NASZ SOŁACZ

Kronika Miasta Poznania 1999 R.69 Nr3 ; Sołacz

Czas czytania: ok. 20 min.

WANDA STRYŁA, ZDZISŁAW STRYŁA

P rzed wojną nasi rodzice mieszkali przy ul. Obornickiej. Kiedy po zakończeniu działań wojennych w kwietniu 1945 roku ojciec wrócił do Poznania, postanowił znaleźć lokum położone bliżej swego miejsca pracy. Odszukał wolny lokal przy ul. Mazowieckiej l i tak rodzina zamieszkała na Sołaczu.

Sołacz należałoby ograniczyć od zachodu ul. Niestachowską, która przed przebudową - wąska i wybrukowana kocimi łbami - nie stanowiła tak silnej bariery, jak obecnie, a od wschodu granicę najlepiej położyć na ul. Nad Wierzbakiem, choć jej zabudowa domami czynszowymi wyłącza ją z założenia willowego. Od północy zamyka Sołacz ul. Wojska Polskiego, która dawniej nosiła nazwę Sołackiej, a od południa - przylegająca do parku ul. Litewska. Tak określone granice wytyczająjednolity architektonicznie (przynajmniej w czasie powstawania) rdzeń osiedla, ale nie oddają granic Sołacza ukształtowanych w świadomości społecznej. Sołaczanami czują się mieszkańcy terenów Golęcina, al. Wielkopolskiej i ulic leżących pomiędzy nią a torem kolejowym na Piłę, ale także idących w kierunku Cytadeli ulic Urbanowskiej, Drzymały i przyległych oraz kwartału pomiędzy ulicami Wojska Polskiego i Szydłowską. Przeciętnemu poznaniakowi Sołacz kojarzy się przede wszystkim z parkiem położonym nad stawem, ze starą roślinnością i drewnianym mostkiem prowadzącym do znajdującej się w pobliżu restauracji. Przed wojnąjej właścicielką była Jadwiga Mullerówna. Działalność prowadziła z rozmachem -latem organizowała dancingi na pływających po wodzie pontonach, a zimą na lodzie (opłata za wstęp wynosiła podobno 20 gr). Po wojnie restauracja - najpierw "Wypoczynek", a później "Piracka" - przechodziła różne koleje losu, jednak niezmiennie była celem spacerów całych rodzin. Niektórzy jedli tu niedzielny obiad, inni pili kawę na tarasie, z którego roztaczał się piękny widok na staw.

Wanda Stryła, Zdzisław Stryła

Około roku 1960 po raz pierwszy po wojnie spuszczono wodę ze stawu, aby oczyścić dno. Czego wtedy nie znaleziono! Łakomym kąskiem była duża ilość broni, największą sensację wywołały jednak olbrzymie, kilkunastokilogramowe karpie. Wszyscy zachodzili w głowę, skąd się w stawie znalazły. Najbardziej zirytowani byli jednak okoliczni wędkarze, którzy często zarzucali tutaj swe wędki, a łapali zwykle tylko płotki. Do czyszczenia stawu zatrudniono żołnierzy, którzy przez kilka miesięcy łopatami wybierali mul z dna i ładowali go na wagoniki na szynach, które z mozołem były wyciągane na brzeg. Zimą staw zamieniał się w lodowisko, na które przychodziło "pół Poznania".

Okoliczna młodzież była oczywiście reprezentowana najliczniej. Wystarczyło mieć buty z blaszkami, przykręcić łyżwy i już można było jeździć "na gwintach". Prawdziwych łyżew z butami prawie się nie spotykało. Gwoli prawdy, duża

część publiczności nie posiadała żadnych łyżew i ślizgała się po prostu na zelówkach. Stąd na lodowej tafli bywały nawet kilkudziesięciometrowej długości "łigawki", na których co bardziej wprawieni potrafili wykonywać prawdziwe akrobacje, skoki i obroty. Wyższy brzeg stawu, od ul. Litewskiej, był używany do zjazdów saneczkowych i narciarskich. Jedynym problemem były przeręble, które pojawiały się wtedy, kiedy mróz był najsilniejszy i oczywiście na drodze zjazdu. Kilka osób zapoznało się w ten sposób z lodowato zimną wodą, a i późniejsze reperkusje musiały być niezbyt przyjemne, bo po przemoczeniu nie wszyscy rączo biegli do domu. Z "miasta" do parku Sołackiego dojeżdżano "bimbą". Końcowy przystanek znajdował się przy parku u wylotu ul. Wołyńskiej, gdzie tramwaje przestawiano do jazdy w przeciwnym kierunku. Dla funkcjonowania przystanku najważniejsza była "zielona budka", pełniąca rolę dyżurki ruchu, punktu sprzedaży biletów i poczekalni równocześnie. Jej rola zmalała po przedłużeniu linii tramwajowych - najpierw do skrzyżowania Wołyńskiej i Wojska Polskiego, a potem do Golęcina i Winiar. Różne typy wozów tam jeździły, choć najbardziej charakterystyczny był drugi wagon "dziewiątki" typu "dwa pokoje z kuchnią". Naprzeciw, w murowanym kiosku, miał swą siedzibę zegarmistrz - osoba szanowana z racji swych nadzwyczajnych umiejętności. Za przystankiem, idąc alejką parkową w stronę Golęcina, ul. Pomorska tworzy rozległy plac, zamknięty położoną na wzgórzu i otoczoną topolami rotundą kościoła pod wezwaniem św. Jana Vianney, do którego od ul. Mazowieckiej prowadzą strome schody. Za naszych młodzieńczych lat były one drewniane i wydawały charakterystyczny dźwięk, gdy się po nich zbiegało. Wieloletnim proboszczem parafii był śp. ks. kanonik Zygmunt Droszcz, którego wyniosła i dostojna sylwetka przypominała prymasa Stefana Wyszyńskiego. Spośród wikariuszy, którzy przewinęli się przez parafię, należy wspomnieć ks. N eumanna, mądrego i życzliwego młodzieży, który z Sołacza został przeniesiony do kurii arcybiskupiej, oraz żywiołowego ks. Zygmunta Humerczyka, który starał się trafić do młodzieży przez sport, wycieczki i muzykę - jak to się wówczas mówiło - bigbitową. Była to połowa lat 60. i takie podejście do pracy katechetycznej z młodzieżą stanowiło prawdziwą rewolucję. Dalej alejka prowadzi nas na łąkę, na której stała kiedyś wieża spadochronowa. Niedługo działała, ale jej wyniosła konstrukcja jeszcze przez wiele lat zachęcała śmiałków do przedarcia się przez ogrodzenie i spojrzenia na Poznań z góry. Sołacz był pozbawiony własnych szkół. Edukację na szczeblu podstawowym zapewniała żeńska Szkoła nr 27, mieszcząca się przy ul. Widnej (barak harcówki obok szkoły zajmował VI hufiec, z dh. Teodorem Łagodą jako komendantem) i stojąca kawałek dalej męska Szkoła nr 17. O szkole 27 mówiono szkoła na Widnej, a o siedemnastce - szkoła na Winiarach. Najbardziej charakterystyczną postacią w tej ostatniej był chyba wąsaty nauczyciel historii p. Kopeć, który wymagał od uczniów, aby każdą odpowiedź zaczynali od słów: "Szanowny Panie Nauczycielu i Drodzy Koledzy". Ciekawym obiektem była mała wiejska szkółka mieszcząca się przy skrzyżowaniu ulic Wojska Polskiego i Niestachowskiej. Niestachowska w tym właśnie miejscu się kończyła, choć już wtedy rezerwowano

