MIASTO TO DUŻA FIRMA Z prezydentem Poznania Ryszardem Grobelnym rozmawia

Kronika Miasta Poznania 1999 R.69 Nr1 ; Władze miejskie

Czas czytania: ok. 15 min.

ANNA TOMlAK

Przepraszam za niedyskrecję, dlaczego to właśnie Panu, człowiekowi zaledwie 35-letniemu, powierzono fotel prezydenta miasta? - Tak się złożyło, że byłem jedynym kandydatem zgłoszonym przez AWS i Unię Wolności, ugrupowania, których członkowie stanowią większość w Radzie Miasta. Wcześniej były i inne propozycje, ale jakoś przepadły w ferworze dyskusji. Ja sam za najpoważniejszą uważałem kontrkandydaturę mojego poprzednika, prezydenta Wojciecha Szczęsnego Kaczmarka, który jednak nie mógł pozostać na stanowisku z powodu braku poparcia ze strony AWS. Cóż, myślę, że mój wiek nie miał żadnego znaczenia. Przede wszystkim wzięto pod uwagę fakt, że przez sześć lat byłem członkiem Zarządu Miasta, czyli jednym z szefów bardzo dużej firmy, jaką jest aglomeracja miejska. Pewnie nie bez znaczenia było moje wykształcenie, skończyłem Akademię Ekonomiczną, studia poświęciłem problemom samorządów; moja praca magisterska, a także programy badawcze, w jakich uczestniczyłem, dotyczyły finansów samorządowych. Unia Wolności, której jestem członkiem, doceniła moją aktywność (należę do Rady Regionalnej), a AWS - kompetencje. Zaimponował Pan głosującym profesjonalizmem i doświadczeniem w zarządzaniu miastem. Poznaniak z krwi i kości - stwierdzili. Racjonalnie myślący i kompetentny. Co, Pana zdaniem, powinno cechować poznaniaka? - Miłość i szacunek do własnego miasta. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego.

To samo powiedziałby wrocławianin, gdańszczanin czy warszawiak.

Rzeczywiście, chyba jestem typowym poznaniakiem, choć w moich żyłach płynie zarówno krew wielkopolska, jak i małopolska. Ojciec urodził się w podpoznańskiej wsi, a mama przywędrowała tutaj jako mała dziewczynka aż spod Radomia. Po ślubie moi rodzice wprowadzili się do nowego domu na Jeżycach, niedaleko pi. Waryńskiego. Tam chodziłem do Przedszkola nr 30. Odkąd pamiętam życie, mojej rodziny toczyło się zgodnie z wcześniej ułożonym planem.

Anna Tomiak

Ryc. 1. Krystyna i Władysław Grobelni z małym Rysiem

Ryc. 2. Był dzieckiem mało kapryśnym i pogodnym. Nadal jest pogodnym człowiekiem.

Zawsze wiadomo było, co będziemy robić. Najpierw obowiązki, potem przyjemności - wspólny spacer w Ogrodzie Botanicznym albo gry w rodzinnym gronie. Rodzice chętnie przyjmowali gości, na stół wjeżdżało ciasto i kawa. Ojciec, głowa rodziny, był bardzo wobec mnie i siostry wymagający, mama natomiast do dziś pozostała uosobieniem wyrozumiałości. Była naszym spowiednikiem, rozumiała świat dziecka, spontaniczny, nie całkiem po poznańsku poukładany. W 1970 roku, kiedy urodziła się moja siostra, rodzice zdecydowali się na przeprowadzkę. Przenieśliśmy się do większego mieszkania, w pobliże ul. Polnej, na stare Jeżyce.

To było inne miasto. Kamienica, w której zamieszkaliśmy, zupełnie nie przypominała naszego pierwszego domu, typowego reprezentanta architektury lat 50., inne były ulice i sklepy, ludzie mówili jakoś inaczej... Tam przeżyłem swoją pierwszą przygodę z gwarą poznańską. Zostałem z kolegą wysłany do sklepu po ziemniaki. Nie z pieniędzmi, lecz z kluczami. Wtedy dowiedziałem się, że sklep to nie sklep, tylko piwnica. Zresztą nikt nie używał nazwy sklep spożywczy. Po chleb chodziło się do Dudzika... Pamiętam atmosferę tamtych lat. Było naprawdę przyjemnie. Babcie z naszej kamienicy wszystkie dzieci na podwórku traktowały jednakowo, jak członków własnej rodziny. Zawsze mogłem wpaść do kolegi z sąsiedniego piętra i czułem się u niego jak w domufirma

Szkolne lata spędził Pan na Jeżycach.

- Podstawówkę miałem dosłownie za płotem. To była szkoła sportowa nr 71 im. Janusza Kusocińskiego. Spore wyzwanie dla młodego człowieka, do normalnych lekcji trzeba było sobie dodać jeszcze dziesięć godzin treningu tygodniowo. Na początku byłem bardzo słabym sportowcem. Ostatecznie nie udało się zrobić ze mnie atlety, ale zdobyłem bardzo dobrą sprawność fizyczną, przekonałem się do prawie wszystkich dyscyplin sportowych, szczególnie polubiłem gry zespołowe - piłka ręczna była dyscypliną wiodącą w naszej szkole. Sport nauczył mnie radzić sobie z porażkami; niepowodzenia mobilizują mnie do jeszcze intensywniejszej pracy. I jeszcze jedno: dzięki temu, że chodziłem do szkoły sportowej, nauczyłem się gotować! Kiedy wracałem po lekcjach do domu, rodzice byli jeszcze w pracy, aja nie mogłem czekać, za godzinę biegłem z powrotem na trening. Musiałem się jakoś ratować! Smażyłem jajecznicę albo naleśniki.

Naleśniki? To trudne, przylepiają się do patelni... - Nie przylepią się, jakje pani rzuci na gorący tłuszcz.

Czy był Pan dobrym uczniem? - W pierwszych klasach fascynowała mnie geografia. Studiowałem nazwy miejscowości, gór, jezior, systemy planetarne, budowę wszechświata. Nigdy nie

Ryc. 3. W podstawówce chętnie czytał książki popularno-naukowe, przepadał też za 1. Verene'em, wielokrotnie czytał Trylogię

Ryc. 4. Narodziny siostry Ani przesądziły o przeprowadzce państwa Grobelnych do większego domu na stare Jeżyce

Anna Tomiak

Ryc. 5. Zawsze dobrze czuł się w grupie. W latach szkolnych jego dom stał się miejscem towarzyskich spotkań kolegów z klasy (Ryszard najwyższy w górnym rzędzie)zapomnę ojca biegającego z globusem wokół lampy, usiłującego wytłumaczyć mi, jak Ziemia obraca się wokół Słońca. I Pani Serwańskiej, nauczycielki pierwszych klas w mojej szkole, która zostawała po lekcjach specjalnie dla mnie, żeby opowiadać mi o mapie... Potem polubiłem przedmioty ścisłe: matematykę, fIzykę, chemię, biologię, w takiej kolejności. Czytywałem książki popularnonaukowe, do dziśje pamiętam: "Matematyka popularna", "Fizyka popularna", "Chemia popularna". Ich treść wykraczała poza programy szkolne, więc uczeń popadał w konflikty z nauczycielami. Bo upierał się przy jakiejś teorii, sprzeczał i od czasu do czasu miewał rację. Brałem udział w olimpiadach matematycznych i chemicznych, w tych drugich doszedłem nawet do poziomu wojewódzkiego, ale szczytu nie zdobyłem. W tamtych latach w moim życiu dominował sport. Zawarte wtedy przyjaźnie nie trwały długo. Rozpadły się w okresie szkoły średniej. Czy pamięta Pan Poznań z tamtych czasów? - Lata 70. to był okres dość szybkiego rozwoju miasta, przede wszystkim zmieniały się ulice okalające centrum, a tego nie mógł nie zauważyć młody rowerzysta. Pamiętam, jak zaczęły znikać pola pod os. Kopernika, kiedy Raszyn przestał być dzielnicą małych domków i stał się dzielnicą bloków, jak niedostępne tereny poligonu wojskowego, u zbiegu ul. Dąbrowskiego i al. Polskiej, przekształciły się w otwarty teren miejski. Pamiętam też bruk pod mostem na ul. Żeromskiego. Dla rowerzysty to nie była najprzyjemniejsza trasa, ale tamtędy jeździło się nad Rusałkę. Nagle nie ma starej ulicy, jest szeroka arteria. N o, więc rowerzysta przenosi się na ul. Botaniczną. Wtedy też zmienił się cały wylot na

Ryc. 6. Dzięki rodzicom poznał Bieszczady, później ze szkolnymi kolegami chodził po Karkonoszach i Tatrach. Do dziś uwielbia piesze wędrówki.

Warszawę. Tam też powstała trasa szybkiego ruchu i przejażdżka rowerem stała . . . .

SIę mnIej przYJemna.

Ale Rynek Jeżycki pozostał ten sam... - Rzadko bywałem w tej okolicy, unikałem towarzystwa przechadzających się tamtędy starszych kolegów, naciągających młodszych od siebie na jakieś drobne pieniądze. Na co w tamtych latach wydawało się kieszonkowe? - Ja wydawałem na pączki. Po szkole chodziłem do cukierni przy ul. Szamarzewskiego, niedaleko ul. Długosza. Tam były najlepsze pączki w Poznaniu. Do dziś pamiętam ich zapach. A jeżeli już mowa o przyjemnościach, pozwoli pani, że wspomnę o prywatkach. Zaczęły się w szóstej klasie i odbywały głównie w moim domu. Rodzice akceptowali te nasze imprezy, ale nie dawali się wyprowadzić do kina... Starali się jakoś to przetrzymać, siedząc w kuchni. Tańczyło się wówczas przy "wolnych numerach" - mówiąc słowami Wojciecha Młynarskiego, a słuchało głównie Brytyjczyków. Lubiłem Beatlesów, Rolling Stonesów, chociaż oni byli mniej taneczni, Beach Boysów, słodki angielski rock. Tak się ułożyło, że mój dom przez długie lata był miejscem towarzyskich spotkań. Pewnie dzięki rodzicom, którzy woleli, żebym spotykał się z kolegami w domu, niż gdzieś wychodził.

Anna Tomiak

Tymczasem kończyła się szkoła podstawowa i trzeba było pomyśleć o tym, co robić dalej. - Rodzice próbowali namówić mnie na technikum chemiczne. Chyba nie bardzo wierzyli w mój zapał do nauki, chcieli, żebym jak najszybciej zdobył zawód. Ale ja szkołę wybrałem sam. Pewnego dnia złożyłem dokumenty w sekretariacie VIII Liceum Ogólnokształcącego, o którym wiedziałem, że ma najlepszą klasę matematyczno- fizyczną. A co na to rodzice? - Byli święcie przekonani, że nie zostanę przyjęty. Przecież "ósemka" była szkołą dla prymusów! Spiąłem się, poprawiłem stopnie, zdobyłem czerwony pasek. I, nic nikomu nie mówiąc, zaprosiłem rodziców na rozdanie świadectw. Byli zajęci i nie przyszli. Potem tego ogromnie żałowali. Początki w liceum były trudne, zaczęło się nieszczególnie: od oceny niedostatecznej. Zabrakło mi 1/10 punktu do trójki. Wtedy zrozumiałem, co to znaczy być uczniem "ósemki". Tam nikt nie rozrabiał na przerwie, wszyscy się uczyli. Byliśmy pod ciągłą presją, żeby umieć, zapamiętać, zdążyć. Nauczyciel matematyki potrafił nam zadać 500 zadań do rozwiązania na następny dzień. Dzieliliśmy materiał na części i wymienialiśmy między sobą odpowiedzi. Trzeba było nauczyć się systematyczności. Zaległości z dwóch czy trzech dni były nie do odrobienia. Dziewczyny tego nie wytrzymywały, na początku mieliśmy ich w klasie trzynaście, do matury dobrnęły cztery. Przeniosły się do innych szkół i skończyły je z wyróżnieniem. Mnie odpowiadał taki reżim. Ale coś za coś. Kiedy skończyłem 16 lat, odezwała się wada serca. Zakazano mi uprawiania sportu. Próbowałem biegać wieczorami, jeszcze trochę jeździłem na rowerze, ale z WF-u w szkole musiałem zrezygnować. Więc lata liceum kojarzą się Panu z nauką? - Ależ skąd! Ten okres kojarzy mi się z dwiema rzeczami: grą w brydża i pierwszą miłością. Od kiedy sięgam pamięcią, w mojej rodzinie zawsze grało się w karty. Najpierw w kopa, to taki poznańsko-śląski brydż, wymaga tylko 16 kart i reguły są proste, można grać nawet w pociągu. Z czasem nauczyliśmy się, razem z ojcem, grać w brydża. Przychodzili znajomi, ale często brakowało czwartego, wtedy ojciec sadzał mnie przy stole. Mama była przekonana, że z powodu brydża obleję maturę. Do tego stopnia, że postanowiła sama zacząć grać, bylebym tylko się uczył. To niewiele pomogło. Przecież cała szkoła grała w brydża, w każdej wolnej chwili! Poza tym, liceum kojarzy mi się z pierwszymi miłościami, a właściwie miłością. Liczba mnoga nie jest odpowiednia. Zdecydowanie nie. Chodzi o miłość pierwszą i ostatnią. Czy tak? - Tak jest. Ewa chodziła do tej samej klasy, ale poznaliśmy się dopiero na pierwszej szkolnej zabawie. Nie zauważyłem jej wcześniej. Na zabawie zwróciłem na nią uwagę, bo miała bardzo długi warkocz. A więc, gdyby nie ten warkocz... - Prawdopodobnie. W każdym razie zaprosiłem ją do tańca. Bawiliśmy się cały wieczór, odprowadziłem Ewę do domu, a potem przez cały rok mało skutecznie zabiegałem o jej względy. Dopiero w drugiej klasie wpadłem na pomysł, by namówić ją na kurs tańca. To był strzał w dziesiątkę. Od tamtej pory jesteśmy razem. Miłość mnie absorbowała, spędzałem u Ewy więcej czasu, niż we własnym

Ryc. 7. Studia ukończył z wyróżnieniem "Summa Cum Laude", przyznawanym najlepszym studentom Akademii Ekonomicznej. Na zdjęciu (1987 r.) prorektor AE i opiekun naukowy prof. Lucyna Wojtasiewicz wręcza R. Grobelnemu wyróżnienie.

domu. W tym czasie zacząłem interesować się naukami humanistycznymi: historią starożytną, filozofią, polubiłem poezję. Nawet napisałem kilka wierszy. Ale tylko Ewa je czytała. Nie ma się czym chwalić. Lubiłem też pisać wypracowania, moja pierwsza w życiu rozprawka, jeszcze w szkole podstawowej, liczyła 25 stron! Jednak nigdy nie miałem dobrych ocen z języka polskiego. Nie chodziło o niechęć do tego przedmiotu, raczej o zasady ortografii i interpunkcji. Czy Ewa dzieliła z Panem zainteresowania literaturą i poezją? - Ależ tak, prawie wszystko robiliśmy razem. Przedmioty ścisłe nigdy jej nie fascynowały. Zbierała dobre stopnie, ale one nie wynikały z zamiłowania, raczej z systematyczności. Ewa ma umysł bardzo uporządkowany, znacznie bardziej, niż ja. Jak to się stało, że ostatecznie postanowił Pan zostać ekonomistą? - Poszedłem do liceum z przekonaniem, że zostanę biofizykiem. Ale przyszedł rok 1980, rozpoczęły się strajki i i moje długie rozmowy z ojcem na temat ich przyczyn. Pamiętam dzień 31 sierpnia, kiedy wróciliśmy do Poznania z wakacji. Nie jeździły tramwaje, nie kursowały autobusy. Ulice były zupełnie puste. Czuło się napięcie, może strach... Wtedy chyba dorosłem. Dostrzegłem wagę problemów społecznych. Studiować fizykę, matematykę? To za mało. Trzeba walczyć o lepszy poziom życia, dostęp do wiedzy, swobody polityczne. Wybrałem ekonomię, będącą połączeniem matematyki z humanistyką. Zrobiłem to pod wpływem tego, co się działo wokół.

Anna Tomiak

Kartki, kolejki, puste sklepy. Czy wtedy nie myślał Pan o wyjeździe w świat, o lepszym życiu, np. w Kanadzie? - Nigdy nie odbierałem Zachodu jako lepszego świata. Uważałem, że obowiązkiem mojego pokolenia jest zrobić wszystko, żeby ludziom tutaj żyjącym było lepiej. Szkoła i rodzice nauczyli mnie dostrzegać piękno własnego kraju. liceum to był czas wędrówek po górach, wypadów nad morze i jeziora, długich dysput z przyjaciółmi. Wtedy też dostrzegłem uroki Poznania. Postanowiłem zdobyć uprawnienia młodzieżowego przewodnika turystycznego. Przestudiowałem historię miasta, wszystkie jego zabytki. Przydało się i przydaje do dziś.

Czy w liceum należał Pan do jakiejś organizacji młodzieżowej? - Nie, i nie brałem udziału w działalności podziemnej. Moje funkcje społeczne ograniczały się do roli przewodniczącego klasy i członka samorządu szkolnego. Czytałem, rozmyślałem, usiłowałem zrozumieć. Pamiętam wielogodzinne, pouczające rozmowy z ojcem. Spieraliśmy się. Byłem zwolennikiem rozwiązań

Ryc. 8. Służbę wojskową odbywał najpierw w Szkole Kwatermistrzowskiej w Grudziądzu, później w Dowództwie Wojsk Lotniczych (Ryszard Grobelny trzeci z prawej)

Ryc. 9. Ewa zawsze chciała zostać dziennikarką. Jest najbardziej lubianą prezenterką poznańskiej telewizji.

liberalnych, prorynkowych, wierzyłem, że uwolnienie cen spowoduje ich obniżenie, a nie wzrost. Jednak trudno mi było go przekonać. Popierał mniej radykalne, łagodniejsze rozwiązania. Kiedy rozpoczął Pan studia? - W 1982 roku. Akademia Ekonomiczna, kierunek planowanie i finansowanie gospodarki narodowej. Egzamin wstępny zdałem z wyróżnieniem, byłem wśród studentów matrykulowanych przez rektora. Po pierwszym roku, za namową Ewy, zdecydowałem się na indywidualny tok studiów. Przekonała mnie, że najwyższy czas zacząć się wyróżniać. Miałem bardzo dobre oceny w indeksie, liczyłem na to, że zmieniając program zajęć na ekonomii, będę mógł równocześnie studiować matematykę. Nie udało się, obciążenie było za duże. A co w tym czasie robiła Ewa? Studiowała politologię. Miała ściśle sprecyzowane plany na przyszłość.

Chciała zostać dziennikarką. Ja do końca studiowałem w trybie indywidualnym.

Na trzecim roku trafiłem na seminarium, musiałem wybrać temat pracy pisemnej. I wybrałem: finansowanie samorządów. Śmieję się, że jako człowiek leniwy nie sięgałem już po inne tematy; poszerzyłem program studiów o przedmioty związane z finansowaniem samorządów, moja praca magisterska, a później pra

Anna Tomiak

Ryc. 10. Ryszard skończył szkolę sportową.

Ostatecznie nie udało się zrobić z niego atlety, ale zdobył bardzo dobrą sprawność fIZYczną...

Ryc. II. Pierwszym posiłkiem prezydenta są warzywa 1 owoce

ce naukowe i programy badawcze też dotyczyły tych spraw. Wtedy, w 1985 roku, to był temat bardzo na czasie. W Polsce toczyły się gorące dyskusje o roli samorządu i sposobach jego funkcjonowania. I był stan wojenny.

- Tak, Poznań z początków studiów kojarzy mi się z godziną policyjną, demonstracjami pod pomnikiem, armatkami wodnymi, wszechobecną policją... Trudno mówić o jakichkolwiek zmianach w substancji miasta, na nic nie starczało pieniędzy. Zszarzały ulice, opustoszały sklepy, budowano tylko kościoły. W tamtej rzeczywistości Akademia Ekonomiczna miała do spełnienia rolę wyjątkową - nauczyć studentów rozumowania ekonomicznego. Profesorowie starali się wpoić nam zasady ekonomii, pomijając niejako ich zastosowanie praktyczne. Trudno było wówczas o przykłady takich zastosowań. Profesor Wacław Wilczyński na wykładach historii myśli ekonomicznej przekazał nam ogromną wiedzę. Zrozumiałem, jak wielki wpływ na rozwój myśli ekonomicznej miał mark

Ryc. 12. Zaraz po ślubie w 1986 roku wprowadzili się do własnego trzypokojowego mieszkania z dużym tarasem w nowo wybudowanym domu przy ul. Bułgarskiej

Ryc. 13. Chwile, kiedy wszyscy są w komplecie (Ryszard, Pawełek, Ewa i Karolinka), są na wagę złota

Anna Tomiak

sizm. Wiele nowych, liberalnych kierunków ekonomicznych powstało jako kontra dla tej teorii. Zapamiętałem Akademię jako enklawę wolną od problemów stanu wojennego. Studenci wiedzieli o istnieniu podziemia, ale nikt nie podnosił ulotek rozrzuconych na korytarzach. Atmosfera była inna niż na Uniwersytecie... Wtedy z Ewą byliśmy zajęci przede wszystkim nauką. Dzięki temu nie mieliśmy problemów finansowych. W nagrodę za dobre stopnie oboje otrzymywaliśmy stypendia ministra edukacji, w wysokości pensji asystenta stażysty. Ja próbowałem też pracować w czasie wakacji, np. zbierałem jeżyny. W ten sposób zarobiłem na pierścionek zaręczynowy dla Ewy. I oświadczyłem się, jak tylko skończyłem 21 lat. Jak wyglądał ten pierścionek? - Miał dwa kamyczki. Nie pamiętam jakie. I trudno byłoby tego dociec, bo Ewa pierścionek zgubiła. Mimo wszystko ślub się odbył, w 1986 roku, jeszcze na studiach. Dzięki zapobiegliwości rodziców od razu wprowadziliśmy się do własnego mieszkania. Trzy pokoje w nowo wybudowanym domu przy ul. Bułgarskiej. Mieszkamy tam do dzisiaj. Zrobiło się ciasno, rodzina się powiększyła, w 1992 roku urodziła się nam córka Karolinka, trzy lata później syn Pawełek. Budujemy dom. Ale trzynaście lat temu te trzy pokoje wydawały się pałacem. Choć były prawie puste. Stał tylko tapczan, meble w kuchni i kupiona dwa lata wcześniej pralka. Od razu po studiach zaczęliśmy pracować - Ewa w poznańskiej telewizji, ja naukowo, na Uniwersytecie, w Katedrze Geografii Społeczno-Ekonomicznej i Planowania Przestrzennego, kierowanej przez profesora Jerzego Paryska. Zajmowałem się ekonomicznymi aspektami planowania regionalnego i nadal finansami samorządów terytorialnych. Zacząłem też przygotowywać się do napisania pracy doktorskiej, na temat ekonomicznych instrumentów sterowania gospodarką przestrzenną. Ładne, ale nigdy nie skończone. Dlaczego nie skończone? - Przyszedł rok 1989, dojrzałem do działalności społecznej. Przyznaję, dzięki żonie. Chciała zrobić program o działalności komitetów obywatelskich, wysłała mnie najedno ze spotkań. Poprosiła, żebym tam poszedł i posłuchał, o czym mówią. Traf chciał, że mowa była o samorządach. Usłyszałem rzeczy nie całkiem prawdziwe, nie wytrzymałem, włączyłem się do dyskusji. W rewanżu zaproszono mnie na kolejne spotkanie i tak zacząłem działać w komitecie obywatelskim. Następną propozycją był start w wyborach samorządowych w 1990 roku. Zostałem jednym z najmłodszych radnych i - z racji swoich kompetencji oraz zainteresowań - przewodniczącym Komisji Finansowej. W pierwszym okresie to z inicjatywy tej komisji powstała większość uchwał Rady porządkujących gospodarkę miasta. Określały one politykę czynszową, podatkową, taryfową. Polityka ta obowiązuje po dzień dzisiejszy.

Czyli zamiast doktoratu kariera działacza samorządowego.

- Tak się właśnie stało. Młodzi radni o liberalnych poglądach trzymali się wtedy razem. Chodziliśmy po ulicach w strojach wielkopolskich, śpiewaliśmy kolędy, wszystko po to, żeby zebrać pieniądze na budowę schroniska dla bezdomnych albo na jakieś inne cele społeczne. Mieliśmy mnóstwo pomysłów na to, jak zmienić na lepsze życie w mieście, snuliśmy plany... Wiele naszych pomy

Ryc. 14. W pierwszej kadencji grupa młodych radnych trzymała się razem. Prezentowali wiele, często kontrowersyjnych inicjatyw. Były skutecznym impulsem do działań władz miejskich. F ot. Elżbieta Orhon - Lerczak.

słów było dość kontrowersyjnych, np. aby zwrócić uwagę na problem usuwania wraków, wystawiliśmy jeden z nich na Drogę Dębińską. Jednocześnie opracowywaliśmy nowe koncepcje funkcjonowania miasta. Pod moim kierunkiem przygotowaliśmy założenia polityki mieszkaniowej Poznania, nigdy nie przyjęte przez Radę Miasta, ale uchwalone prawie bez zmian w Katowicach. Był to pierwszy tego typu dokument w Polsce. Poznaniowi brakuje go do dzisiaj. Przygotowaliśmy nowoczesny schemat planowania inwestycji, stanowiący wstęp do budżetu zadaniowego. Wtedy jednak niewiele jeszcze można było zrobić. Wolny rynek dopiero się rodził na polowych łóżkach porozstawianych na ulicach. Sklepy zmieniały branże jak rękawiczki, dzisiejszy obuwniczy był wczorajszym spożywczym, bankrutowały z powodu drastycznych podwyżek czynszów i konkurencji ulicznych handlarzy. Stabilizacja była marzeniem, także w życiu politycznym. W 1990 roku przeżyliśmy dramatyczne wybory prezydenta miasta. Nie zdawałem sobie sprawy z podziałów w komitecie obywatelskim, naiwnie sądziłem, że jesteśmy zwartą grupą 65 radnych, reprezentujących te same poglądy i opinie. Tymczasem po wielu godzinach głosowań i narad prezydent Kaczma

Anna Tomiakrek został wybrany większością... jednego głosu. Parę miesięcy później, podczas X sesji, z powodów wręcz niewiarygodnych próbowano odwołać prezydenta.

Konflikty podzieliły radnych na grupy. To był początek tworzenia się partii postsolidarnościowych. Powstał Kongres Liberalno- Demokratyczny, zostałem jego członkiem i zdecydowałem się startować w wyborach parlamentarnych. Niestety, moja partia otrzymała tylko jeden mandat, a nie dwa i nie znalazła się w Sejmie. Ale kampania wyborcza przetarła mi polityczną ścieżkę. Rok później prezydent Wojciech Szczęsny Kaczmarek zaproponował mi stanowisko w Zarządzie Miasta. Wyraźnie awansowałem.

Ewa też już wtedy miała na koncie sukcesy zawodowe. Nawiązała współpracę z redakcjami ogólnopolskimi: "Wiadomościami" i "Expresem Reporterów". Była wydawcą i współredagowała ogólnopolski program nadawany z Warszawy "Rzeczpospolita Samorządna". Prowadziła" Teleskop", dzięki temu w Poznaniu jej twarz stała się powszechnie znana. Płaci cenę popularności. Narzeka, że wszyscy ją oglądają od pięt aż po czubek głowy, że bez przerwy musi być na pokaz. Powtarzam jej, że to nie szkodzi. Przecież nie ma nic do ukrycia.

Kongres Liberalno-Demokratyczny połączył się z Unią Demokratyczną, tworząc Unię Wolności. Pozostał Pan w szeregach tej partii. Czy wciąż myślał Pan o karierze posła? - Absolutnie nie. Pochłonęła mnie praca w Zarządzie Miasta. Tak wiele było do zrobienia. W 1992 roku miasto przeżywało poważny kryzys finansowy. Środki, jakimi dysponował budżet, okazały się więcej niż skromne. Nie było mowy o żadnych inwestycjach. Sytuacja zaczęła się stopniowo stabilizować dopiero dwa lata później. W Zarządzie miałem sporo zadań. Byłem odpowiedzialny za przejmowanie majątku przez miasto, restrukturyzacje, prywatyzacje, zmiany form i zasad działania rozmaitych przedsiębiorstw i instytucji; poza tym powierzono mi nadzór nad służbami prawnymi urzędu i działalnością straży miejskiej. W latach 1990-94 zrodziło się wiele ciekawych pomysłów. Na przykład powstała koncepcja współpracy władz miejskich z organizacjami społecznymi zabiegającymi o budowę sieci wodociągowych i kanalizacyjnych na swoich osiedlach. Miasto zdecydowało się na pokrycie kosztów takich inwestycji przynajmniej w 50 proc. Dzięki temu "uzbrojono" całe połacie miasta.

Ma Pan w tym osobisty udział? - Tak. Rozwiązanie to stało się przykładem dla innych miast. U dało mi się też przekonać Zarząd do skorzystania z kredytu i zakupu na bardzo korzystnych warunkach ponad stu nowoczesnych autobusów komunikacji miejskiej. Wtedy, w 1996 roku, nie przewidywałem, że moje negocjacje doprowadzą do powstania pod Poznaniem dwóch fabryk autobusów. Byłem członkiem Zarządu Miasta przez sześć lat. Stanowiliśmy zespół ludzi rozumiejących się i wzajemnie sobie pomagających. To była drużynowa gra. Podkreślam ten fakt, ponieważ wiem, że padało dużo krytycznych słów pod naszym adresem. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, że w tych trudnych latach ponosiliśmy jeszcze konsekwencje historycznych decyzji naszych poprzedników. Naprawa błędów powstałych na skutek przyspieszonej budowy Malty kosztowała wiele miliardów złotych, miasto przez wiele lat spłacało długi zaciągnięte na realizację tej inwestycji. N o, ale ostatecznie Malta została skończona. Podobnie jak inne, trwające dziesiątki lat budowy - Palmiarnia, mosty Dworcowy i Teatralny oraz szybki tramwaj. Z zaległości pozostała jeszcze oczyszczalnia ścieków. W momencie kiedy został Pan prezydentem miasta, zmienił się układ sił - do tej pory mówiło się o dziennikarce Ewie Siwickiej z mężem, teraz jest prezydent Ryszard Grobelny z żoną. - (Uśmiech) Myślę, że sprawy wyglądają jeszcze inaczej. Są państwo: Ewa Siwicka i Ryszard Grobelny. Co Pan zmienił w gabinecie prezydenta? - Niewiele. Wstawiłem tylko kilka doniczek z kwiatami.

Jak wygląda dzień powszedni prezydenta Poznania? - Zaczynam o godzinie ósmej rano od załatwienia najpilniejszych telefonów i ustalenia z sekretarką planu dnia. Zwykle pół godziny później rozpoczyna się posiedzenie Zarządu, które trwa do południa. Potem zawsze są w programie jakieś spotkania, często poza urzędem; za biurkiem siadam ponownie około godziny dwudziestej. Przeglądam dokumenty, które się nazbierały w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Jest tego sporo. Do domu wracam tuż przed północą. Czy lubi Pan tzw. obowiązki reprezentacyjne? - Przyznam się, że nie bardzo. Dostaję bardzo dużo zaproszeń, tam, gdzie mogę, wysyłam swoich zastępców albo pracowników urzędu. Natomiast sam chętnie zapraszam gości. Ostatnio w Sali Błękitnej podejmowaliśmy obiadem rektorów poznańskich uczelni. Nie zamierzałem ingerować w menu. Ale pojawił się problem - byliśmy umówieni na piątek, tymczasem w spisie potraw figurowało mięso. Mieliśmy dwa wyjścia: zmienić menu albo poprosić księży o dyspensę. Wybraliśmy to drugie. Obiad rozpoczął się modlitwą. Panie prezydencie, co zamierza Pan zmienić w Poznaniu? - Chciałbym uatrakcyjnić nasze miasto. Żeby chciano tu przyjeżdżać. Tu żyć i tu inwestować. Żeby studenci kojarzyli Poznań nie tylko z nauką, ale i wieloma atrakcjami: dobrymi kinami, teatrami, klubami z prawdziwego zdarzenia, żeby mieli gdzie się bawić i uprawiać sport. W tej chwili Poznań się wyludnia, ma ujemny przyrost naturalny, który nie jest równoważony napływem nowych mieszkańców. Myślę, że warto byłoby poprawić urodę centrum miasta, chodzi mi o plac Wolności, ul. Święty Marcin i Aleje Marcinkowskiego. Niechby ten fragment miasta był rzeczywiście jego wizytówką. W bardziej prozaicznych planach mam uporządkowanie komunikacji tramwajowej - poczynając od torów, a kończąc na taborze - i budowę zespołów mieszkaniowych o przyzwoitym standardzie. Powstały nowe przepisy wspierające rozwój mieszkalnictwa, warto je wykorzystać. Ajak wygląda Poznań Pańskich marzeń? - Proszę pani, kadencja trwa zaledwie cztery lata. To bardzo krótko. Szczerze mówiąc, część zamierzeń, o których wspomniałem, na pewno pozostanie w sferze marzeń. Ja nie mam jakiś fantastycznych wizji. N owe technologie rozwijają się tak szybko, że trudno przewidzieć, co będzie możliwe w przyszłości. Może nareszcie bezpośrednio z Poznania będziemy latać do najważniejszych stolic świata?

Anna Tomiak

Ryc. 15. Prezydent Poznania Ryszard Grobelny.

Fot. Elżbieta Orhon - Lerczak.

Kiedy już zdobyło się najwyższe stanowisko w mieście, to do czego można jeszcze w życiu dążyć? - Sam też zadaję sobie to pytanie. I nie znam odpowiedzi. Bo ile razy stawiam przed sobąjakieś nowe zadania do rozwiązania, to zawsze dotyczą one tego miasta.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1999 R.69 Nr1 ; Władze miejskie dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry