dzieci w ogrodzie Kapelów, w środku Cecylka Makowska, fot. z lat wojennych
Niemców. A potem, po odejściu wojsk niemieckich z ulic miasta, wynędzniała ludność wyszła ze schronów i piwnic. Zaczęła się prawdziwa "wędrówka narodów" z bagażami i bez, w poszukiwaniu wolnych mieszkań. Niestety dochodziło wtedy również do zwykłego rabunku, niszczenia i przywłaszczania sobie mienia, pozostawionego bez właściciela. Z przymusowego, wojennego mieszkania na Górczynie przeniosłam się już 6 lutego wraz siostrą i naszymi synkami do jej, wolnego na szczęście, domu na Grunwaldzie. Wędrówka po ulicach pełnych radzieckich żołnierzy i leżących zabitych była niebezpieczna i niezwykle uciążliwa, zwłaszcza że broniła się jeszcze twierdza Poznań (Festung Posen) i z nieba na miasto leciały bomby. Zycie w Poznaniu zaczęło się powoli normować, zaczęły działać władze i urzędy, 16 lutego ukazał się pierwsz numer "Głosu Wielkopolskiego". W dniu 22 lutego zgłosiłam się do pracy w Collegium Chemicum przy ul. Grunwaldzkiej, gdzie przed wojną pracowałam jako asystentka prof. Konstantego Hrynakowskiego. Z dość liczną grupą chemików i studentów chemii zabezpieczaliśmy gmach przed dalszym zniszczeniem i jego dobytek przed rabunkiem. Collegium Chemicum zostało częściowo zbombardowane w czasie wojny przez naloty amerykańskie, ponieważ oprócz niemieckich zakładów uniwersyteckich miesiło się w nim lotnictwo niemieckie (Luftgaukommando). I znowu, tak jak przed wojną, związałam swoje życie zawodowe z tym gmachem jako pracownik naukowy na farmacji na Uniwersytecie Poznańskim, a później w Akademii Medycznej. Od
1963 roku, aż do emerytury w roku 1980 prowadziłam Katedrę Chemii na towaroznawstwie w Akademii Ekonomicznej. Nie wiem, dlaczego wtedy, w 1945 roku nie pomyślałam i nie zainteresowałam się losem placówki na Sołaczu, w której pracowałam w czasie wojny. Na pewno uniwersyteckie zakłady chemiczne, w których spędziłam kilka lat, były mi bliższe niż niemiecka, wojenna i do tego we wspomnieniach nieprzyjazna instytucja na drugim końcu miasta. Po latach dowiedziałam się, że rodzina ogrodnika Makowskiego przeżyła ofensywę radziecką w piwnicy sąsiadującego z zakładem domu. Dzięki wysiłkom i zapobiegliwości Edmunda Makowskiego dawna willa Kapelów wraz z wyposażeniem została zabezpieczona tak przed wojskiem radzieckim, jak i przed zwykłymi grabieżcami. Do zachowania zakładu w nie zniszczonym stanie przyczynił się niewątpliwie i Marian Falkowski, który zaraz po zakończeniu działań wojennych zjawił się na Sołaczu i wspólnie z Makowskim pilnował dobytku. Mała Cecylka Makowska do dziś pamięta obu panów grających w szachy. Powracający do Poznania ze Skierniewic w kwietniu 1945 roku prof. Zygmunt Pietruszczyński, przedwojenny kierownik Katedry Ogólnej Uprawy Roli i Roślin Uniwersytetu Poznańskiego, i dr hab. Halina Tucholska zastali budynek niemieckiego Zakładu Fizjologii Roślin w doskonałym stanie, nadającym się od razu do rozpoczęcia działalności naukowej i dydaktycznej.
Ryc. 3. Prof. Marian Falkowski na badaniach terenowych
Aleksandra Smoczkiewiczowa
Ryc. 4. Prof. Marian Falkowski i prof. Maria Grynia przed gmachem Katedry Łąkarstwa Akademii Rolniczej, 1973 r.
Moje powojenne kontakty z kolegami z Zakładu Fizjologii Roślin na Sołaczu były sporadyczne. Marian Falkowski w 1946 roku obronił jeden z pierwszych doktoratów na Uniwersytecie. Z powstałej w roku 1952 Katedry Uprawy Łąk i Pastwisk wyłoniona została w 1959 roku Katedra Łąkarstwa, którą Falkowski, jako profesor zwyczajny (od 1973), kierował aż do emerytury (1978). Efektem kilkudziesięcioletniej działalności profesora Fałkowskiego, oprócz wielu znakomitych wychowanków, są liczne drukowane prace źródłowe w czasopismach krajowych i zagranicznych, organizowane zjazdy i konferencje propagujące tematykę łąkarstwa. Profesor zmarł w poniedziałek wielkanocny 5 kwietnia 1999 r. Ożeniony był dwukrotnie: z Krystyną Błociszewską i, w kilka lat po jej śmierci, z Janiną Mikicińską. "Łąko log" Falkowski, jak sam mówił o sobie, był niezwykłą indywidualnością. Cichy, skromny, o spokojnym głosie, odznaczał się bystrą obserwacją swoich rozmówców i dużym poczuciem humoru. Niepochlebne uwagi na ogół zachowywał dla siebie, z gruntu był bowiem przyjazny ludziom, przy tym uczynny i starający się rozumieć stan umysłu i serca drugiego. Za pozorną
Ryc. 5. 50-lecie ukończenia studiów na Wydziale Rolniczo-Leśnym UP. Prof. Falkowski w otoczeniu członków Rady Wydziału Rolniczego i swoich wychowanków, 1983 rmałomównością krył się człowiek o dużej wiedzy w wielu dziedzinach nauk nie tylko przyrodniczych, o licznych zainteresowaniach i także znajomości zasad w stosunkach ogólnoludzkich. Jakiś czas po wojnie we współpracy z profesorem Fałkowskim opracowałam metodę oceny obecności cyjanków w trawach. Później widywaliśmy się stosunkowo rzadko. Kiedyś odwiedziłam go w stacji doświadczalnej IUNG (Instytut Uprawy i Nawożenia Gleby) w Wielichowie. Krótko po wojnie zmarł najmłodszy z pracowników niemieckiego Zakładu Alfred Antkowski, który już w czasie wojny chorował. W latach 70. zmarła Halina Luckner, zawsze niezwykle pracowita, zatrudniona przez lata w szkolnictwie. Także i ogrodnika Edmunda Makowskiego nie ma już wśród żyjących, zmarł w roku 1985.
* Moje wspomnienia zdarzeń, w których sama brałam udział, uzupełnione zostały przez wypowiedzi dr Cecylii Makowskiej-Maciejewskiej oraz osób, które po wojnie pracowały z prof Fałkowskim, a także faktami wyjętymi z artykułów wspomnieniowych, napisanych po śmierci prof Fałkowskiego w "Wieściach Akademickich" (maj 1999). Marian Falkowski urodził się 1 września 1908 r. w Poznaniu i tu odbył studia akademickie na Wydziale Rolniczo-Leśnym Uniwersytetu Poznańskiego. Od 1933 roku był asystentem katedry kierowanej przez prof Pietruszczyńskiego, a tuż przed wybuchem wojny, w 1939 roku powołany został na adiunkta.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 2000 Nr1 ; Złotnicy dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.