Wanda Stryła, Zdzisław Stryłateren na jej przedłużenie w kierunku północnym. Szkółka miała dwie klasy i dzieliła podwórze z bazą Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania. Formalnie szkoła była filią "siedemnastki", przeznaczoną dla najmłodszych klas, ale poza inauguracją i zakończeniem roku szkolnego kontakty między obiema placówkami nie były zbyt intensywne. W szkole najważniejszą osobą była pani Strzelewiczowa, ucząca czytania i rachunków. W roku 1959 otwarto nową szkołę czteroklasową przy Dojeździe, ponieważ właśnie wtedy oddano do użytku bloki wojskowe pobudowane przy tej ulicy, w związku z czym w okolicy przybyło dzieci. Woźnym szkolnym został pan Maliński, powstaniec wielkopolski, postać szanowana tak przez nauczycieli, jak i uczniów. Największą atrakcją tej szkoły była położona w pobliżu strzelnica, gdzie można było czasami wygrzebać z piasku zużyte łuski i pociski, z których wydobywano ołów. Rok później powstała duża Szkoła nr 73 przy ul. Drzymały, gdzie dyrektorem został pan Grześkowiak, a najbardziej lubianym nauczycielem był Zenon Bosacki. Miał on oryginalną metodę uspokajania temperamentów co bardziej krnąbrnych uczniów przez rzucanie dużymi gumkami technicznymi. Metoda ta była przyjmowana przez klasę z należytą atencją, tak że przed każdą jego lekcją na katedrze znajdowało się kilkanaście gumek. Kilka lat później porzuci! zawód nauczycielski i zajął się dziennikarstwem. Szkoła nr 17 na Winiarach już nie istnieje, małą szkółkę przy Wojska Polskiego zmiotła budowa ul. Witosa, dawne pomieszczenia szkoły przy Dojeździe służą innym celom, a budynek szkolny przy Widnej zajmuje XXV Liceum Ogólnokształcące. Zakupy robiliśmy w sklepiku przy Śląskiej u wylotu Podolskiej. Mówiło się o nim "Spółdzielnia", bo rzeczywiście był prowadzony przez PSS. N asi rodzice - przedwojenni spółdzielcy - reaktywowali swoje udziały w PSS, jednak wkrótce ich zainteresowanie spadło, kiedy się okazało, że członkowie nie mają żadnego wpływu na funkcjonowanie spółdzielni. Sklep był ulokowany w "sklepie", czyli w piwnicy. Na półkach królowała kawa zbożowa Turek, płatki górskie i podpiwek, czyli coś, co po rozpuszczeniu w wodzie miało dać napój o smaku zbliżonym do piwa. Przed ladą stały beczki z solonymi śledziami, a na ladzie rozsiewały swój aromat umieszczone w drewnianych skrzyneczkach serki harceńskie, nazywane - nie wiadomo dlaczego - harcerskimi. Dla dzieci oczywiście najważniejsza była oranżada w proszku. Sklepów o podobnym profilu było więcej, choćby dwa przy Wołyńskiej - pierwszy przy skrzyżowaniu z Wojska Polskiego, drugi z Podolską. Obok tego ostatniego mieścił się sklep rzeźnicki, przed którym w czasie kolejnych kryzysów mięsnych gromadziły się, złorzecząc, gospodynie w oczekiwaniu, aż "rzucą jakiś towar" . Jedynym chyba ocalałym po "bitwie o handel" sklepem prywatnym był prowadzony przez pana Kowalewskiego sklep warzywny przy ul. Mazowieckiej. Oprócz typowego dla takiego sklepu asortymentu na półkach stały wina typu "patykiem pisane", ulubiony napitek wozaków rozwożących węgiel z firmy mieszczącej się przy ul. Sokoła. N a tyłach sklepu znajdował się ręczny magiel. Po wysuszeniu i nakropieniu bielizny niosło się ją w wiklinowym koszu do magla,nawijało na drewniane wałki i przepuszczało przez magiel, kręcąc korbą poruszającą wielką skrzynię wypełnioną kamieniami. Przy ul. Mazowieckiej 12 od czasów przedwojennych funkcjonuje apteka należąca kiedyś do mgra Władysława Wilczewskigo. Po upaństwowieniu przez długie lata jej kierownikiem był mgr Jan Pluta. Mieszkał z rodziną w tym samym domu. W domu przy narożniku ul. Małopolskiej i pi. Spiskiego od lat 50. mieści się przychodnia dla dzieci. W przyziemiu funkcjonowała piekarnia (obecnie w tym miejscu znajduje się cukiernia) prowadzona przez pana Heigelmanna. Cieszyła się ona zasłużoną sławą. Kiedy pieczywo wychodziło z pieca, po całym Sołaczu rozchodziła się jego wspaniała woń. Wtedy sołackie gospodynie wiedziały, że Ryc. 2. Wnętrze sklepu spożywczego na Sołaczu trzeba pójść do piekarni, aby dostać chleb prosto z pieca. Za ladą królowała żona szefa, równie krągła, jak on sam i bułeczki, które sprzedawali. W tym samym domu znajdował się kiedyś nocny lokal o nazwie "Riviera".

Prowadził go pan Motylewski, szwagier Stanisława Mikołajczyka. Nic więc dziwnego, że przed wyborami w roku 1947 sztab wyborczy Mikołajczyka umieszczono w "Rivierze". UB podsunęło niejakiego podporucznika B., aby zabiegał o rękę córki Motylewskiego i w ten sposób "bezpieka" uzyskiwała istotne informacje o przebiegu kampanii wyborczej Mikołajczyka. Ważną rolę w zaopatrzeniu Sołacza spełniała drogeria przy ul. N ad Wierzbakiem, prowadząca również dział farbiarski. W charakterystycznych pojemnikach w regałach znajdowały się różnokolorowe pigmenty, które po zmieszaniu z klejem malarskim używano do malowania ścian. Jeden ze sprzedawców miał zwyczaj witać każdego wchodzącego młodego człowieka pytaniem: "I co, szmergiel?" Poniżej znajdował się zakład fryzjerski pana Galubińskiego, oznaczony charakterystycznym talerzem. Część męska była znacznie większa od damskiej,

Wanda Stryła, Zdzisław Stryła

ponieważ były to jeszcze czasy, gdy wielu panów przychodziło do fryzjera na codzienne golenie. Grupę porannej klienteli stanowiło też tzw. "dziwne wojsko", czyli studenci w przydługich szynelach, którzy wylecieli za zbyt długie włosy z porannego apelu w Studium Wojskowym na "Monte Bonino" i dostali dwie godziny na ostrzyżenie się. Sam szef był zapalonym wędkarzem i działaczem związku wędkarskiego, więc na ścianach wisiały wypreparowane łby szczupaków i sandaczy z rozwartymi paszczami. W kącie stały kije bambusowe, które można było kupić, jeśli ktoś chciał sobie zrobić elegancką, bambusową wędkę. Co ciekawe, pasję mistrza podzielał jego ulubiony czeladnik, który później przejął zakład. W domu obok fryzjera przed wojną był sklep spożywczy. Właściciela, pana Radke, przezywano dosadnie: "Radke, co ma tyłek w kratkę". Całą wojnę prowadził ten sklep i pomagał po kryjomu Polakom. Wielu ludzi go za to chwaliło. Również N ad Wierzbakiem, ale po przeciwnej stronie, zlokalizowano pocztę.

Charakterystyczną dla powojennych lat postacią na Sołaczu był pan Baranek, który codziennie furką zaprzężoną w konia rozwoził zamówione mleko "w kankach" ze swego gospodarstwa w Suchym Lesie. O jeszcze jednej instytucji handlowej należy wspomnieć, choćby z tego względu, że znikła z krajobrazu miejskiego i nic nie wskazuje na to, że może doń powrócić. Chodzi o budki z piwem. Na Sołaczu były dwie takie budki - jedna znajdowała się na skrzyżowaniu ulic N ad Wierzbakiem i Litewskiej, a druga na rogu U rbanowskiej i Źródlanej. O tej drugiej mówiło się "u ciotki", bo rezydowała w niej starsza kobieta. Obie budki były od rana otoczone wianuszkiem spragnionych panów i stanowiły ośrodki specyficznego życia towarzyskiego. W okresie zimowym za przysmak uchodziło grzane piwo z sokiem, dlatego na poczesnym miejscu stała kuchenka elektryczna i garnek do podgrzewania tego specjału. Wzdłuż Wierzbaka, od Wojska Polskiego do Szydłowskiej, rozciągały się "dzikie pola", częściowo wykorzystywane na nielegalne ogródki działkowe, a częściowo używane przez okoliczną dzieciarnię do zabaw w wojnę lub "szukano". Jesienią był to najlepszy teren do puszczania "drachyt" , czyli latawców. Około roku 1960 wybudowano wzdłuż ul. Szydłowskiej kilka bloków dla pracowników Wyższej Szkoły Rolniczej (w ten sposób populacja profesorów w okolicy wydatnie wzrosła!), a w następnych latach "dzikie pola" zabudowano wysokimi blokami, co niestety spowodowało zburzenie pewnej spójności urbanistycznej okolicy. Teren za ul. Wołyńską, gdzie obecnie mieszczą się budynki Rektoratu i innych zakładów Akademii Rolniczej, zajęty był przed wojną przez ogródki działkowe. Nasz ojciec był jednym z ich organizatorów. W trudnych powojennych czasach plony z dobrze zaprowadzonych ogródków stanowiły istotny czynnik w aprowizacji rodzin działkowców, nic więc dziwnego, że z dezaprobatą przyjęli oni decyzję o likwidacji działek. Duża część z nich zresztą zdecydowała się objąć w zamian działki przy ul. Dojazd, na tyłach Szkoły Oficerskiej. Od ul. Dojazd było wejście do kina Pancerniak, które uruchomiono właściwie na terenie jednostki wojskowej, stąd i specyficzna publiczność złożona w dużej części z chłopcóww mundurach. W niedzielę dawano oczywiście poranki dla dzieci, ale za wyczyn uchodziło wkręcenie się na seans z filmem dozwolonym od lat 16. Pierwszym budynkiem po tej stronie Wojska Polskiego, za działkami, była Katedra Weterynarii. Jej pierwszy kierownik, prof. Stanisław Runge, dla uzyskania wsparcia finansowego prowadzonych badań, uruchomił czynne popołudniami ambulatorium dla zwierząt, do którego przyprowadzano chore psy czy koty, a na tyłach budynku założył cmentarz dla zwierząt. Jego powojenny następca, prof. Chwojnowski, kontynuował działalność ambulatorium, ale cmentarz zlikwidował. Obecnie ten budynek, przepięknie odrestaurowany, nosi miano Collegium Rungego. Pierwotnym jego właścicielem było niemieckie stowarzyszenie strzeleckie, a w 1920 roku budynek odkupił skarb państwa. Ponieważ od podpisania umowy do wypłacenia pieniędzy upłynął dłuższy czas, więc w warunkach szalejącej wówczas inflacji ich wartość radykalnie spadła i mówiono, że gmach weterynarii kupiono za jedną krowę. Przez wiele lat po wojnie funkcjonowało jeszcze gazowe oświetlenie ulic Sołacza. Charakterystyczne żeliwne latarnie z herbem miasta dawały może niezbyt dużo światła, ale stwarzały pewien klimat tajemniczości i malowniczości, który znikł niestety po wprowadzeniu zimnych, elektrycznych lamp rtęciowych na topornych betonowych słupach. Znikł też wtedy bezpowrotnie latarnik na rowerze, wyposażony w lekką drabinę i długą tyczkę służącą do zapalania i gaszenia lamp. Rano i o zmroku objeżdżał ulice, włączając lub wyłączając oświetlenie. Przy niektórych lampach zatrzymywał się na dłużej, czyszcząc klosz lub wymieniając zużyte koszulki palnika. Ileż to było radości, gdy udało się wycyganić od niego taką koszulkę w postaci półkulistej azbestowej siateczki umieszczonej na ceramicznym cokole. Nawierzchnie jezdni sołackich za naszych młodych lat wykonane były ze spojonych cementem kamieni o różnej granulacji. Każdy upadek na to podłoże kończył się zdarciem kolan i dłoni do krwi. Trzeba pamiętać, że według obowiązującej mody chłopcy nosili wówczas krótkie spodnie. Jaki zresztą materiał wytrzymałby zetknięcie z taką tarką? Ajak tu nie upaść podczas gry w piłkę nożną lub znacznie popularniejszego palanta? Popularność palanta wynikała chyba z łatwości zdobycia sprzętu. Piłka nożna nie wytrzymywała długo gry na takim podłożu, a do palanta wystarczył kij oraz piłka, którą zdobywało się, przeszukując krzaki w pobliżu kortów na Golęcinie. Czasami zresztą można było od graczy dostać piłkę, która już do gry w tenisa się nie nadawała, natomiast do palanta - tak. Obserwując obecnie potok samochodów płynący ulicami Sołacza, trudno uwierzyć, że placem gry była po prostu jezdnia, którą niespiesznie opuszczano, gdy od czasu do czasu pojawiał się wóz konny lub - jeszcze rzadziej - samochód. Graliśmy też w klipę, czyli sztekela, oraz w sera i zośkę. Klipa to sztuka podbijania z ziemi i wysyłania na odległość odpowiednio wystruganego kawałka drewna, gra w sera to burzenie na odległość piramidki ułożonej z puszek, a zośka to szlachetna umiejętność podbijania wełnianego pompona obciążonego kawałkiem ołowiu. Inne zabawy były już bardziej typowe: zabawa w wojnę, która nie powinna dziwić przy świeżej pamięci wojny prawdziwej, czy zabawa w dziki zachód, powodowana popularnością powieści Karola Maya. W lecie chodzili

Wanda Stryła, Zdzisław Stryła

śmy lub jeździliśmy rowerami nad Rusałkę lub do Strzeszynka, żeby się "wybachać". Pływalnia przy Niestachowskiej nie cieszyła się zbyt dużą popularnością wśród sołackiej młodzieży, bo trzeba było płacić, a w dodatku ratownicy nie pozwalali na najlepsze zabawy.

Dom przy ul. Mazowieckiej 1, w którym zamieszkaliśmy po wojnie, należał do prof. Antoniego Peretiatkowicza, prawnika, rektora Uniwersytetu w latach 1936-37 i jego żony Oleńki, lektorki języków obcych. Peretiatkowicze szybko jednak dom sprzedali i na parter wprowadził się prof. Jan Małecki, laryngolog, który po kilku latach objął kierownictwo Kliniki Laryngologii w Bydgoszczy, a w mieszkaniu pozostał jego syn Jerzy, fizyk, obecnie profesor w Instytucie Fizyki Molekularnej PAN. Dom jest bliźniakiem z drugim wejściem od ul. Śląskiej 2a. Przed wojną właścicielem tej części był niejaki Otto Landgraf, posiadający majątki ziemskie w Złotnikach i Pawłowicach. Po wybuchu wojny okazało się, że jest też oficerem SS. Zginął w czasie wojny, ale bynajmniej nie w wyniku działań wojennych, lecz przyłapany in flagranti przez oficera, który niespodziewanie wrócił z frontu na przepustkę i przydybal go z własną żoną. W 1945 roku dom - jako mienie poniemieckie - został przejęty przez prof. Konstantego Moldenhawera dla potrzeb Katedry Genetyki i Hodowli Roślin. Sam profesor z rodziną zamieszkał na piętrze. Rok później nastąpiło pewne "przemeblowanie" i dokwaterowano prof. St. Barbackiego, który mieszkał tu krótko, a potem na jego miejsce wprowadził się prof. Józef DorywaIski. Prof. Moldenhawer miał dwóch synów. Starszy Andrzej, który z zawodu jest inżynierem lotnictwa, zasłynął z tego, że samodzielnie zbudował samochód o sportowej sylwetce, który stał przez kilka lat przed domem, budząc zazdrość miłośników motoryzacji. Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że był on przede wszystkim naprawiany i udoskonalany, a jeździł od czasu do czasu. Młodszy z synów profesora Kazimierz, technolog drewna, mieszka w tym domu do dziś. Dla uzupełnienia opisu tej części domu należy dodać jeszcze olbrzymiego wilczura o imieniu Sato, ujadającego na wszystkich, którzy pojawili się obok płotu. Dom pod nr 2 został po wojnie zasiedlony przez kilka rodzin. Parter zajął początkowo dr Granatowicz ze Szpitala im. Raszei, a następnie prof. Tadeusz Dominik, biolog, który przeniósł się po kilku latach do Szczecina. W mieszkaniu pozostała jego żona i piękna córka Krystyna, o której nasz ojciec mawiał, że wygląda jak Lolobrygida. Na piętrze mieszkali państwo Stawscy, których córka, również Krystyna (po mężu Skupin), jest znaną poznańską malarką. Dom pod numerem trzecim zamieszkiwał pan Hofmann ze swymi czterema córkami. Domyo numerach 6 i 7 były własnością rodziny kupieckiej Stankiewiczów; zajęte były przez wielu lokatorów, a w suterenie jednego z nich mieścił się warsztat szewski. Parter willi pod nr 8 zajmowali państwo Kmieciakowie, a piętro - rodzina Matuszewskich. Pan Matuszewski, przedwojenny przemysłowiec, zawsze z laseczką i nie nagannie ubrany, wychodził rano do oczekującego nań samochodu z szoferem. Wzbudzało to oczywiście sensację, bo odbiegało od panującego ówcześnie "socjalistycznego stylu życia". Obecnie w domu tym mieszka jedna z je

Ryc. 3. Prof. Konstanty Moldenhawer (w środku) ze współpracownikamigo córek, znana w Poznaniu architekt Izabella Klimaszewska. Kilka domów po przeciwnej stronie ulicy wybudowano w latach 30. dla pracowników PKO. Idąc dalej, mijamy dom pod nr 9, należący do pani Szuman, i nr 10, gdzie mieszkał lekarz rejonowy, dr Ludwik Rzepecki. Pod "dwunastką" jest apteka, o której mówiliśmy już wcześniej. Po drugiej stronie jezdni stoi dom z szerokimi schodami prowadzącymi na werandę, który był własnością prof. Felicjana Dembińskiego z Wydziału Rolnego, a mieszkała w nim również rodzina Strzemboszów. Następny dom pod nr 56 zamieszkiwała rodzina Piętów. Starszy syn, Marian, był jednym z pionierów fabryki tarpana, a młodszy, Włodzimierz, który zresztą mieszka tam do dziś, jest znanym w Poznaniu ortopedą. Po przejściu ul. Wołyńskiej trafiamy na dom oznaczony numerem 15; po wojnie mieszkał w nim znany oryginał, meteorolog prof. Władysław Smosarski. Zajmował lokal na piętrze, natomiast na parterze mieszkała Antonina ("Anta") Dziembowska, absolwentka filologii romańskiej, wieloletnia sekretarka rektorów Uniwersytetu, a potem Wyższej Szkoły Rolniczej. Szczupła, drobna, z ciasno zaczesanymi włosami, zawsze z papierosem w szklanej cygarniczce, obdarzona bardzo charakterystycznym głosem była jedną z bardziej wyrazistych postaci sołackich. Po śmierci prof. Smosarskiego do jego mieszkania wprowadził się prof. Matusiewicz z Instytutu Włókien Łykowych. Naprzeciw, w bliźniaku o numerach 54 i 55, znajdowało się zgromadzenie sióstr służebniczek i przedszkole, oczywiście upaństwowione. W kolejnym domu zamieszkiwali prawnik prof. Jaśkiewicz i prof. Barbacki (po przeniesieniu się ze Śląskiej).

Wanda Stryła, Zdzisław Stryła

Dalej cały obszerny teren po północnej stronie Mazowieckiej zajmowały zakłady związane z technologią żywności. Katedrą Technologii Rolnej kierował prof. Józef Janicki, który zresztą przez pewien czas mieszkał przy ul. Śląskiej 2. Prof. Wincenty Pezacki - wybitny naukowiec i dawny kierownik Katedry Technologii Mięsa - mieszka do dziś w domu naprzeciw swego dawnego gabinetu, mieszczącego się w budynku przy Mazowieckiej 48. Szczególną popularnością sołaczan cieszyła się znajdująca się na tym terenie piekarnia doświadczalna. Sprzedawany tam chleb miał rzeczywiście doskonały smak, choć złośliwi twierdzili, że tajemnica tego chleba nie polegała na witaminowych dodatkach, lecz na dotrzymywaniu reżimu wypieku, czego pilnował stary, doświadczony piekarz. Ryc. 4. Stanisław Stryła w latach 50. Nieopodal, przy ul. Podlaskiej 2 mieszkał prof. Zygmunt Pietruszczyński, jeden z organizatorów Wydziału Rolnego. Willa ta stała się bardzo głośna w roku 1980. Wdowa po profesorze, Wanda Pietruszczyńska, zapisała dom państwu z przeznaczeniem na przedszkole, jednak główny kacyk partyjny tych czasów próbował go przejąć dla swojej rodziny i dopiero wielki protest społeczny spowodował przywrócenie domowi funkcji zgodnej z wolą ofiarodawców. Za kościołem przy ul. Mazowieckiej znajduje się parcela, na której mieścił się bunkier przeciwlotniczy, ulubione miejsce zabaw" w wojnę". Po przeciwnej stronie ulicy dom narożny zajmowała Katedra Ekonomiki Rolnictwa. Związane są z nią sylwetki profesorów Wiktora Schramma oraz Witolda Staniewicza, ministra reform rolnych w latach 1926-30 i ostatniego polskiego rektora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. N astępny dom należał do rodziny Witkowskich; pan Witkowski w latach wojny był lotnikiem w Anglii. Pod numerem 42 mieści się Katedra Gleboznawstwa, kierowana po wojnie przez prof. Mikołaja Kwinichidze. N astępny dom, nr 41, to budynek Katedry Inżynierii Leśnej, założonej przez prof. Juliana RafaIskiego. W latach 1950-71 kierowana była przez naszego ojca prof. Stanisława Stryłę. W tym czasie została rozbudowana zarówno w części naukowej, jak i dydaktycznej - o salę wykładową i kreślarnię. Przez wiele lat część piętra zajmował syn prof. RafaIskiego Jan, profesor na wydziale Biologii UAM. Nie było to zbyt wygodne mieszkanie, gdyż przez jego środek wiódł korytarz, którym codziennie przemieszczały się grupy studentów. W kolejnym domu mieszkał mec. Witold Walerych z rodziną. Po przeciwnej stronie ulicy do dziś jest Ogród Farmakognostyczny Akademii Medycznej.

Ryc. 5. Na schodach przed Katedrą Inżynierii Leśnej; od prawej: Zbigniew Gądziński, Władysław Dombek, Stanisław Stryła, Konopielko- Bielecki, N. N.

Wróćmy do punktu wyjścia i przejdźmy teraz wysadzaną lipami ul. Śląską.

Dom pod numerem 1 należał przed wojną do Szczepana Jeleńskego, wydawcy związanego z Księgarnią św. Wojciecha, a w 1937 roku kupił go Marian Domagalski w prezencie ślubnym dla swej córki Izabelli i jej męża Zdzisława Gustowskiego, również znanego wydawcy. Obecnie mieszkają w nim dzieci Gustowskich: córki Leokadia i Izabella, profesor poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych, oraz syn Maciej. Pod nr 2 mieszkał dr Stemerowicz z córką Dagmarą, a później prof. Józef Janicki. Dom na narożniku ul. Śląskiej z Wojska Polskiego, nr 5, jest naj starszy na Sołaczu. Był on częścią gospodarstwa ogrodniczego, które rozparcelowano dla potrzeb osiedla. W domu tym po wojnie mieszkał prof. Stefan Zaleski, a obecnie prof. Kazimierz Urbański. Dom na przeciwnym narożniku należał do rodziny Stanowskich, a piętro zajmował ks. Adam Czartoryski z rodziną. Pracował - jako wykształcony rolnik - w Wyższej Szkole Rolniczej, jego żona zaś w konsulacie amerykańskim. Podobno w czasie studiów nie pojawiał się na zajęciach bez lokaja. N a egzamin również wkraczał z lokajem, który odbierał od niego wierzchnie okrycie, zostawiał przybory, wychodził i dopiero jaśnie pan był gotów do egzaminu. Dom nr 8 należał do pani Chełchowskiej, a parter zamieszkiwali państwo Pisulowie i spokrewnione z nimi panie Stachowskie. Jedna z nich żelazną ręką prowadziła przedsiębiorstwo przewozowe, mieszczące się na Małych Garbarach.

Wanda Stryła, Zdzisław Stryła

Ryc. 6. Ulica Ś ka 2a

Pana Pisulę znaleziono pewnego dnia w Wierzbaku o 100 m od domu.

Okoliczności tej śmierci nigdy nie zostały wyjaśnione. Dom pod nr 10 był własnością państwa Nowackich, a następnie ich córki pani Golczowej, farmaceutki. Pod nr 11 mieszkało wiele rodzin, należy tu wspomnieć hrabinę Irenę z Bnina Bnińską, z domu Ponińską, która zajmowała dwupokojowe mieszkanie w suterenie, początkowo z córką i wnukiem Karolem, później tylko z wierną służącą Wiktą. Utrzymywała się, udzielając lekcji języków. W kolejnym domu mieszkał Jacek Nikisch, adwokat, bohater walki podziemnej.

O domu oznaczonym nr 15 - tam, gdzie mieścił się wspomniany sklep spożywczy - mieszkała rodzin Malejków, a pod "dwudziestką" rodzina Jańczaków. Pani Jańczakowa, znana z surowości, uczyła w szkole na Winiarach. Jej syn Wojtek, doskonale zapowiadający się plastyk, wyemigrował w latach 70., a córka Hania jest matematyczką i pracuje w AR. W ostatnim domu przy Śląskiej mieszkała rodzina Serafinowskich.

Skręcając w lewo w Małopolską, mijamy dom narożny, w którym mieszkał Stefan Seidel, profesor Politechniki Poznańskiej. Przed wojną dom należał do Edmunda Rychtera, znanego handlowca z branży tekstylnej. Jego syn, również handlowiec, mieszkał na Śląskiej pod "szesnastką" i znany był z tego, że był szczęśliwym posiadaczem wyścigowego alfa romeo. W następnym budynku przy ul. Małopolskiej mieszkał prof. Witold Michałkiewicz, kierownik Katedry i Kliniki Ginekologii i Położnictwa AM, również rektor tej uczelni. Na pi. Spiskim pod nr 2 znajduje się najpiękniejsza na Sołaczu furtka prowadząca do willi, w której mieszkał pan Mosanz, z pochodzenia Francuz, ściągnięty do Poznania na początku wieku dla stworzenia elektrycznej trakcji tramwajowej. Idąc dalej ul. Małopolską, mijamy dom pod nr 6, którego fronton zdobi głowa jelenia, i "ósemkę", tę z budką zegarmistrza, której właścicielem był dr Baranowski, ordynator w Lesznie. Pod "dziewiątką" przez pewien czas mieszkał inż. Zbyszko Świetlik, dyrektor Przedsiębiorstwa Elektryfikacji Rolnictwa, uczestnik bitwy pod Monte Cassino. Za ul. Pomorską trafiamy na duży dom, w którym przed wojną mieściła się prywatna szkoła pani Brownsford, a po wojnie mieszkał dr Beger, chirurg ze szpitala kolejowego. Skręćmy przy pi. Orawskim w ul. Kujawską. Najstarszy dom przy tej ulicy nosi nr 15. Otrzymał w nim mieszkanie służbowe po przyjeździe do Poznania prof. Ludwik Sitowski, wybitny entomolog, współtwórca Pienińskiego Parku N arodowego. To zajego namową do Poznania ściągnął "desant" krakowski, między innymi profesorowie RafaIski, Simm, Niezabitowski, Runge i Pietruszczyński. Za jego sprawą również do Poznania trafił Bohdan Kiełczewski, późniejszy rektor AWF, i zamieszkał na piętrze. Bynajmniej jednak nie oni byli najważniejsi w tym domu, najważniejszą postacią był stróż o nazwisku Wiśniewski. Gdy prof. Sitowski został rektorem Uniwersytetu, obrady Senatu - według ówczesnego obyczaju - odbywały się w mieszkaniu rektora. Ówże Wiśniewski potrafił wtargnąć na obrady Senatu, bo na przykład koty marcowały i pan rektor winien z tym natychmiast zrobić porządek. Jeszcze lepiej wyglądały wieczorne powroty do domu. Po długim dobijaniu się do drzwi stróż ukazywał się bez gaci w przykrotkiej koszulinie i dopiero na widok pań, sumitując się, przysłaniał przyrodzenie. Pozostałe domy przy Kujawskiej pochodzą z lat późniejszych, lecz warto przynajmniej wymienić ich właścicieli. O domu prof. Pezackiego, znajdującym się na narożniku z Mazowiecką, już wspominaliśmy. Dom poniżej jest własnością prof. Mariana Mańki z Wydziału Leśnego i jego nieżyjącej już żony, ginekologa Jadwigi Foltynowicz-Mańkowej. Następny dom należy do prof. Narcyza Piślewskiego, fizyka z IFM PAN. Po przeciwnej stronie dom narożnikowy należy do prof. Antoniego Horsta, kierownika Katedry Patofizjologii AM i byłego rektora tej uczelni. Sąsiedni dom - idąc w stronę Mazowieckiej - został wybudowany przez Eugeniusza Pauksztę, znanego pisarza, w czasie wojny żołnierza AK na Wileńszczyźnie. Obecnie mieszka tam jego syn Dominik, z wykształcenia chemik, z żoną i dziećmi. Przejdźmy się teraz ul. Podolską. Dom pod nr 1 należał przed wojną do Niemca o nazwisku Geisler. Był on dyrektorem poznańskiego oddziału Banku

Wanda Stryła, Zdzisław Stryła

Raiffeisena od lat 20. aż do roku 1944. Miał dwie córki i syna.

W czasie wojny okazało się, że synjest członkiem SS. Po wojnie zamieszkali w tym domu pp. Mackiewiczowie. Dom pod "dwójką" należał do inżyniera Bolesława Staną. N a początku wojny prezydent miasta powołał go na komendanta Straży Obywatelskiej, która miała zająć się utrzymaniem porządku w mieście. W straży tej znalazł się również sąsiad, pan Geisler. O dziwo, rodzina Stanów uniknęła represji niemieckich i całą wojnę spędziła w Poznaniu. Numer trzeci należał przed wojną do pani Alkiewiczowej, a po wojnie kupili go państwo Rosińscy. N a piętrze mieszkał zmarły niedawno mec. Jan Zwierzyński, żołnierz AK, ranny w powstaniu warszawskim. Dom nr 4 należał

Ryc. 7. Przed furtką domu przy ul. Podolskiej 6

Ryc. 8. Profesor Edward Lubicz-Niezabitowski z córką ijednym z gości na schodach domu przy ul. Podolskiej 4

Ryc. 9. Państwo Janina (córka prof. Lubicz-Niezabitowskiego) i Franciszek Klimkowiczowie przed domem obsypanym kwiatami glicyniido prof. Edwarda Lubicz-Niezabitowskiego, wybitnego zoologa i paleozoologa, który w latach 1928-30 był rektorem Uniwersytetu. Po jego śmierci w 1946 roku niepodzielne rządy w domu przejęła jego córka Janina, po mężu Klimkowiczowa, zwana przez przyjaciół Żanetą. Z wykształcenia malarka, utrzymywała się, prowadząc zakład krawiecki. Swoje zacięcie dydaktyczne wykorzystywała, kształcąc nieprzerwanie kilka uczennic. Drugą jej pasją były koty, kilkanaście mniej lub bardziej rasowych zwierzaków panoszyło się zawsze w domu. Jej mąż, Franciszek, uroczy gawędziarz, do końca życia zachował kawaleryjską postawę.

Pod szóstką mieszkała p. Urszula Kawiecka z córkami bliźniaczkami, Dorotą i Iwoną. Dorota mieszka tam do dziś ze swym mężem, ortopedą Piotrem Rogala. Dom pod nr 25 w 1928 roku kupił Stanisław Namysł, profesor Gimnazjum św. Marii Magdaleny. Miał dwóch synów - Władysława i Mieczysława. Mieczysław, harcerz i żołnierz AK, mieszka w tym domu do dziś. Właścicielem domu pod nr 26 był Wacław Komornicki, zajmujący się handlem wyrobami tytoniowymi. Przy ul. Wojska Polskiego pod dziesiątką na parterze mieszkała pani Chrzanowska ze swoimi dziećmi. Jej mąż został zamordowany w czasie wojny. Na piętro po wojnie wprowadziła się p. Emilia Chełkowska, wdowa po Franciszku, zarządcy majątku golęcińskiego. Zginął on we wrześniu 1939 roku, osierocając dziesięcioro dzieci. Drugi z kolei, August, profesor fizyki, został wybrany marszałkiem Senatu I kadencji. Najmłodszy Jerzy kieruje Instytutem Genetyki Roślin PAN. Jedyna w tym gronie siostra została żoną profesora Konstantego Tukałły.

Wanda Stryła, Zdzisław Stryła

Ryc. 10. Pani Chełkowska z dziesiątką dzieci. Z prawej ks. proboszcz Zygmunt Droszcz

Ryc. 11. Stalinopodobnybałwan

W latach 50. jeden z tych uzdolnionych chłopaków ustawił przed domem bałwana do złudzenia przypominającego Stalina.

Dalej w kierunku Golędna stoi dom nr 15, w którym mieszkała pani Surzyńska, nauczycielka śpiewu. Pod nr 19 mieszkała pani Kwiczalowa, do której sołacka młodzież uczęszczała na lekcje fortepianu. W domu nr 18 mieszkała wyjątkowa postać - Michał Nagengast, wybitny zawodnik w sportach motorowych, pionier sportu żużlowego w Polsce. To on odkrył talent Jerzego Mielocha i byl jego mechanikiem. Dzięki charakterystycznej twarzy był ulubionym modelem karykaturzystów. Spośród mieszkańców dalszej części tej ulicy wspomnijmy jeszcze Witolda Młodziejowskiego, znanego krytyka muzycznego.

Ryc. 12. Karykatura Michała N agengasta

Idąc w dół ul. Wołyńską, mijamy narożny dom, w którym mieściła się Katedra Szczegółowej Uprawy Roli prof. Pietruszczyńskiego. W domu poniżej mieszkał prof. Tadeusz Molenda, specjalizujący się w ekonomice leśnej, później wiceminister leśnictwa. Naprzeciw, pod nr 16, mieszkał Ignacy Kaczmarek, wieloletni prezes Towarzystwa Przyjaciół Miasta Poznania, oraz inż. Kozierowski, właściciel motocykla Junak z przyczepą. Dom na rogu ul. Mazowieckiej zajmowała rodzina Kańskich, a w dużym domu naprzeciw (nr 11) mieszkali m.in. Romana i Jan Jaraczewscy z dwoma synami, spowinowaceni z córką marszałka Piłsudskiego. Obok, schowana w ogrodzie willa należała do państwa Kosickich. Na koniec zajrzyjmy na drugą stronę parku. Na początku ul. Litewskiej mieścił się posterunek milicji, który później zamieniono na zakład poprawczy. Idąc dalej, mijamy dom nr 7, gdzie mieszkała pani Maria Maleszewska. Jej córka Anna poślubiła Zbigniewa Kleeberga, syna bohatera bitwy pod Kockiem. Dom do dziś znajduje się w rękach rodziny. Pod "jedenastką" na pierwszym piętrze zamieszkał po wojnie prof. Witold Staniewicz. Jego syn Restytut, z zawodu historyk, co roku na początku listopada przychodził z wizytą do naszego domu, nieodmiennie wręczając mamie bukiet biało-czerwonych kwiatów i prosząc o datek

Wanda Stryła, Zdzisław Stryła

Ryc. 13. Bratanica i ciotka - Maria Maleszewska i Emilia Chełkowskana mszę za Marszałka. Na drugim piętrze mieszkał z rodziną Zygmunt Sitowski syn Ludwika, muzykolog z poznańskiej Akademii Muzycznej. Pod "siedemnastką mieszkał Eugeniusz Paukszta do czasu przeniesienia się na Kujawską

Nie opowiedzieliśmy na pewno o wszystkich znanych i ciekawych mieszkańcach Sołacza, których dane nam było poznać lub o których jedynie słyszeliśmy. Nasz spacer ograniczyliśmy tylko do kilku ulic nam najbliższych Na Sołaczu następuje naturalna wymiana pokoleń. Ostatnio zaczęli się pojawiać nowi właściciele, którzy kosztem wielkich nakładów dokonują renowacji a nawet rekonstrukcji zabytkowych już przecież obiektów. Jedno, co trwa to wspaniała sołacka zieleń.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1999 R.69 Nr3 ; Sołacz dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry