DŁUGODYSTANSOWIEC z Wojciechem Szczęsnym Kaczmarkiem, prezydentem Poznania w latach 1990-1998, rozmawia
Kronika Miasta Poznania 1999 R.69 Nr1 ; Władze miejskie
Czas czytania: ok. 31 min.ZENON BOSACKI
Co zaszło między rokiem 1994 a 1998, że nie udało się Panu powtórzyć sukcesów wyborczych ani w wyborach powszechnych i na Zgromadzeniu Ogólnym Związku Miast Polskich, ani w Radzie Miasta? - Te trzy elementy to różne mechanizmy demokracji i różne przyczyny. Tak naprawdę jednak sam się nad tym zastanawiam i nie znajduję odpowiedzi. Z wyjątkiem być może najprostszej, która niekoniecznie jest prawdziwa. Analizując sytuację w Poznaniu, przypuszczam, że przyczyną mogło być moje przyłączenie się do Unii Wolności - a nie jak w roku 1994, w pewnym sensie odwrotnie - Unii do Samorządnej Wielkopolski, której byłem kandydatem w poprzednich wyborach. To mogło spowodować utratę części elektoratu, która głosowałaby na kandydata niezależnego. Dałem się więc odnotować jako człowiek partii, której członkiem nie jestem i nigdy nie byłem. Może więc zaszkodziło to unijne słoneczko zdobiące mój portret na plakatach przedwyborczych UW. Wszystkie badania opinii przed wyborami wykazywały, że spadek naszej popularności nie powinien nastąpić, ale pokazywały też, że ten elektorat jest niepartyjny. Mówię "nam", bo osobiście chyba wygrałem, a przegrali niestety ludzie, na których wygraną liczyłem, bo mogę ocenić ich umiejętności - mniej więcej w takiej grupie, w jakiej wygraliśmy w 1994. Więc istotnym czynnikiem była w tym wypadku nie opinia o czteroipółrocznej pracy Zarządu Miasta nad tym, co się w Poznaniu działo, ale sprawy polityczne? - N a tych" wyższych" szczeblach, czyli w Radzie Miasta i potem na zjeździe delegatów Związku Miast - na pewno. AWS startował przecież pod hasłem: "Każdy, byle nie Kaczmarek!" Rzecz wahała się do ostatniej chwili. Nie wyklu
Zenon Bosacki
Ryc. 1. Wojtek z matką Zytą i młodszym bratem Jerzym, ok. 1952 r.
czone, że zadecydował taki pozornie drobiazg, jak partyjny zakaz Akcji Wyborczej Solidarność, aby radni tego klubu w Radzie Miasta Poznania, skreślając nazwiska kandydatów przy wyborze prezydenta, nie korzystali z parawanu, ale pokazywali sobie wzajemnie, jak głosują. Zabrakło też Samorządnej Wielkopolski.
- Samorządna Wielkopolska to jedno z najbardziej nieudanych przedsięwzięć, w jakich uczestniczyłem. Była to próba powołania stowarzyszenia, które miało wspierać przebudowę gospodarczą naszego regionu. Miało też wspierać reformatorskie działania Unii Wolności. Niestety, właśnie ta partia w Poznaniu potraktowała te zamierzenia jako konkurencję, wobec czego współpraca praktycznie zakończyła się w roku 1995... Ajak wyglądała sytuacja w Związku Miast Polskich na przełomie lat 1998/99? - N ad całymi wyborami samorządowymi w roku 1998 zbytnio zaciążyła polityka. AWS przeforsował nową ordynację wyborczą, która zepchnęła próg okręgów jednomandatowych z gmin i miast 40-tysięcznych do 20-tysięcznych. Tak więc w ponad stu miastach głosowano nie jak dawniej - bezpośrednio na ludzi, ale faktycznie na partie. To naj prawdopodobniej zadecydowało o większych niż dotąd "zdobyczach" wyborczych nie tylko AWS, ale przede wszystkim lepiej zorganizowanego elektoratu Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Tak więc AWS, zmieniając zasady wyborów Geśli popatrzymy z pozycji Związku Miast), sam sobie w pewnym sensie zaszkodził: wytworzył się niemal remis, równowaga sił AWS
Ryc. 2. Zawsze lubił zwiedzać świat pieszo (Budapeszt 1960 r.)...
i SLD. Tak zwana lewica słusznie zaczęła się domagać znaczącego udziału w Zarządzie ZMP... Jest w polityce zjawisko nazywane spotykaniem się przeciwległych biegunów. Czy niedawne dogadanie się AWS z SLD w Związku Miast nie jest tego przykładem? - Nie sądzę. Mamy tu do czynienia po prostu z rywalizacją o wpływy. Dogadanie się było składnikiem zwyczajnego dzielenia się tymi wpływami. To chwilowy kompromis wynikający z braku przewagi. Kiedy zaczyna się myśleć kategoriami zwycięstwa, a nie problemów do rozwiązania, musi dojść do rozwiązań siłowych, które niekoniecznie są właściwe. I to jest takie rozwiązanie. Podczas nie dawnych wyborów w Związku Miast Polskich można było usłyszeć, że Wojciech Szczęsny Kaczmarek, jako bardzo silna indywidualność polityczna (w sposobie działania), podkreślająca swoją apartyjność, byłby nie na rękę zarówno A WS, jako partii rządzącej, jak i SLD, która spodziewa się rządzić w Polsce już za dwa i pół roku... - Nie chciałbym tego komentować. Powiem tylko o pewnym niebezpieczeństwie. To zdarzało się w historii Związku Miast przed wojną, kiedy był on opanowany przez opcję, która wygrała wybory do parlamentu i jednocześnie miała większość delegatów w ZMP. I to byłoby bardzo niedobre, jeśli się patrzy na zadania Związku. Jego istotną, zasadniczą rolą jest obrona interesów miast. Przede wszystkim interesów finansowych i prawnych. Wystarczy też, że jedna opcja
Zenon Bosacki
Ryc. 3. ... a na rowerze okolice miasta (z kolegami krótko przed maturą).
w organizacji samorządowej będzie popierała rząd, a druga będzie przeciwna, organizacja ta straci to, co naturalne i charakterystyczne dla wszystkich samorządów świata: pewną opozycyjność wobec rządu. Opozycyjność nie wynikającą z partyjności czy z polityki, ale z interesów gmin - mozolnego wydzierania władzom centralnym uprawnień i pieniędzy publicznych. Mam nadzieję, że nie nastąpi rozdwojenie sił w Związku, ale przeciwnie - możemy liczyć na ugodę, na porozumienie samorządów miast. I dlatego nie zdecydowałem się na obronę swojej pozycji, mimo opinii gracza i "walczaka". Jako półkrwi Węgier, tej waleczności - "bratanki do szabli i szklanki" - powinien Pan mieć w sobie sporo. - Po kolei. Co do szklanki - zgoda, nawet dosłownie, bo bardzo lubię piwo.
Wino też. Bojowy podobno jestem, chociaż sam uważam się za spokojnego, umiarkowanego, choć nie pozbawionego fantazji. Mówią, że jestem żywiołowy, lubię walkę. To może wiąże się ze znakiem Barana, pod którym się urodziłem; ale to też trochę połączone jest z chaotycznością. Wreszcie co do krwi: jestem ćwierćkrwi Węgrem, bo rodzice mojej matki Zyty to Jan Omaszta, Węgier i Kazimiera z krakowskiej rodziny Nyczów, Polka. Po mieczu pochodzę z Kaczmarków: Józefy i Kaspra, nauczyciela z Górzna pod Lesznem. Tam urodził się mój ojciec Telesfor, późniejszy sędzia w Poznaniu. Ja urodziłem się w Luboniu w roku 1942. W drugim roku życia, a jeszcze trwała wojna, dopadła mnie choroba Heinego- Medina. Do drugiej klasy szkołypodstawowej przebywałem głównie w szpitalach. Operacje, okresy całkowitego wyłączenia, rehabilitacja, która właściwie nie skończyła się do dziś... Mama wyszła z wojny ciężko chora na gruźlicę. Mieliśmy z bratem opiekunki, które zwykle okazywały się wtyczkami Urzędu Bezpieczeństwa, bo ojciec był obserwowany z powodu "zbyt zażyłych jak na sędziego kontaktów z duchownymi". Przez pewien czas z młodszym bratem Jerzym przebywaliśmy w domu dziecka. Nie czułem się jednak pokrzywdzony przez los. W szpitalach i poza nimi rozrabiałem, byłem beztroski i radosny; jak trzeba było, biłem się z chłopakami. Przełomem w moim życiu była chyba decyzja mamy, że nie odda mnie do ośrodka dla dzieci niepełnosprawnych, oraz kierownika szkoły, pana Hawliczka, który na propozycję indywidualnego nauczania zapytał mamę: - "Chodzi? - Tak. - To niech przychodzi do szkoły". Do dziś chodzę, prowadzę samochód, jeżdżę na rowerze. Moją laskę żartownisie chcieli wkomponować w herb Poznania. Po latach zupełnej izolacji od rodziny na Węgrzech, od roku 1956 bywaliśmy niemal corocznie u ciotki w Budapeszcie. Stąd moja znajomość potocznego języka węgierskiego. Cieszy się Pan opinią poligloty... - Najlepiej znam angielski, a to wynik mojego solidnego stosunku do nauki.
Podstawy zdobyłem w szkole, w liceum im. Kasprzaka (Jana Kantego) w Poznaniu, potem kontynuowałem naukę na studiach. Udało mi się zorganizować jedyne seminarium prowadzone po angielsku w Instytucie Fizyki UAM. Część
Ryc. 4. PfZ)jęcie weselne u pfZ)jaciół, 1%5 r. Od lewej Janka i Wojtek Kaczmarkowie.
Zenon Bosackiswoich osobistych zarobków z korepetycji oddawałem z kolei korepetytorom i wykładowcom angielskiego, u których pobierałem dodatkowe lekcje. Mam licencje państwowe tłumacza przysięgłego z angielskiego i węgierskiego. Znam też francuski i niemiecki na poziomie swobodnej lektury oraz dogadywania się w rozmowach nieoficjalnych. Można to powiązać z moją pracą naukową we Francji i w Szwajcarii. W roku 1980 byłem przez kilka tygodni w Instytucie Wysokich Temperatur Francuskiej Akademii Nauk w Orleanie. Wróciłem stamtąd bardzo wzbogacony naukowo (mogłem od razu pisać pracę habilitacyjną), ale także mocno zbuntowany na stosunki w Polsce. W roku 1982, w stanie wojennym wstrzymano mi kolejny wyjazd za granicę. Po złożeniu skargi u ministra Miśkiewicza, byłego rektora UAM, wyjechałem na ponad rok. Najpierw na Politechnikę w Zurychu, a potem znów do Orleanu. W latach 1987-88 pracowałem na stanowisku profesora I klasy (mianowany przez prezydenta Francji) na Uniwersytecie Paris N ord. Badałem zachowanie atomów w momencie przekształceń struktury kryształu, w chwili wysokich naprężeń. Nieźle znam rosyjski. Też dzięki nauczycielowi w szkole, a potem - stażom naukowym w Kijowie i w Rydze. Zresztą, nauczycieli miałem wybitnych. Fizyką zaraził mnie już w szkole podstawowej miłośnik tej dziedziny pan Józef Łuś. W Liceum m III wybitnym fIZykiem był Jan Tetz1aff To spowodowało, że zacząłem studiować fizykę na UAM. Studiowałem widocznie w dobrym okresie, bo na 60 absolwentów dwóch roczników, z którymi studiowałem, około 20 jest dziś profesorami różnych uczelni w Polsce i za granicą, jeden został prezydentem dużego miasta, a inny - ekspertem do spraw przepływu finansów wielkiej korporacji banków amerykańskich. Mówiąc językiem najprostszym, rachunek prawdopodobieństwa stosowany w fIZyce wykorzystał do obliczania przepływów finansowych. Z ogromnym sukcesem. Zarabia kolosalne pieniądze! A co Pan wyniósł najcenniejszego ze studiów? - Moi profesorowie na fizyce nauczyli mnie przede wszystkim, że jeżeli nie potrafisz czegoś wytłumaczyć dziecku, to nie wiesz, o czym mówisz. Mam tu na myśli ludzi, którym sporo zawdzięczam, profesorów: Arkadiusza Piekarę, Zdzisława Pająka (promotora mojej pracy doktorskiej), Bożenę Hilczer czy Teodora Krajewskiego.
Co spowodowało, że fIZYk znad spektroskopu podczerwieni spojrzał na rzeczywistość polityczną w chwili jej "wysokich naprężeń"? - Tak zostałem wychowany. Uważam, że patriota to ten, kto dla ojczyzny chce żyć, a nie umierać. Ojciec opowiadał mi, że jak w roku 1939 szli do niewoli, jeden zjego kolegów, oficerów chciał sobie palnąć w łeb. Ojciec powiedział mu: "A strzelaj się. Nie będzie z ciebie ojczyzna miała pożytku".
Kiedy wybrano mnie do uczelnianej Komisji" Solidarności", sam zdecydowałem się na pracę w zakresie socjalnym, na konkretną pomoc ludziom potrzebującym. W latach 1989-90 był Pan wiceprzewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność", a wkrótce zastępcą przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego "Solidarności" w Poznaniu. Te komitety rozdawały wtedy karty władzy, decydowały, kto może kandydować w wyborach. Czy już wtedy przymierzał się Pan do fotela prezydenta?
Ryc. 5. Wojciech Sz. Kaczmarek i Maria Połomska w pracowni Instytutu Fizyki UAM, 1970 r.
- Długo nie. Chociaż pamiętam rok chyba 1989... W Komisji Uczelnianej narzekaliśmy na uposażenia uniwersyteckie i głośno marzyliśmy, czym intratnym można by się zająć. Kiedy do mnie doszło, wszystkie zakłady jubilerskie, a nawet warsztaty krawieckie były już pozajmowane, więc dla żartu powiedziałem: "Mnie w tym mieście interesują tylko dwie posady: arcybiskupa i prezydenta".
Po wielu miesiącach, po zwycięstwie komitetów obywatelskich w ograniczonych, "kontraktowych" jeszcze wtedy wyborach parlamentarnych, zwrócił się do mnie przyjaciel, Henio Krzyżanowski: "Czas pomyśleć o wyborach miejskich. Ruszaj się, stary; chciałeś być prezydentem, to szykuj program". W pierwszej chwili obśmiałem go, ale potem zacząłem się zastanawiać, czemu by nie... Komitety obywatelskie to było takie polityczne ramię "Solidarności" w latach 1989-90. Kiedy w 1991 roku odebrano im znaczek" S", praktycznie przestały istnieć. Były to dość spontaniczne struktury osiedlowe, miejskie i regionalne oraz Komitet Krajowy. Odgrywały kluczową rolę podczas wyborów parlamentarnych w czerwcu 1989 roku i samorządowych w maju 1990. W większości miast listy komitetów obywatelskich wygrały. W Poznaniu na 65 radnych spoza "S" wybrano tylko jednego. Wiosną 1989 poznański wojewódzki KO wydawał np. gazetkę wyborczą "Głos Wolny", oficjalnie, formalnie jeszcze pod cenzurą... Został Pan radnym i wystartował "na prezydenta". Kontrkandydaci byli bardzo mocni: Maciej Musiał, Andrzej Porawski, Jerzy Pomiń. W trzecim głosowaniu wygarł Pan jednym głosem... - Wystartowałem, bo kto miał wtedy próbować pracy na takich stanowiskach? Byli ludzie albo z dawnej "nomenklatury", słusznie czy niesłusznie odrzucani wtedy przez większość opinii publicznej, albo inteligenci, mający chociaż
Zenon Bosackiwprawę w czytaniu papierów i w jakimś sensie twórczym myśleniu. A zarazem nie związani z PRL-em. Powtarzano w Poznaniu, że skład Zarządu Miasta prezydent Kaczmarek konsultował sam z sobą... - To prawda. Doboru członków Zarządu dokonywałem sam, bardzo starannie i bardzo długo. Po latach okazało się, że ci ludzie, których wyselekcjonowałem, pracowali ze mną od początku do końca. Ekonomistę, 31-1etniego wtedy Tomasza Kaysera poznałem jako radnego tuż po wyborach. Zwrócił moją uwagę uporządkowanym, konsekwentnym, spokojnym sposobem myślenia i wypowiedzi. Bardzo szybko zaproponowałem mu - mimo młodego wieku - stanowisko pierwszego mojego zastępcy. Przez kilka tygodni pracowaliśmy tylko we dwóch. Umocniłem się w przekonaniu, że wybór był dobry. Kolejnym wiceprezydentem został 35-1etni Jacek May, architekt o niewiarygodnej znajomości Poznania i procesów inwestycyjnych. Zaimponował mi niezwykłą lojalnością w stosunku do zespołu, w którym poprzednio pracował. Wiceprezydentem został też naj starszy członek Zarządu, inżynier budownictwa Ryszard Olszewski. Podobnie jak May, nie związany z działalnością polityczną; człowiek ogromnego serca, łatwo nawiązujący kontakty i też o imponującej wiedzy z branży budowlanej i ludziach w niej pracujących. Dwie kadencje przepracowaliśmy też razem z Ryszardem Grobelnym, obecnie prezydentem miasta. Z uwagi na znajomość finansów i bardzo interesującą umysłowość - mimo bardzo młodego wieku: miał 27 lat - zaproponowałem mu zajęcie się stroną gospodarczą działalności miasta. Od roku 1992 wiceprezydentem był Jacek Łukomski, lekarz, uprzednio dyrektor Wydziału Zdrowia, który musiał się podjąć między innymi rozwiązywania problemów kwadratury koła, którą była służba zdrowia. O tych kilku ludziach mogę powiedzieć, że stanowili trzon Zarządu; wykazali się dużą lojalnością, ogromną pracowitością i energią. Do kompletu muszę dołożyć dwie panie: skarbnika miasta Elżbietę Lubińską i przewodniczącą Rady Miasta Jadwigę Rotnicką. Wobec prawa dwie osoby odpowiadają za miasto: prezydent i skarbnik. Ogromnej energii, wdziękowi i talentom finansowym pani Lubińskiej zawdzięcza Poznań swoją niezłą, stabilną sytuację finansową. Profesor geografii Jadwiga Rotnicką imponowała spokojem, odwagą, konsekwencją, znajomością procesów zarządzania i wielu problemów miasta. Dzięki temu, a także wyczuciu hierarchii zagadnień, dowiodła, że Zarząd może merytorycznie i przyjaźnie współpracować z Radą Miasta. Mówiąc o swoich najbliższych długoletnich współpracownikach, nie mogę pominąć sekretarza miasta Wojciecha Kułaka. Urodził się, podobnie jakja, pod znakiem Barana. Z ogromną energią i sercem zajmował się działaniem administracji i bezpośrednim majątkiem Urzędu Miejskiego. Zasługą Kułaka w znacznej mierze jest obecny wygląd budynków U rzędu i najwyższy w Polsce poziom jego skomputeryzowania. W Radzie Miasta sama przewodnicząca nie wystarczy do harmonijnej współpracy. - Oczywiście. Nie sposób tu wyliczać dziesiątek radnych. Zresztą każda taka ocena "najbliższych" jest niesprawiedliwa. Z tym zastrzeżeniem wymienię jed
Ryc. 6. Absolutorium naj starszego syna Witolda, 1992 r.
