BYŁYWŁAŚCICIEL SOŁACZA WPOZNANIU*
Kronika Miasta Poznania 1999 R.69 Nr3 ; Sołacz
Czas czytania: ok. 4 min.WŁADYSŁAW CZARNECKI
N ie pamiętam daty - w pogodny słoneczny dzień jesienny zjawił się w Poznaniu Elias Baruch, bankier berliński, właściciel Sołacza. Baruch, Żyd niemiecki, pochodził z Kassel. Już w 1896 r. starał się rozparcelować i sprzedać Sołacz. Plan zabudowania wykonali mu Patritz i Anton Huberowie, architekci z Darmstadtu. Plan ten jednak nie został zatwierdzony. Dnia 10 lutego 1906 r. prof. H. Stubben przedłożył plan obejmujący Sołacz, Urbanowo, Golęcin i część Winiar. Plan ten zmieniono wskutek sprzeciwu władz wojskowych i obszar zmniejszono. Ostateczny plan Sołacza przedłożył H. Stubben w 1909 r. Plan prawomocnie zatwierdzono dopiero 15 stycznia 1913 r. Według relacji inż. I. Kaczmarka zatwierdzenie planów trwało dlatego tak długo (3 i pół roku), gdyż kilku radnych miejskich, zainteresowanych finansowo w sprzedaży parcel budowlanych w innych dzielnicach miasta, zgłosiło sprzeciw w stosunku do tego planu. Uważano, że Sołacz, leżący wtedy poza granicami miasta, będzie stwarzał im niepożądaną konkurencję. Musiano wpierw przyłączyć Sołacz do Poznania i dopiero potem zatwierdzono plan. Plan ten zrealizowano w terenie dokładnie tak, jak dzisiaj wygląda. Przy zatwierdzaniu parcelacji Magistrat postawił Baruchowi twarde warunki: musiał własnym kosztem wykonać wszystkie ulice z kanalizacją, wodociągami, gazem i elektrycznością, posadzić drzewa, założyć trawniki, skwery, ścieżki, chodniki i nawierzchnie - jednym słowem teren kompletnie urządzić, dopiero potem pozwolono parcele sprzedawać i zabudować. Po dopełnieniu tych warun
* Wł. Czarnecki, To też był mój Poznań, wspomnienia architekta miejskiego z lat 1925-39 w wyborze i opracowaniu Janusza Dembskiego, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987, s. 134-137. Maszynopis wspomnień Władysława Czarneckiego jest własnością Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu.
ków E. Baruch miał przekazać tereny uliczne i parkowe na własność gmInIe m. Poznania, bez ciężarów i długów hipotecznych. Baruch wszystkie warunki wypełnił, parcele sprzedał. Wybuch wojny uniemożliwił dokonanie przekazania gminie terenów ulicznych. W księgach wieczystych i na planach katastralnych E. Baruch figurował nadal jako prawny właściciel Sołacza. Prezydent Rataj ski uważał, że i tę sprawę trzeba załatwić. Wysłałem uprzejme pismo do Barucha z prośbą o przybycie do Poznania, celem dokonania tego aktu prawnego. Właśnie przyjechał po raz pierwszy od czasu zakończenia wojny. Zamieszkał w "Bazarze". Zgłosił się u mnie. Razem poszliśmy do prezydenta Ratajskiego. Po omówieniu całego aktu w obecności syndyka miejskiego Wyczyńskiego i dyrektora I. Kaczmarka, jako zaprzysiężonego mierniczego, przed przygotowaniem umowy pan Baruch wyraził chęć zobaczenia Sołacza. Pojechaliśmy prezydialnym samochodem na 6 osób. Przejechaliśmy wszystkie ważniejsze ulice Sołacza, a potem przeszliśmy pieszo przez park Sołacki. Wyglądał w słońcu bardzo ładnie. Właściciel prawny Sołacza widział ten park jeszcze w stanie niemowlęcym. Zakładano park i sadzono drzewa w 1910 r. Od tego czasu drzewa wyrosły, rozwinęły swoje korony, potworzyły grupy krajobrazowe. Kwietniki też były dobrze utrzymane. Baruch, wysoki, elegancko ubrany gentleman, w złotych binoklach na ostrym nosie, lekko siwawy, mówił po niemiecku inteligentnie i uprzejmie, wcale nie arogancko, jak to się zdarza Prusakom. Sołacz podobał mu się, specjalnie zachwycał się parkiem, chwalił czystość i dobre utrzymanie. Po powrocie do ratusza w gabinecie prezydenta podpisał przygotowaną umowę notarialną i dodatkowo parcelę rezerwowaną na kościół protestancki ofiarował bezpłatnie parafii sołackiej pod budowę kościoła katolickiego. Wszystko odbyło się w bardzo sympatycznej atmosferze. Prezydent Ratajski umiał nadać odpowiedni ton temu bądź co bądź historycznemu wydarzeniu w życiu miasta. Sołacz nareszcie przechodził na własność miasta pro pub lico bono. Było południe. Prezydent zaprosił gościa na wspólny obiad w piwnicy ratuszowej. Do piwnicy schodziło się krętymi schodami ukrytymi w narożu renesansowej loggi. Schodami tymi wychodził prezydent ze swego gabinetu w górę do Sali Złotej - w dół zaś do bocznej piwnicy, specjalnie urządzonej na intymne przyjęcia. Ostrołuczne sklepienie z ceglanymi żebrami, kute żelazne świeczniki, mocny dębowy stół, krzesła z wysokimi oparciami wytwarzały nastrojowe wnętrze. Pierwszy raz wtedy byłem na takim przyjęciu. Zeszliśmy schodami gęsiego i zajęli kolejno miejsca. Stół był już przygotowany, ładnie nakryty, kwiaty w kryształowych flakonach. Serwis misneński z herbami miasta. Jedzenie a la carte zamawiało się u kelnera. Mistrzem od obsługi i nalewania wina był kasztelan ratuszowy Musielewski w swoim paradnym generalskim mundurze. Od mego sąsiada radcy Czasza dowiedziałem się, że dzierżawca restauracji w piwnicy ratuszowej ma w umowie zastrzeżone rezerwowanie tego pomieszczenia na bankiety prezydialne. Serwis i nakrycia są własnością magistratu, wino też, a zawiaduje tym kasztelan ratuszowy. To jest przywilej. Z każdej flaszki wina i koniaku musi się jednak wyliczyć przed dyrektorem biura personalnego. Wszystko było rzeczowo przemyślane i po gospodarsku prowadzone. O gatunku wina i ilości flaszek decydował prezydent.
Władysław Czarnecki
Przy stole oprócz gościa i prezydenta zasiedli syndyk Wyczyński, radca dr Szulc, radca dr Czasz, dyrektor Kaczmarek ija. Prezydent jako gospodarz powiedział płynnie po niemiecku krótką mówkę i wzniósł toast za pomyślność miasta. Nastrój był bardzo sympatyczny. Baruch opowiadał o swoich wrażeniach z Poznania i Sołacza, a także o kryzysie gospodarczym w Niemczech. Jako finansista i bankier, a więc typowy kapitalista, wcale nie ukrywał swego niezadowolenia z tego stanu rzeczy. Wszystkiemu była winna Ameryka, bo źle ustawiła dolara, wcale nie finansjera żydowska rządząca światem. Wino było dobre - francuskie. Na zakończenie podano lody czy jakiś mrożony krem i czarną kawę. Tak zakończył się ten historyczny dla Sołacza akt, o którym jego mieszkańcy zupełnie nie wiedzieli. N aprzeciw mnie przy stole siedział nasz syndyk miejski Wacław Wyczyński, tytułowany zawsze "starostą". Istotnie był on w 1918 r. mianowany przez Radę Ludową pierwszym polskim starostą krajowym. Podobno był to najlepszy znawca prawa administracyjnego, wysoko ceniony przez prawników, a ogólnie szanowany przez społeczeństwo za swój kryształowy charakter. Starosta był oryginalnym typem. Chodził zawsze w czarnej czamarze szamerowanej. Nosił też czarną rogatywkę, wysoką, wielkopolską ze skórzanym daszkiem, lekko przegiętą na bakier. Twarz ładna, rumiana, z grubymi, siwymi wąsami. Staruszek, żywy w ruchach, wyglądał zawadiacko. Mówił piękną, dawną polszczyzną, podkręcając wąsa. Gdy patrzyłem na niego, przypominała mi się czamara mego ojca - nosił ją w młodości, może podobnie wyglądał.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1999 R.69 Nr3 ; Sołacz dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.