nak radnych dwóch kadencji: Stelmasiaka, Wiesiołowskiego, Pazdera, Chudzińskiego .. . Czym się różni ten dr Wojciech Szczęsny Kaczmarek, którego poznałem dziesięć lat temu, od prezydenta Kaczmarka i prezesa Kaczmarka dziś? - Przedtem byłem naukowcem, działaczem związku zawodowego, ruchu społecznego "Solidarność". Bardzo szybko musiałem się przekwalifikować na samorządowca, menedżera, polityka. W jakimś stopniu poznałem mechanizmy państwa. Również te, które mnie odrzucają. Chybajednak się zmieniłem. "Zdziadziałem", mam wnuka, co też trochę zmienia stosunek człowieka do życia. Bardziej konkretnie myślę o dość dalekiej przyszłości - również miasta i kraju. Ponadto jestem na ukończeniu innego prywatnego dzieła - budowy swojego domu. Wprawdzie o tym ostatnim mogę mówić raczej tylko symbolicznie, bo sprawy pilnuje głównie moja żona, której zawdzięczam większość moich sukce, sowo Przypuszczam jednak, że w znacznym stopniu jestem tym samym człowiekiem, a sposób myślenia, wyniesiony z uprawiania nauk ścisłych, w wielu wypadkach da się zastosować do układów społecznych i politycznych. Pomogła mi zwłaszcza zdolność myślenia w kategoriach zjawisk, a nie przypadków.
Zenon Bosacki
A* J
Jak Pan rozumie poznańskość? - W znacznej mierze poznańskość wyniosłem z domu. Boleję nad tym, że moja matka zmarła, kiedy miałem 19 lat. Przed śmiercią powiedziała zaprzyjaźnionej lekarce, że jest spokojna o moją przyszłość. Teraz wiem, ile matka dla mojej przyszłości zrobiła. Przywiązywała ogromną wagę do wykształcenia; nie tylko szkolnego (musiałem zawsze mieć bardzo dobre stopnie), ale i w ogóle: do nauki języków, czytania książek (miałem obowiązek prowadzić domowy dziennik lektur), oglądania wystaw w muzeach, uczęszczania do teatrów i na koncerty, co oczywiście w pewnym wiekustanowiło poważną dolegliwość. Ale po latach opłaciło się. Ojciec dzielnie sekundował matce w wychowywaniu synów; system wychowawczy w domu był jednolity. Ojciec uczył przede wszystkim twardego chodzenia po ziemi. Od wczesnego dzieciństwa był sierotą i przez życie musiał się przebijać o własnych siłach. Zasadę polegania na sobie przekazał mnie i bratu. Te tradycje staraliśmy się kontynuować i w moim domu. Żona Janina, koleżanka ze studiów, też jest poznanianką, z domu Zagierska. Jej ojciec był przez pewien czas redaktorem naczelnym "Głosu Wielkopolskiego". Od lat pracuje jako nauczycielka, jest pasjonatką swojego zawodu. Chcąc nie chcąc, musiała wziąć na swoje barki większość spraw domowych i wychowania naszych trzech synów - naj starszy Witold jest genetykiem po doktoracie, Tomasz fascynuje się komputerami, a najmłodszy Łukasz kończy studia na etnologii. Wszyscy urodzili się w niedzielę - 5 maja, 7 lipca i 7 grudnia (bo 12. nie było niedzieli) . Ja urodziłem się w czwartek. Wielkopolska, a szczególnie Poznań, to miasto i region, gdzie ceni się pracowitość i odpowiedzialność. Jeszcze do niedawna, a w znacznym stopniu i dziś, są to w Polsce przymioty niezbyt często spotykane. Oszczędność? - Zapewne. Ale nie skąpstwo. Poznaniak gotów jest wydać nawet duże pieniądze, inwestować, jeżeli się go przekona, że coś jest tego warte. Dalekowzroczne planowanie, które złośliwi mogą nazywać wyrachowaniem, to też rys wielkopolski. Tak, czuję się typowym poznaniakiem, nie tylko z nazwiska. Odkrywam też w sobie pewne cechy, które - jak się powszechnie wydaje - nie pasują do Wielkopolan, np. swoboda bycia, umiejętność znalezienia się w trudnych sytuacjach, otwartość na świat i ludzi, poczucie humoru, a przecież poznaniacy mają poczucie humoru nie mniejsze niż mieszkańcy innych części Polski. Może trochę swoiste, ale mają.
Ryc. 7. Janina Kaczmarek z domu Zagierska
Ryc. 8. Wojciech Szczęsny Kaczmarek we własnym domu...
5 lipca 1990 roku odbyło się uroczyste przekazanie władzy prezydenckiej.
Sprawujący ten urząd przez osiem lat Andrzej Wituski oddał insygnia władzy prezydenckiej Wojciechowi Szczęsnemu Kaczmarkowi. - Wiedziałem, że ten łańcuch jest ze szczerego złota, a więc ciężki, ale nie przypuszczałem, że aż taki ciężki. Wręcz przygniatający; i dosłownie, i w przenośni. Ciekawe było, jak zachowywali się ludzie w czasie, kiedy "zmieniała się struktura kryształu". W całej Polsce zresztą. W Krakowie, w Warszawie zmieniano prezydentów w czasie trwania kadencji. Dochodził jeszcze jeden element tradycji PRL, że najważniejszą osobą w mieście czy gminie jest nie prezydent, burmistrz czy wójt, ale przewodniczący rady. Konflikt między pierwszym przewodniczącym naszej Rady Tomaszem Sokołowskim a mną też był głośny... Nastrój, w jakim nastąpiła historyczna zmiana władzy, kiedy prezydent Wituski przekazywał władzę pierwszemu wybranemu demokratycznie prezydentowi wydawał się przyjemny, radosny, żeby nie powiedzieć - serdeczny. Przypomina się to zwłaszcza, kiedy porównujemy atmosferę, w jakiej oddawał Pan łańcuch swemu następcy Ryszardowi Grobelnemu. - Rzeczywiście, miałem powody, żeby czuć się, że tak powiem, wykolegowany. Ale cóż, takie są prawa polityki. Lepsze chyba jednak to niż praktyki przedwojenne, kiedy doświadczonego i wielce zasłużonego prezydenta Cyryla Ratajskiego zastąpiono komisarycznie pułkownikiem z tak zwanej sanacji. Zresztą Rysiek Grobelny jest, mimo młodego wieku - można powiedzieć - rutynowa
Zenon Bosackinym już wysokim urzędnikiem samorządowym. Pracowaliśmy przecież razem w Zarządzie Miasta przez ponad osiem lat. A co do pana Andrzeja Wituskiego, to sporo mu zawdzięczam. Uważnie wysłuchałem jego uwag i przestudiowałem jego raport o stanie miasta. Był to dokument bardzo rzetelny, a sytuacja Poznania w roku 1990, choć mało kto zdawał sobie z tego sprawę, była fatalna. Tak zła, że za najważniejsze uznałem nie dać miastu umrzeć. To od Wituskiego wiedziałem na przykład, że 42 proc. wszystkich instalacji podziemnych miasta pochodzi sprzed I wojny światowej, czyli prawie sprzed wieku. Czy koncepcje rozwoju miasta między rokiem 1990 a 1998 zmieniły się? - W niektórych kwestiach radykalnie. Na przykład przed ośmiu laty poważnie przymierzano się do przecięcia śródmieścia trasą szybkiego ruchu, mającą połączyć ulice Solną z Królowej Jadwigi, przez Marcinkowskiego, Piekary, park i Półwiejską. N a szczęście do tego nie doszło, bo to byłaby trzecia rzeka przecinająca miasto. Na nieszczęście do dziś nie mamy innego rozwiązania. Zasadniczym problemem komunikacji w Poznaniu było i jest to, że miasto przecięte jest na trzy części jakby dwiema rzekami. Nie tylko Wartą, ale i trasą kolejową, też na linii południkowej. I moje dwie kadencje były bitwą o przeprawy przez te dwie rzeki. W roku 1990 zastaliśmy most Teatralny wyłączony z ruchu, rondo Kopernika (Kaponiera) groziło niemal zawaleniem, most Dworcowy - do zamknięcia, pozostawał wąski tunelik pod torami, czyli wiadukt Traugutta... Most Królowej Jadwigi (wtedy Marchlewskiego) - w fatalnym stanie, pozostałe mosty przez Wartę - do remontu albo poszerzenia. Dochodził do tego trudny wyjazd z Poznania na południe jedną tylko nitką wiaduktu górczyńskiego. Wszystko to razem było kwestią życia albo śmierci miasta. N a te więc przeprawy skierowaliśmy wielki wysiłek i ogromne pieniądze, rezygnując z całej masy innych przedsięwzięć. Problemy albo zostały przez nas rozstrzygnięte, albo ich rozwiązanie jest już dziś bliskie, jak poszerzanie wiaduktu Traugutta (roboty rozpoczęto już w roku 1992) i mostu Lecha. Spotkaliśmy się ze złośliwymi wypowiedziami, jakoby miasto zaprzepaściło swoje szanse, nie budując nowych obiektów. Autorzy tych sądów nie zauważają ogromnego wysiłku włożonego we wszystkie zrealizowane inwestycje. Na inne już nie starczało pieniędzy. Zresztą to nie miasto ma budować hotele czy sklepy, ale rozwiązywać problemy, leżące w jego kompetencji. Działalność komercyjna leży w rękach przedsiębiorców... Z zagadnieniem "rzeki" kolejowej łączy się projekt przykrycia terenów kolei między mostami Dworcowym i Teatralnym jedną wielką płytą betonową, co dałoby w samym środku miasta kilka hektarów terenów na przykład handlowych. - W obliczu innych potrzeb zabrakło na ten "luksus" pieniędzy. Miasto nie ma z czego wyłożyć, zresztą nie ma pewności, czy te nakłady by się zwróciły jakiemukolwiek inwestorowi czy raczej grupie przedsiębiorców (bo jest kilku tylko inwestorów na świecie, którzy by w pojedynkę mogli temu podołać). Tę inwestycję musieliby spłacać przez wiele lat sami poznaniacy, na przykład kupując w sklepach tam usytuowanych. A nasza siła nabywcza jeszcze na razie jest słaba. W Polsce dochód na głowę jest dwa razy mniejszy niż w Portugalii. Kalkulacje
Ryc. 9. ... i z wnukiem. FotografIa z 1995 r.
ekspertów wykazują, że dziś Poznań teoretycznie może być obsłużony przez dziesięć supermarketów i prawie tyle już działa... ... co jest niektórym solą w oku tak ze względu na lokalizację tych wielkich obiektów "zbyt blisko centrum", jak i sam fakt ich istnienia, rzekomo zagrażający małym sklepom. - Kwestia drobnych kupców to przeczulenie. Małe codzienne zakupy załatwia się zawsze w pobliżu domu. A trzeba wziąć pod uwagę, że znacznie więcej niż kupców jest mieszkańców Poznania, którym supermarkety dały stosunkowo tańsze towary. Co do lokalizacji - zawsze łączyliśmy takie pozwolenia na budowę stacji benzynowych czy dużych obiektów ze zobowiązaniem inwestora do zbudowania czegoś dla miasta, najczęściej dojazdu, odcinka ulicy, skrzyżowania itp. Tak też powstały na przykład dworce autobusowe na Śródce i Ratajach. Naszym dużym osiągnięciem drugiej kadencji jest cała jakby dzielnica handlowa - Franowo, rozpoczęto też budowę centrum kongresowo-handlowego przy hotelu Poznań. W pierwszych dwu latach swojego włodarzenia w Urzędzie Miasta wymienił Pan aż 80 proc. pracowników! Aż dziwne, skąd po dalszych czterech latach wzięło się przekonanie, że Kaczmarek to bardzo dobry człowiek, bo prawie nikogo nie zwalnia z pracy, chyba żeby mu się nie wiem jak naraził... - Być może wzięło się stąd, że tamta radykalna wymiana ludzi na początku w bardzo niewielkim stopniu wynikała z mojej inicjatywy. Wszystko to zresztą działo się stopniowo. Wielu odchodziło z własnej woli, bo się w nowej rzeczywistości źle poczuli. Pamiętajmy, że był to okres gwałtownego budzenia inicjatyw.
Zenon Bosacki
Ludzie, zwłaszcza obeznani z administracją, mający dobre układy w mieście, otwierali swoje mniejsze czy większe przedsiębiorstwa lub znajdowali w takich zatrudnienie. Zresztą byli i tacy, co musieli odejść, ponieważ kontrole wykazywały tu i ówdzie nieprawidłowości. Pańską ekipę też pomawiano o nadużycia i przekupstwo.
- To się mówi wszędzie o każdej władzy. Co innego więc "udowodniono", a co innego "pomawiano". O nas opowiadało się, jakobyśmy się obłowili. W kwietniu roku 1994, przed udzieleniem absolutorium Zarządowi przez Radę Miejską, zwróciłem się więc do Urzędu Kontroli Skarbowej o zbadanie zmian stanu majątkowego członków Zarządu i skarbnika miasta w ciągu czterech lat. Kontrola niczego podejrzanego nie wykazała. Przed kolejnymi wyborami, w roku 1998 znowu podniosły się takie głosy w mieście. Do tego stopnia, że w końcu zwróciłem się do prokuratury z pozwem przeciwko konkretnym osobom, które "wiedząc o nadużyciach, nie doniosły o nich odpowiednim władzom". I to pozostało bez echa. Kiedy na Marcelinie wybudowaliśmy nową siedzibę Zarządu Lasów Komunalnych, plotkarze głosili, jakoby Kaczmarek budował sobie kolejną willę.
A czy i tutaj - podobnie jak w wypadku pomówień o nadużycia finansowe - nie miałoby raczej zastosowania stare powiedzenie o żonie Cemra, która powinna pozostawać poza wszelkim podejrzeniem? - Ten sposób rozumowania doprowadziłby nas do paranoicznej sytuacji, w której trzeba by się w ogóle wyrzec życia prywatnego, chorobliwie strzec swojej prywatności. Bo na każdych imieninach u cioci może się znaleźć jakiś radny, przedsiębiorca, petent... Najczęściej ludzie podejrzewający innych o jakieś grzeszki sami albo je mają na sumieniu, albo nie mieliby nic przeciwko temu, żeby je mieć na sumieniu. Sądzą swoją miarą. Podejrzeń nie da się uniknąć. W takim razie może po prostu należałoby i na poziomie lokalnym wprowadzić ograniczenie w piastowaniu funkcji publicznych na przykład do najwyżej dwóch kadencji. - Powiem szczerze, choć może się to wydać niepopularne - na rotację władz patrzę niechętnie. Róbmy to za pomocą aktów wyborczychjak na całym świecie. Zbyt częste wymiany składu władz w miastach i organizacjach nie budzą mojego entuzjazmu. Dopóki wyborcy mają zaufanie do człowieka, powinien rządzić. Nie mają sensu żadne terminy ograniczające liczbę kadencji. Znam w Bawarii burmistrza, który sprawuje swój urząd prawie pół wieku. Trzeba pozwolić wybranym wykorzystywać doświadczenie i realizować swoje wizje. Zbytnie przywiązanie do wizji może rodzić niebezpieczeństwo zbyt apodyktycznego stylu sprawowania władzy. Prasa często wychwytywała takie powiedzenia prezydenta Poznania, jak "w sprawie składu Zarządu Miasta będę rozmawiał sam ze sobą". Nazywano Pana "demokratorem", cytowano powiedzenie: "Jestem za absolutyzmem oświeconym pod warunkiem, że to ja będę oświeconym absolutem". - W tym wszystkim jest wiele przesady. Na przykład ten ostatni efektowny aforyzm - lubię efektowne powiedzonka - powtórzyłem za Januszem Pałubickim, który pewnie też przytaczał któregoś z klasyków. Podoba mi się to po prostu jako dowcip. Wbrew temu, co o mnie się opowiada, uważam się za demokratę. Inna sprawa - nie może tak być, że wszyscy rządzą. Za ważne, konkretne decyzje ktoś jeden, konkretny musi w końcu brać odpowiedzialność. W przypadku zarządzania miastem są to prezydent i skarbnik. Ktoś też wychwycił kiedyś moje - to już naprawdę chyba moje - powiedzenie: "Świadomość ciał zbiorowych jest niska". Jeśli to jest potrzebne do kolekcji - proszę bardzo. Z tym się zgadzam. Czy stąd się bierze Pańska awersja do jakiejkolwiek partyjności? Przecież nigdy do żadnej partii Pan nie należał. - Był rok 1967. Pracowałem wtedy jako asystent w Akademii Rolniczej w Poznaniu. Właśnie zamierzałem się ożenić, założyć rodzinę. Starsi koledzy pracowali nade mną, żebym wstąpił do PZPR. Obiecali mi mieszkanie z telefonem. Chcieli tylko, żebym ulał studenta, którego ojciec był szefem Klubu Inteligencji Katolickiej. I to mnie zraziło.
Dziś jednak mamy wiele partii. Czy bezpartyjność nie zaszkodziła Panu w najświeższej przepolitycznionej rzeczywistości? Czy po swoich osobistych doświadczeniach przełomu lat 1998/99 nie uzna Pan, że może należałoby jednak wstąpić do jakiejś partii? - Jakoś nie. Być może to chwilowo zaszkodziło, ale w przyszłości może się opłacić. Zobaczmy, co się dzieje we wszystkich tych ugrupowaniach, często zresztą sztucznie skleconych - jedno wzajemne naparzanie się i wojna o stołki. Na razie bez partii jakoś się wiosłuje. Wyjście z tego jest chyba takie, że trzeba montować zaplecze, które niekoniecznie musi być jednopartyjne, może składać się z przedstawicieli wielu opcji politycznych. Marzy mi się układ, w którym będzie się stawiało pytania: CO, a nie kto; DOKĄD ZMIERZAMY, a niekoniecznie - skąd przychodzimy.
To zapewne wiąże się z Pańską teorią zachowania "czystych rąk".
- Między innymi. Kiedy wieje wiatr historii, zawsze na powierzchnię wypływają tak zwani przyzwoici ludzie, którzy sobie rąk nie ubrudzili, bo trzymali je w kieszeni. Byli bierni, niczego nie robili. A ci, którzy sprzeciwiali się, dokonywali jakichś wysiłków, mają ręce poobcierane, pohaczone. To wiąże się też z ciągle żywym problemem rozliczeń, lustracji. Najbardziej winni ubezpieczyli się, pozacierali ślady, zdając sobie sprawę ze swoich świństw. Płacą najmniej winni, w coś tam zamieszani, ale często nie zdający sobie w pełni sprawy z tego, co robili. Nie zatarli śladów, więc płacą cenę czasem i więcej niż pełną. Jako prezes ZMP i jako prezydent dużego miasta zawsze podkreślał Pan, że samorządy powinny pozostawać apartyjne, ponieważ "rura kanalizacyjna ma tylko długość i przekrój - nie ma wymiaru politycznego"... Ale to prawda tylko częściowa, bo rura ma jeszcze i kierunek. Możnają pociągnąć ku eleganckiej, drogiej dzielnicy willowej, a można do osiedla tanich domów komunalnych, których - jak na razie - nikt w Polsce nie potrafi zbudować. - Programu mieszkaniowego niestety nie udało się zrealizować. Składał się z dwu części: budownictwa komunalnego, domów miejskich samowystarczalnych ekonomicznie, oraz mieszkań socjalnych o niskim standardzie, do których trzeba by jeszcze dopłacać, ponieważ byłyby przeznaczone dla ludzi nisko upo
Zenon Bosacki
Ryc. 11. Kanalizacja dla Szczepankowa - Spławia.
Przeciskpod torami PKP - komora przeciskowa, 20.04.1995 r.
sażonych czy wręcz w różnych względów bezrobotnych, bez dochodów. Na to na razie naszych miast po prostu nie stać. Jestem zwolennikiem budowania od podstaw. Dlatego bardzo dużą wagę przywiązywałem do uzbrojenia terenów miasta. Niektórzy nazwali mnie nawet "kanalarzem", bo lubiłem doglądać urządzeń podziemnych, chodzić korytarzami pod Kaponierą, przypatrywać się kilometrom nowych sieci kanalizacyjnych, wodociągowych, różnych przewodów. Takich podziemnych linii zbudowaliśmy lub wymieniliśmy w Poznaniu przez te ponad osiem lat blisko tysiąc kilometrów! Można powiedzieć, że był Pan raczej prezydentem strategii niż taktyki, w sensie łatania naprędce potrzeb doraźnych. To dla przeciętnego mieszkańca miasta mało efektowne; jak te ukryte setki kilometrów instalacji podziemnych. Jaki w końcu cel Panu przyświecał? - Obejrzałem kawał świata i wzorcem miasta, jakim chciałbym kiedyś widzieć mój Poznań, jest Zurych. To szwajcarskie miasto, wielkością odpowiadające naszemu, to jest to! Bogate (a w bogatym mieście lepiej się żyje także biednym), z licznymi bankami, z wieloma instytucjami międzynarodowymi, z przemysłem precyzyjnym, otwarte na świat, dobrze połączone ze światem... Przede wszystkim trzeba więc przyciągnąć bogatych inwestorów.
- Otóż to. A skusić można właśnie dogodną komunikacją, wolnymi placami pod budowę, dobrze uzbrojonymi terenami. I to staraliśmy się robić. Nie udało się zbudować nowego dużego hotelu; ale skoro nie znaleźliśmy inwestora, to znaczy, że niekoniecznie by się to inwestorowi opłaciło, a to z kolei oznacza, że hoteli w mieście mamy na razie dosyć. Moim oczkiem w głowie było międzynarodowe lotnisko w Poznaniu i w pewnym stopniu udało nam się to załatwić. Najpierw uzyskaliśmy stałe połączenie z Dusseldorfem, potem z Kopenhagą, Dreznem, Hanowerem i Lipskiem. Wkrótce dojdą zapewne połączenia z Londynem, Frankfurtem i Hamburgiem. A w latach 1990-91 lotnisko poznańskie było zamknięte. Zaplanowaliśmy też szczegółowo przyspieszenie połączenia kolejowego z Berlinem (warto może wiedzieć, że pociągi ekspresowe już dziś szybciej jeżdżą na odcinku polskim Rzepin- Konin, niż od Berlina do naszej granicy). Gorzej sytuacja wygląda z połączeniami drogowymi, które, podobnie jak kolejowe, tylko w nieznacznym stopniu zależą od miasta. Zresztą do niedawna i przejazdy przez polskie miasta pozostawały w gestii państwa. Tak więc przebudowując Kaponierę, remontując wiadukt górczyński czy odbudowując piękny, zabytkowy most Teatralny w Poznaniu, robiliśmy to za władze rządowe czy - ściślej mówiąc - wojewódzkie. Właśnie kontakty z władzami centralnymi legły u podstaw restytuowania, a praktycznie powołania od nowa Związku Miast Polskich. Ogólnie o stowarzyszeniach miast i gmin mówiło sięjuż przy Okrągłym Stole, ale kto wpadł na pomysł ożywienia Związku Miast? - Na zapleczu Okrągłego Stołu aktywny był, bardzo zapalony do idei samorządów, a działający w naszym mieście, pan Janusz Krzyżaniak. Pomysł wyszedł od niego. Zresztą w wielu miastach, zwłaszcza na północy Polski, ludzie o tym myśleli. Pierwszą radą miejską, która 18 sierpnia 1990 r. podjęła uchwałę o wstąpieniu do Związku Miast Polskich, była rada w Czersku. W pierwszych dniach sierpnia odbyło się w Elblągu spotkanie prezydentów miast, na którym z oficjał
Zenon Bosacki
ną, sformułowaną na piśmie konkretną propozycją wystąpił prezydent Poznania. Autorem tekstu był Andrzej Porawski, wtedy członek Zarządu Miasta Poznania, a potem długoletni dyrektor biura ZMP. Już wtedy mieliśmy gotowy projekt statutu Związku. To zostało docenione. Kongres restytucyjny odbył się w dniach 18-20 stycznia 1991 r. w Poznaniu z udziałem przedstawicieli 64 miast założycielskich. To, że siedziba Związku znajduje się od roku 1991 w Poznaniu (przed wojną w Warszawie), też coś znaczy. Dziś ZMP zrzesza 235 miast. Należą do nas prawie wszystkie duże miasta w kraju. W miastach związkowych mieszka 73 proc. ludności miejskiej Polski. Jaka jest Pańska recepta na bycie dobrą głową miasta.
- Publikowałem już kiedyś takich sześć przykazań w książce p. Reni Dabertowej: l. Prezydent miasta musi mieć przede wszystkim odwagę podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności. 2. Powinien umieć godzić różne interesy, postulaty i oczekiwania, ajego działanie powinno być z natury rzeczy wypadkową tych życzeń (które najczęściej wzajemnie się wykluczają), bo wiadomo, że jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził. 3. Musi więc zachować racjonalną ocenę rzeczywistości, stać obydwiema nogami na ziemi, a nie kierować się emocjami. 4. Umieć mówić, wiedzieć, o czym mówi i znać się na tym, o czym opowiada.
5. Mieć wyjątkowe zdrowie i niezwykłą odporność psychiczną, by zachowywać dystans wobec wydarzeń, a nawet informacji (które nie zawsze okazują się prawdziwe). 6. Być optymistą i dysponować poczuciem humoru, bo inaczej mógłby zwariować. Teraz poprzedziłbym to jeszcze dwiema cnotami głównymi: I. Burmistrzem musi być osoba traktująca miasto jako swoje. To znaczy gospodarować nim tak, jak gospodarzymy we własnym domu; postępować tak, jak bym to robił we własnej prywatnej firmie. I nie tak, że w pewnej chwili zamknę za sobą drzwi i nic mnie to nie obchodzi. II. Musi mieć własne zdanie - aż do narażenia się opinii. Niekiedy różne i niezależne od Rady Miasta czy Zarządu Miasta. Opinii wysłuchiwać i ustosunkowywać się do nich. Ale najgorsze jest niepodejmowanie decyzji czy ich zmienianIe. Poznań od kilku lat uczestniczy w międzynarodowym programie "Zdrowe Miasto". Czy to hasło nie na wyrost?.. - Jak na nasze możliwości - nie. Można się oczywiście przyrównywać do najczystszych miast Zachodu, ale wydaje się, że uczciwiej będzie porównać Poznań sprzed kilku lat z dzisiejszym. Zlikwidowaliśmy straszliwie kopcące autobusy. Oczywiście na naj ruchliwszych skrzyżowaniach jest jeszcze wciąż za dużo spalin, ale kontrole sanepidu z roku na rok notują wyraźny postęp. Skutecznie zwalczamy hałas. Coraz więcej jest w mieście nowoczesnych torowisk tramwajowych, które, oprócz innych zalet, są też cichsze. Zlikwidowaliśmy nocne tramwaje, zastępując je autobusami. Zakładamy ekrany wyciszające przy naj ruch
Ryc. 12. Wysypisko Odpadów Komunalnych w Suchym Lesie
liwszych arteriach - najpierw wzdłuż os. Oświecenia, a ostatnio przy trasie Niestachowskiej. Jeśli za ogromne pieniądze od wielu lat budujemy Centralną , , Oczyszczalnię Scieków (COS), to jest rzeczywiście coś! Na razie zakończyliśmy etap oczyszczalni machanicznej. Na resztę musimy jeszcze trochę poczekać. Potrzeba na to kolosalnych pieniędzy. Kiedy mowa o zdrowiu, warto podkreślić, że miasto zbudowało w Suchym Lesie wielkie wysypisko śmieci, chyba najlepsze w tej części Europy. Wreszcie nie zapominajmy o stresach. Każdy przyzna, że w porównaniu ze stanem sprzed roku 1995 poznaniacy znacznie mniej przeklinają na przystan - kach tramwajowych. Punktualność Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji poprawiła się nieporównywalnie. I cała Polska zazdrości nam szybkiego tramwaju.
- Pamiętajmy też o równoległej do niego trasie średnicowej. Bez tych dwóch inwestycji trudno dziś wyobrazić sobie połączenie śródmieścia z największą sypialnią Poznania, szeroko pojętymi Winogradami i Piątkowem. A trzeba wiedzieć, że każde takie przedsięwzięcie to nie tylko widoczne wieloletnie roboty techniczne, ale poprzedzające je wysiłki prawno-administracyjne, takie jak wykup czy zamiana odpowiednich terenów. To też trwa latami. A miejscowi i przejezdni przeklinają roboty drogowe, objazdy, zamknięte mosty. - Zapominają najczęściej, że bez uprzedniego bałaganu nie ma porządku.
Nie sposób wykonać setek kilometrów instalacji podziemnych, budować no
Zenon Bosacki
Ryc. 13. Wysypisko Odpadów Komunalnych - skarpa południowa, 1996 r.
wych arterii, remontować starych mostów, poszerzać wiaduktów bez zakłócania ruchu w mieście. Najbardziej bolesna taka operacja, ale i największy w śródmieściu powód do dumy, to nowo uruchamiany, dwukrotnie poszerzony i zupełnie unowocześniony most Dworcowy. Stosunkowo mało mówiło się w Poznaniu o uruchomieniu zupełnie nowej trasy z Dolnej Wildy do Lubonia, która zdecydowanie odciążyła fatalny korek dębiecki. W tej chwili kończą się prace przy dwóch niezwykle ważnych inwestycjach drogowych Poznania: wiadukcie Traugutta i prze budowie ul. Głogowskiej. Korki w miastach były lub są bólem całej współczesnej cywilizacji. Na Zachodzie mówią o mechanizmie samonapędzającym się: mamy więcej samochodów, to trzeba więcej dróg; a jak się swobodniej jeździ, stwarza to nową pokusę nabycia samochodu. I tak w kółko. A kłopoty w całej Polsce wynikają dodatkowo z dwu błogosławieństw, jakie nas w ostatnim dziesięcioleciu spotkały: wolności i samorządności, dzięki czemu polskie miasta naprawdę zaczynają rozkwitać; oraz wzrostu dochodów osobistych, który sprawił, że liczba samochodów wzrosła nam parokrotnie, a powierzchnia i długość ulic i dróg - niestety, nie. Poznań też rozkwita? - Na pewno. Powoli, ale niewątpliwie. Zwykle wygląd miast zmienia się mozaikowo; zaczyna się od punktów, poszczególnych obiektów, potem zakwitają - jeśli tak można powiedzieć - ciągi ulic, kwartały, place, dzielnice. W naszych miastach zaczęło się od porządkowania elewacji na poziomie parterów i unowocześniania chodników. Teraz przychodzi czas na całe fasady, budynki, iluminacje, nawierzchnie, torowiska. W Poznaniu wymienię tylko obiekty budowane
czy odnawiane kosztem miasta, a niewątpliwie efektowne: wspomniane już wiadukty: Teatralny i Dworcowy, nowoczesne, a jednak nawiązujące do stylu całości skrzydło Akademii Muzycznej, restauracja oraz iluminacja starówki, remonty takich reprezentacyjnych obiektów w środku miasta, jak Arkadia, Biblioteka Raczyńskich, wspaniały zespół pojezuicki, w którym mieści się Urząd Miasta. Takie przykłady można znaleźć w każdej dzielnicy, bo Miejskie Przedsiębiorstwo Gospodarki Mieszkaniowej remontuje stare, często XIX-wieczne okazałe kamienice, dodające uroku wielu ulicom. Do obrazu miasta proszę dodać liczne obiekty wybudowane czy wyremontowane przez innych inwestorów. Opowiada się, że przy swoim niewyparzonym języku ma Pan na koncie między innymi powtórzone za Hannsem Johstem powiedzenie (przypisywane bardziej znanym postaciom): "Jak słyszę kultura, odbezpieczam rewolwer". - Problem kultury polega na tym, że - mówiąc niemodnym językiem marksistowskim - jest to nadbudowa, a nie baza. I moja hierarchia potrzeb miejskich jest taka sama, jak hierarchia normalnego człowieka w życiu: najpierw zjeść, potem ubrać się, zamieszkać, dojechać do pracy, iść do lekarza. Dopiero potem człowiek zajmuje się kulturą. Sam lubię muzykę, teatr, literaturę, historię; interesuję się tym, doceniam. Ale to naprawdę nie może być pierwsze. Ja rozumiem ludzi związanych z kulturą, że niepochlebne sądy o mnie wypowiadali. Do mnie nie przemawia argument dyrektora teatru, że on miał zespół składający się z dwustu osób, a teraz ma tylko dwadzieścia. On może mieć te dwieście osób, ale niech sprzeda to swoje widowisko. Kultura jest takim samym towarem, jak wszystko inne. Gdybyśmy mieli zaspokoić najwyższe ambicje twórców kultury w mieście, trzeba by przeznaczyć na nie połowę budżetu miasta, ale skąd?! Popatrzmy dobrze, jak wygląda dziś Polska... Jak się ma zatem kulturalny Poznań? - Moim zdaniem zupełnie dobrze. Mimo że jest ze strony miasta finansowany na miarę możliwości, a nie oczekiwań. Ukończyliśmy budowę toru maltańskiego wraz z otoczeniem, jednego z najpiękniejszych i najbogatszych obiektów sportowych w Polsce. Od roku 1990 rozwija się tradycja wielkiego międzynarodowego Festiwalu Teatralnego "Malta", znalazł w mieście swoje godne miejsce Teatr Ósmego Dnia, sfinansowaliśmy film pełnometrażowy "Poznań 1956", uratowaliśmy szereg obiektów zabytkowych, nasze miasto znajduje się w ścisłej czołówce ośrodków wydawniczych w Polsce; w samym tylko Wydawnictwie Miejskim ukazują się dwa periodyki na najwyższym nie tylko krajowym poziomie oraz liczne pozycje książkowe, akademie Plastyczna i Muzyczna otrzymały w środku miasta tereny pod rozbudowę... W niejednej swojej wypowiedzi publicznej mówił Pan o czynnikach, z którymi musiał się liczyć jako prezydent miasta, na pierwszym miejscu, rzecz jasna, wymieniając radnych, potem urzędników, partie... Rzadko wymieniał Pan szeroko pojętą prasę. Albo wcale. - Nie lekceważę mediów. Ale za mało uwagi poświęcaliśmy promocji, marketingowi, uważając, że jak się coś pożytecznego zrobi, to się obroni samo. Być może jest to błędne przeświadczenie. Do kontaktów z prasą przywiązywałem jednak zawsze dużą wagę. Godziny spędzone przed kamerami, mikrofonami
Zenon Bosackii notesami dziennikarzy pewnie złożyłyby się na miesiące. Opinie dziennikarzy chadzająjednak czasem dziwnymi drogami. "Gazeta Wyborcza" pół roku temu przeprowadziła we wszystkich swoich oddziałach ciekawą ankietę o tym, jak żyje się w dużych polskich miastach. Wystarczyło podsumować tabele obrazujące wady i zalety mieszkania w poszczególnych miastach wokoło dwudziestu pięciu dziedzinach życia, żeby dojść do wniosku, że najlepszy jest Poznań. Przewaga ta jeszcze wyraźniej uwydatniała się na tle metropolii. Dziennikarze z poznańskiej redakcji, niestety, nie zająknęli się o tym nawet słówkiem. A nie byłoby to nic nowego czy wyjątkowego, bo prasa ogólnopolska nieraz publikowała rankingi, w których Poznań i jego władze oceniane były najwyżej. N o, ale zbliżały się wybory samorządowe... Niektórzy żurnaliści do dziś wypominają Panu, jako prezesowi ZMP, doradztwo w rządzie SLD-owskiego premiera Cimoszewicza... - Prezes Związku Miast Polskich musi współpracować z każdym rządem aktualnie sprawującym władzę i nie może sobie pozwolić na wyraźną opozycyjność. Dlatego wolę mówić o "pewnej opozycyjności" ZMP wobec władz centralnych. Premier Cimoszewicz ijego rząd, demokratycznie wybrani, oczekiwali opinii od różnych środowisk. W przeciwieństwie do innych premierów i rządów... Jak Pan ocenia współpracę Związku Miast z ośmioma kolejnymi rządami przez osiem lat? - Układało się to różnie. I zależało raczej nie tyle od warunków politycznych, co od osoby bezpośrednio odpowiedzialnej w rządzie za współpracę z samorządami. Taką postacią w gabinecie premiera Mazowieckiego był Jerzy Regulski.
Ryc. 14. Wręczenie sztandaru ZMP, Starogard Gdański, luty 1996 r. Fot. W. Głowiński.
Wtedy nastąpiło odrodzenie samorządnych gmin. Towarzyszyły nam zainteresowanie i sympatia strony rządowej. Dobrze też sprawy układały się za rządów premier Suchockiej. Minister Rokita po przełamaniu pierwszych lodów okazał się dobrym partnerem samorządów. Wtedy powstała jedyna w swym rodzaju instytucja, znana w krajach demokratycznych, której wszyscy nam zazdroszczą - Komisja Wspólna Rządu i Samorządu Terytorialnego. Pozytywnie wspominam także rząd premiera Oleksego i dobrą współpracę z ministrem Borowskim. Wówczas zrobiono pierwszy praktyczny krok w stronę reformy administracyjno-ustrojowej, wprowadzając ustawę o dużych miastach, która miała pilotować przyszłe powiaty. To potwierdza mój pogląd, że stosunek do samorządności lokalnej nie zależy od barwy politycznej rządzących. Jak Pan patrzy pod tym kątem na rok 1998? - Z odpowiedzi na to pytanie wolałbym jednak być zwolniony. Rok ubiegły przyniósł przecież jeden z największych sukcesów Związkowi Miast Polskich, bo to my właśnie, niemal od samej restytucji Związku, domagaliśmy się wprowadzenia kolejnej płaszczyzny, a później kolejnych dwóch płaszczyzn samorządu; postulowaliśmy regionalizację kraju. I to się stało. Z tym, że reforma w swoim dzisiejszym kształcie odbiega nieco od naszych wizji. Pół biedy, początki gmin też były trudne. Gorzej, iż nie bardzo jesteśmy pewni jutra. U stawa o dochodach jednostek samorządu jest epizodyczna, ma obowiązywać dwa lata, a wiceminister, pełnomocnik rządu ds. reformy finansów publicznych, nie dokonał i nie przedstawił nawet parlamentowi całościowych symulacji tych dochodów. Zapowiedziano, że Komisja Wspólna Rządu i Samorządu w roku 1998 będzie pracowała w sposób niezadowalający i tak się stało. Nawet, jeśli jesienią na wyraźne żądania ZMP Komisja się zebrała, nasze uwagi zostały zlekceważone. Prace nad reformą finansów samorządowych prowadzone były w sposób konspiracyjny nawet - jak się wydaje - wobec Departamentu Finansów Samorządu. W tej atmosferze za podwójny sukces możemy uznać pozytywne załatwienie niektórych tylko naszych postulatów, jak przede wszystkim zmianę zapisu o dopuszczalnej wysokości długu publicznego miast. Poza tym wreszcie zagwarantowano środki na oświetlenie ulic, w ustawie pojawiły się zapisy o finansowaniu dróg (co innego, niestety, praktyka), zwiększono udział gmin w podatku dochodowym od osób fizycznych z 23,6 do 27,6 proc, a także nadano wszystkim miastom tracącym status wojewódzkich uprawnienia powiatów. Związek Miast Polskich był jedyną organizacją, której obecność w pracach nad reformą ustrojową była widoczna i w znacznym stopniu skuteczna. Nie wszyscy jednak samorządowcy zawsze się z Panem zgadzają. Przez osiem lat niezmiennie w ZMP działali w zdecydowanej większości ludzie obozu solidarnościowego. "Opozycja", czyli SLD, zaktywizowała się zdecydowanie w marcu roku 1998 roku, broniąc małych województw. Wtedy głośno upomniała się o "parytet polityczny" we władzach Związku. Wreszcie osiągnęła to w styczniu 1999. - Przerabiano to już w ZMP przed wojną. Bo można się albo przepychać, albo dogadać. Tak czy inaczej, w końcu musi dojść do konsensu, bo tylko zgoda buduje. A co się tyczy dotychczasowych władz Związku - były one rzeczywiście
Zenon Bosacki
Ryc. 15. Prezes Wojciech Sz. Kaczmarek z mapą dużych regionów, 1998 r.
Ryc. 16. Ogólnopolska Konferencja Prezydentów, Burmistrzów i Wójtów, Poznań, marzec 1998 r.; Marcin Święcicki, prezydent Warszawy,premier Jerzy Buzek, W. Sz. Kaczmarek, prezydent Poznania.
Długodystansowiecposolidarnościowe, ale nikt nam nie zarzuci, że wpłynęło to w najmniejszym choćby stopniu na nasze myślenie o finansach gmin na przykład. Zachowaliśmy na pewno inne, bardziej merytoryczne parytety; w odpowiednich proporcjach reprezentowane były we władzach związku różne części Rzeczypospolitej, a przede wszystkim miasta duże, średnie i małe. Mieliśmy do czynienia z budującym przykładem solidaryzmu, kiedy burmistrz Braniewa, członek Zarządu Związku Miast, upomniał się o dochód z podatków od przedsiębiorstw dla mniejszych gmin, gdzie często znajdują się zakłady pracy mające swoje dyrekcje w metropoliach. Zgodnie wystąpiliśmy o bardziej sprawiedliwy podział podatków, chociaż stało się to z niewątpliwym uszczerbkiem dla dużych miast. Wielu parlamentarzystów, przesiadłszy się z krzesła burmistrza na fotel w parlamencie, przestaje nagle widzieć potrzeby miast odległych od Warszawy co najwyżej kilkaset kilometrów. Zresztą Pan sam, jako prezes ZMP, przestrzegał przed tym rok temu, kiedy większość samorządowców poddała się euforii: "Teraz już wszystko załatwione, bo tylu naszych jest w Sejmie i w Senacie!" - Bo taka już chyba jest natura człowieka - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Przede wszystkim jednak parlamentarzysta podpada już pod przemożny wpływ swojej partii, swojego ugrupowania politycznego, obowiązuje go dyscyplina. Jest jeszcze problem jednoczesnego piastowania stanowisk w takich organizacjach, jak ZMP i we władzach centralnych. Jak Pan to widzi z perspektywy dwóch kadencji samorządów i czwartej już na dobrą sprawę kadencji parlamentu? - Moim zdaniem jest to nie bardzo do pogodzenia. W Sejmie czy Senacie praktycznie trudno być niezależnym. A już prezesostwo Związku musi być ponadpartyjne, nie może być związane z jakimś klubem, z jakąś linią polityczną. Wtedy z natury rzeczy Związek przechylałby się w jedną stronę. Nie wyobrażam sobie prezesa Związku Miast Polskich, który cierpiałby na rozdwojenie jaźni - z jednej strony obiektywizm, konieczny na tym stanowisku, z drugiej skrępowanie poglądami partyjnymi jakiegoś ugrupowania. Taki człowiek musiałby wejść w konflikt sam ze sobą. Na szczęście nowy prezes Związku, prezydent Katowic Piotr Uszok, też nie należy do żadnej partii. Jest tylko desygnowany na stanowisko przez AWS... Czy prezesem ZMP mógłby zostać ktoś, kto nie jest lub nie był "burmistrzem"? - Nie. Brak solidnego doświadczenia w zarządzaniu miastem byłby poważną wadą. A w ZMP, zwłaszcza kiedy się rozrósł i działa na wielu polach, naprawdę jest czym zarządzać. W Biurze Związku pracuje już ponad ćwierć setki ludzi, ale i zakres działań jest bardzo rozległy, z roku na rok się zwiększa: finanse Związku, projekty finansowane z funduszy pomocowych, dwanaście komisji tematycznych, prace ekspertów, seminaria i konferencje, ankiety i konkursy, Targi Inwestycyjne Miast, negocjacje z rządem, opiniowanie setek ustaw, skargi wnoszone do Trybunału Konstytucyjnego (parokrotnie zakończone sukcesem), działalność informacyjna i wydawnicza, wreszcie współpraca z innymi organizacjami samorządowymi oraz kontakty z zagranicą.
Zenon Bosacki
Właśnie. Jest Pan nadal przewodniczącym delegacji polskiej w Kongresie Władz Lokalnych i Regionalnych Europy (CLRAE) i delegatem ZMP w Radzie Gmin i Regionów Europy (CEMR). Jak wypada porównanie naszych samorządów miejskich z podobnymi instytucjami w innych krajach? - Nie mamy powodu do kompleksów. Nie różnimy się zasadniczo od innych państw. W wielu wypadkach polskie instytucje i rozwiązania są bardziej demokratyczne niż gdzie indziej. Nie mamy się też czego wstydzić, jeśli idzie o ustawodawstwo, zwłaszcza Konstytucję. Co więcej, jesteśmy w absolutnej czołówce pod względem sprawności i wydajności. Począwszy od małej gminy wiejskiej, a na wielkich aglomeracjach kończąc. Oczywiście, jeśli się weźmie pod uwagę nasze skromne środki i stan gospodarki komunalnej. W międzynarodowych organizacjach samorządowych - będących przecież składnikami wspólnoty, Unii Europejskiej - szybko przeszliśmy od statusu obserwatora do uczestnictwa we władzach różnych organizacji. Dokonało się to w ciągu czterech lat, a ZMP jest jedyną organizacją z Polski, która jest członkiem CEMR oraz, powiem nieskromnie, nie jedynym oczywiście, ale jednym z głównych sprawców tych wszystkich sukcesów polskiej samorządności lokalnej, o których mówiłem przed chwilą. Związek Miast nie jest jedyną aktywną organizacją samorządową w Polsce... - Rzeczywiście. Bardzo nas cieszą niewątpliwe sukcesy innych związków, stowarzyszeń czy fundacji, ale jesteśmy dumni, że ZMP był duchowym, a niekiedy faktycznym współsprawcą tworzenia takich organizacji, jak Związek Gmin Wiejskich czy Unia Metropolii Polskich, a ostatnio udało nam się zainicjować powstanie czegoś, co można na razie umownie nazwać Związkiem Powiatów. Co uznaje Pan Prezes za największe osiągnięcia Związku Miast Polskich od chwili formalnego odrodzenia, czyli od stycznia 1991 roku? - Po pierwsze integrację środowiska samorządów miejskich; następnie -jednak wprowadzenie reform ustrojowo-administracyjnych, bo to właśnie nasz sukces; ponadto: zapisy o samorządzie lokalnym w Konstytucji, zapisy m.in. o systemie finansów komunalnych, takie jakich zapewne żadne państwo nie ma zagwarantowanych w swojej ustawie zasadniczej; wreszcie "Investcity" - największą imprezę gospodarczą polskich samorządów lokalnych. Podsumowując owe pracowite osiem lat, jaką notę postawiłby Pan temu Związkowi? - Dobrą. Trudno mi jest wystawiać ocenę organizacji, którą współtworzyłem od podstaw. Nie jest to też cenzura najwyższa, bo zawsze można działać lepiej. Zawsze zdarzają się niepowodzenia czy zaniedbania. Na przykład nie udało się przez te lata wypracować ustawy o finansach gmin. Nie udało się nie z winy Związku, choć fundament tej konstrukcji mamy w ustawie zasadniczej. Oceniając, co zrobiliśmy, a czego nie zrobiliśmy, trzeba także wziąć pod uwagę, że prezesi, zarząd, uczestnicy komisji Związku pełnili swoje funkcje bezpłatnie, społecznie, honorowo. Od prezydenta Francji Jacquesa Chiraca otrzymał Pan Order Legii Honorowej, od prezydenta Węgier Arpada Gończa - Order Zasługi Republiki Węgierskiej, a w Polsce?
- Szczycę się też wyróżnieniami, ale władz raczej szczebla lokalnego. To nie powinno dziwić... Czym interesuje się Pan pozazawodowo, w jaki sposób spędza Pan urlop, jakie są Pana wzorce osobowe i najważniejsze w życiu wartości? - Nie wszystko naraz. Urlop spędzam w lesie, z daleka od ludzi, w kraju. Jestem człowiekiem wierzącym i to w znacznym stopniu określa moją hierarchię wartości; najkrócej jednak sformułowałbym to tak: racjonalizm i sprawiedliwość. Jak kiedyś miewałem trochę czasu dla siebie, fascynowałem się historią. Autorytety znajduję więc przed wiekami albo wśród historyków. Imponuje mi profesor Janusz Tazbir.
Bardzo wysoko cenię N apoleona; raczej jednakjako organizatora, administratora, autora Kodeksu niż jako wodza, bo w miarę upływu lat stałem się pacyfistą. Antoni Gołubiew zaraził mnie zamiłowaniem do naj starszych naszych dziejów. Pasjonuje mnie powstawanie państwa polskiego. Widzę tu analogię do naszych czasów. To była inna skala, ale też pewne poczucie zgrożeń, obawa przed nieznanym - wchodzenie w chrześcijaństwo, podobne jakoś tam do naszego dzisiejszego wchodzenia do Europy. Sprawowanie funkcji prezydenta miasta Poznania oraz istnienie Związku Miast Polskich i moje działanie w nim to największe sukcesy, w których miałem swój udział. Czy zna pan hasło, które rzucił satyryk Fortunat Alojzy Żółkowski w roku 1815, po utworzeniu Królestwa Kongresowego: "Głupia Polska bez Poznania"? - Przyznaję, nie znam. Ale rzeczywiście Polska bez Poznania jest nie do pomyślenia.
R . VZ Ka ry katura zamieszczona yc w "Gazecie Poznańskiej" 7 czelWca 1995 r. z okazji 5-1ecia prezydentury w, Sz, s m ark a. Rys. Z. Łabędzki.
(Poznań, luty 1999 r.)
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1999 R.69 Nr1 ; Władze miejskie dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.