ŁAZARSKA FILIA TELEFUNKENA

Kronika Miasta Poznania 1998 R.66 Nr3; Święty Łazarz

Czas czytania: ok. 12 min.

EUGENIUSZ COFTA

P rzed II wojną światową w wielu poznańskich mieszkaniach można było znaleźć wspaniałe odbiorniki radiowe, superheterodyny, marki znanej frrmy Telefunken. Mało kto wie jednak, że w okresie hitlerowskiej okupacji właśnie ta frrma zorganizowała jedną ze swoich filii w Poznaniu. Na zakład zajęto pomieszczenia przedwojennej fabryki Polskiego Monopolu Tytoniowego przy ul. Wojskowej 5, której w czasie okupacji nadano nazwę Dorotheenstrasse. A więc na Łazarzu! Ta placówka frrmy Telefunken - Zakłady TelegrafIi Bezprzewodowej znalazła się w naszym mieście wyłącznie dlatego, że zagrożone były alianckimi bombardowaniami placówki na terenie Rzeszy niemieckiej. Tu, w Poznaniu, stolicy Warthegau, miała być bezpieczna.

Z zajętych budynków Niemcy usunęli sprzęt do produkcji papierosów, a wstawili maszyny do obróbki różnych metali i innych twardych materiałów. Oczywiście frrma nie wyrabiała już odbiorników radiowych dla potrzeb "cywilnych", a stała się typową, wojenną "zbrojeniówką", pracującą bądź na rzecz przemysłu zbrojeniowego III Rzeszy (np. lotniczego), bądź bezpośrednio dla potrze b Wermachtu. Zakład poznański Telefunken - Gesellschaftl fuer drahtlose Telegraphie m.b.H. Posen - zorganizował okupant chyba w drugiej połowie 1940 roku. Piszę "chyba", bowiem na temat istnienia i wojennej historii frrmy nie zachował się żaden dokument. W każdym razie hasło "Telefunken" nie istnieje w poznańskim Archiwum Państwowym. I nie wiadomo, czy dokumentację przedsiębiorstwa usunęli Niemcy w momencie ewakuacji w styczniu 1945 roku, czy też została ona zniszczona przez powracające na swoje dawne, przedwojenne miejsce zakłady produkcji papierosów, dzisiejszą Wytwórnię Wyrobów Tytoniowych. W każdym razie zakłady Telefunken były w Poznaniu, w czasie hitlerowskiej okupacji, jednym z największych obiektów zbrojeniowych. Przez pierwsze miesiące okupacji albo dorywczo pracowałem w różnych firmach bądź po prostu łazikowałem. Aż nadszedł styczeń 1941 roku. Siostra mojej matki, Janina Mikulska, mieszkała w jednej z willi przy ówczesnej ul. Chocim

Eugeniusz Cofta

Ryc. 1. Awers legitymacji autora, oprawionej w celuloid. W dokumenty takie zaopatrywano wszystkich pracowników frrmy Telefunken. Robotnicy polscy otrzymywali dowody tożsamości w kolorze żółtym, Niemcy mieli legitymacje niebieskie. skiej (Sedanstrasse), obecnie ul. Ściegiennego. Któregoś dnia poznała krewniaka swej sąsiadki. Ta była wprawdzie Polką, ale mieszkał u niej czasowo niejaki Erich Peuker, rdzenny Niemiec (Reichsdeutsch), mistrz w zorganizowanych niedawno w Poznaniu zakładach Telefunkena. Ciotka moja napomknęła kiedyś w rozmowie z sąsiadką o siostrzeńcu pozostającym bez pracy. Dowiedział się o tym ów sublokator. Zareagował dość zdecydowanie: niech do mnie przyjdzie. Poszedłem pod wskazany adres. Peuker przyjrzał mi się, zamienił ze mną kilka zdań po polsku, jak się okazało, jego matka była Polką pochodzącą ponoć z Włocławka, i kazał następnego dnia zameldować się w kadrach fabryki. Poszedłem. Dano mi wniosek i skierowano do Arbeitsamtu przy ul. Czarneckiego (Schwerdfegerstrasse) na Wildzie po odpowiednie urzędowe skierowanie. Nie byli tu zbyt zadowoleni z tego, że pcham się sam do pracy z "własnym" zapotrzebowaniem, ale w końcu wydali skierowanie i zaświadczenie. Tym samym stałem się legalnym pracownikiem firmy Telefunken. 6 stycznia 1941 r. byłem już w charakterze Hilfsarbeitera pracownikiem wydziału 03 - Praeserei (frezownia), w którym mistrzem i zarazem kierownikiem był właśnie ów Erich Peuker. Przez pewien czas był on jednocześnie majstrem wydziału 04 - wiertarni (Bohrerei). Po tygodniu, 12 stycznia, otrzymałem pierwszą wypłatę, tzw. tygodniówkę. Wynosiła ona 13,59 marki. Na moim roboczym kitlu żółcił się okrągły metalowy znaczek firmowy z numerem 03020. Żółty dlatego, że był to kolor robotników polskich. Niemcy mieli

- jeśli dobrze pamiętam - znaczki koloru niebieskiego. Wkrótce też otrzymałem żóhą, oprawioną w celuloid legitymację fabryczną. N a awersie widniało moje zdjęcie, a obok dane personalne. Na odwrocie wydrukowano zasady używania tego dowodu tożsamości. Widniejąca na obu stronach cyfra 7 oznaczała chyba kolejny numer sieci zakładów Telefunken na ziemiach niemieckich i okupacyjnych. Już po wojnie dowiedziałem się, że w Poznaniu, przy Starym Rynku 81 - tam gdzie dzisiaj mieści się Kulms Gallery - znajdował się na zapleczu posesji Werk 5 (Zakład piąty), wytwarzający drobne detale do radiowej aparatury lotniczej. Biura tego oddziału znajdowały się przy ul. 27 Grudnia 6 (Berlinerstrasse). Przez kilkanaście pierwszych dni byłem na oddziale, w którym pracowało wówczas ok. 35 osób, typowym "przynieś-wynieś-pozamiataj" (dosłownie!). Po takiej - trwającej kilka tygodni - "kwarantannie", w czasie której miałem się przyzwyczaić do pracy, a mistrz miał okazję poznania moich umiejętności, zaczęto mi powierzać różne drobne prace na którejś z małych frezarek bądź prace tzw. pilnikowe przy imadle. Aja, choć rwałem się raczej do obsługi maszyn, starałem się moją robotę frezerską wykonać - choć bez entuzjazmu - możliwie najlepiej. Kontrolował mnie między innymi polski przewodnik (Vorarbeiter) Leon Dolski, z zawodu mechanik, były żołnierz 1. Pułku Lotniczego w Toruniu. Do T elefunkena trafił zdaje się po zwolnieniu go z niewoli. Był sprytny, pracował dobrze, acz też ze zrozumiałych względów - niezbyt gorliwie. W hali działu 03 znajdowało się ok. 15 frezarek różnych typów i dwie heblarki. Wszystko to stanowiło do niedawna wyposażenie różnych polskich fabryk. Wytwarzano w zakładach głównie aparaturę radiowo-telegraficzną i radiolokacyjną dla potrzeb wszystkich rodzajów broni. Bardzo dobrze poznałem przez kilka lat swój oddział fabryki, ale znałem też i inne, choć pobieżnie. W naszym bloku na piętrze była wiertarnia (04), w hali obok nas tokarnia (02) i narzędziownia (01), a na piętrze tegoż budynku - biura konstrukcyjne i inne. W pozostałych obiektach znajdowały się warsztaty montażowe (08) bądź kontrolne (tzw. Priiffeld), w jednym z budynków - galwanizernia (07). W mniejszych pomieszczeniach ulokowano stolarnię, stołówkę z kuchnią i kantynę dla Niemców, pokój pielęgniarek i punkt opatrunkowo-lekarski oraz wartownię. Był też bufet i stołówka dla Polaków. Duży budynek z wejściem od ulicy zajmowała dyrekcja. Na zapleczu terenów zabudowanych, od ul. Wyspiańskiego (Hardenbergstr.), początkowo było puste pole. Z czasemjednak pobudowano tu kilka masywnych, murowanych baraków parterowych z przeznaczeniem m.in. na magazyny. W sumie pracowało w zakładach chyba ponad tysiąc osób, wśród których Niemcy stanowili zdecydowaną mniejszość. Na czele firmy stał bardzo dystyngowany, starszy pan, główny inżynier i kierownik techniczny Herman Waschow. Nie był to człowiek zły. Jego zachowanie daleko odbiegało od zachowania ogółu Niemców, których miałem już okazję poznać przez kilkanaście miesięcyokupacji. Z kierownictwa zakładów znany nam był jeszcze wicedyrektor Reinhardt. Ten mały, krępy człowieczek był postrachem wszystkich pracujących w zakładach Polaków. Po prostu - odczuwaliśmy to na każdym kroku - nienawidził nas. Ponadto odstraszał jego bardzo zimny, stalowy wzrok, paraliżujący każdego,

Eugeniusz Cofiana kogo spojrzał. Gdy Reinhardt wchodził na oddział, nawet nasz mistrz Peuker mówił z nami wyłącznie po niemiecku, choć na co dzień rozmawiał niemal wyłącznie po polsku. Na szczęście Reinhardt w połowie 1942 roku zniknął z zakładów. Został skierowany do wojska, wysłany na front wschodni i tam dość szybko zginął, nie taję, ku naszemu ogólnemu zadowoleniu. Jednym z przyzwoitszych Niemców był w Telefunkenie inżynier zakładowy (Betriebsingenieur) - Kurt Doermann. Bywał gościem na poszczególnych oddziałach, a kiedy przybywał, jakoś nie wywoływał swoją osobą strachu. Przeciwnie - nie protestował, gdy majster Peuker mówił do nas po polsku, był jakiś dziwnie wyrozumiały i tolerancyjny. Wiele lat po wojnie dowiedziałem się od innych dawnych pracowników Telefunkena, że nie był członkiem NSDAP, że "zdarzało" mu się podpisywać do realizacji rysunki techniczne z fałszowanymi przez Polaków danymi. Powodowało to później znaczne straty materialne i sprzętowe, wyprodukowany w wyniku stosowania takich poprawianych rysunków sprzęt nadawał się wyłącznie na złom. Była jeszcze w Telefunkenie inna osobistość, która pojawiła się chyba dopiero w drugiej połowie 1943 roku - wysokiej rangi funkcjonariusz SD (Sicherheitsdienst) Jakobs. Jego zadanie polegało na szukaniu "dziury w całym", czyli tropieniu Polaków, węszeniu sabotażu, wskazywaniu winnych itp. Pamiętam jego krępą sylwetkę i to, że stale chodził w mundurze "feldgrau" z czarnymi wyłogami, na których srebrzyły się inicjały "SD". Od momentujego przybycia w zakładzie skończyły się dobre czasy. Bo trzeba wiedzieć, że spośród trzech największych zakładów zbrojeniowych w Poznaniu: Deutsche Waffen und Munition Fabriken (czyli Cegielski), zakłady lotnicze Focke-Wulf (które m.in. zajmowały tereny przedwojennych i dzisiejszych Międzynarodowych Targów Poznańskich) oraz Telefunken, ten ostatni był dla Polaków względną - jak na ówczesny okres - oazą spokoju i łagodności. W pozostałych stale panowała atmosfera strachu i niepewności, istniała możliwość zsyłki do jednego z licznych obozów koncentracyjnych. I ten właśnie strach zakradł się w społeczność "telefunkenowską" z momentem pojawienia się w zakładach wspomnianego funkcjonariusza SD. Zaczęły się przede wszystkim sobotnio-niedzielne zsyłki do obozu karnego w Żabikowie i to za byle przewinienie, np. minutowe spóźnienie do pracy, drobną "kradzież" itp. Działo się to tak. Każdego dnia na biurko owego SD-mana spływały meldunki gorliwych Niemców o wykroczeniach polskich robotników. Obowiązek składania takich meldunków miało również biuro kadr (tu gromadzono karty pracy z odbijanymi na specjalnym zegarze godzinami rozpoczynania i kończenia pracy). W każdą sobotę, po zakończeniu zmiany, zajeżdżał do zakładów kryty brezentem samochód ciężarowy i wpędzano nań wszystkich "winnych" różnych wykroczeń. Wcześniej oczywiście uprzedzano ich o obowiązku zgłoszenia się po pracy na fabrycznym podwórzu. Po załadowaniu ciężarówka jechała do Żabikowa, na teren istniejącego tam obozu koncentracyjnego. Na miejscu formowano z nich Arbeitskomanda (kolumny robocze) i gnano do pracy. Trwała ona do późnych godzin sobotnich i przez całą niedzielę. Polegała - najczęściej - na przewożeniu taczką gliny lub kamieni tam i z powrotem, zjednego krańca obozu na drugi. Zajęcie całkowicie bez sensu. Wszystko to przyminimalnych racjach żywnościowych, dużych porcjach batów i małych dawkach snu. W poniedziałek rano budzono uczestników tych "prac specjalnych", kazano im podpisać odpowiednio sformułowane oświadczenie, że nie powiedzą, gdzie byli i co robili, a następnie ładowano znów na samochód i przywożono na ul. Wojskową, wprost do warsztatu pracy. Sam, na szczęście, nigdy nie byłem na takich robotach. Te weekendowe zsyłki miały nas, Polaków, odstraszyć od spóźniania się do pracy i popełniania rozmaitych drobnych wykroczeń dyscyplinarnych. Trzeba przyznać, że istotnie odstraszały. Nie było chętnych na wyjazd do Żabikowa. W krótkim czasie skończyły się np. spóźnienia do pracy. Po kilku tygodniach owych terroryzujących wywózek już nie trzeba było nikogo nimi karać. Przynajmniej na naszym Oddziale 03. Praca zaczynała się codziennie zimą o godz. 7.30, a latem o 6.45. Początkowo pracowaliśmy pełne osiem i pół godziny (te pół godziny to przerwa na obiad), ale z chwilą, gdy tylko sytuacja na frontach - szczególnie po bitwie Stalingradzkiej - zaczęła się pogarszać dla hitlerowskich Niemiec, przeszliśmy na dwuzmianową pracę - najpierw nadal po 8,5 godz., później od 6 do 18 i od 18 do 6. Zatrudniono więcej ludzi, wzmocniono poszczególne wydziały i wprowadzono dwuzmianową pracę we frezowni, u tokarzy i w wiertarni, a także w narzędziowni. Zaczęło się to chyba w początkach 1943 roku. Znacznie wcześniej zrezygnowano z zakazu zatrudniania przy obrabiarkach dziewcząt poniżej 18. roku życia. Pier

" . Abu- Vórur.ł3/J\43i f 50e3 ·

. .

Ryc. 2. Reprodukcja wydanego przez poznański Urząd Pracy (Arbeitsamt) zaświadczenia, stwierdzającego, że jego okaziciel pracował jako pomocnik frezera

Eugeniusz Cofta

wotnie mogły być zatrudniane wyłącznie przy robotach ręcznych, takich jak gradowanie, piłowanie, oczyszczanie półfabrykatów czy gotowych wyrobów, później pracowały nawet przy małych frezarkach. Frezownia, czyli "Werk 03", spełniała kilka funkcji. Na dużych i średnich frezarkach obrabiano najczęściej obudowy, pudła do rozmaitych aparatów radiowych i telegraficznych. Na mniejszych obrabiarkach nacinano śrubki, wykonywano jakieś małe detale. W sumie była to nawet niezła, niezbyt ciężka praca. Łatwo można było różnymi sposobami wygospodarować czas na dodatkowy, dobrze zakamuflowany i nie podpadający odpoczynek. Zdarzyło się, że przez pewien czas pracowałem we frezowni z kolegą Aleksandrem Pędziwiatrem w grupie heblarek. Mieliśmy tu dosłownie "rajskie" życie: dużo swobody i spokoju. Ustawialiśmy działanie naszych obrabiarek tak, by heblowanie metalu nie odbywało się za szybko, by nie trzeba było zbyt często ostrzyć noży itp. W naszym oddziale pracował niejaki Stefan Szymlet. Początkowo obsługiwał on jedną z frezarek marki Mercedes. Któregoś dnia zagapił się, co spowodowało, że przesunięty stół zbyt wysoko podszedł pod frez. Oczywiście w randzie stołu zostało wyfrezowane znaczne wgłębienie. Sprawę jakoś szybko zatuszowano, choć inspekcja na miejscu "wypadku" odbyła się przy udziale mistrza oddziałowego i inż. Doermanna. W kilkanaście dni później tenże sam pracownik miał jakąś terminową pracę na małej frezarce typu Krebs. Zagadał się z kimś, a dość szybko posuwający się stół poziomy wyłamał zębatkę. Zepsuła się ślimakowa oś prowadzenia. Teraz już nic nie mogło uratować sprawcy tego - jak określono jednoznacznie - "sabotażu przeciwko III Rzeszy". Szymleta zabrano na gestapo. A że od dawna miano na niego baczenie, bo nie krył się ze swymi lewicowymi poglądami, przeczuwaliśmy, że jest zgubiony. Wnet okazało się, że mieliśmy rację. Kilka dni później na murach kilku obiektów fabrycznych pojawiły się niewielkie czerwone plakaciki z czarnym nadrukiem: "...za sabotaż przeciwko państwu niemieckiemu na karę śmierci został skazany polski komunista - Stefan Szymlet. Wyrok wykonano" - podpis i data. Opanował nas smutek i żal po człowieku, który przecież przez wiele miesięcy pracował wśród nas. W naszym przekonaniu i odczuciu był całkowicie niewinny. Może lekkomyślny, ale też nic więcej. Mimo wszelkich przeciwności i utrapieńjakoś beztrosko upływało nam życie na "trójce", u Peukera. Zwłaszcza na nocnych zmianach. Po prostu - utrzymywało się maszyny w ruchu, dla podtrzymania hałasu. Pozorowało robotę, a prawie wszyscy pracownicy gromadzili się w grupy i opowiadali sobie różne historyjki. Pewnego dnia na początku 1944 roku mistrz Peuker zawołał mnie do swego kantoru. Zaproponował mi przejście do narzędziowni (Oddział 01), do majstra Feierherna, także na frezarkę, ale już precyzyjną. Nie byłem z tej propozycji zadowolony. Żal mi było koleżanek i kolegów z frezowni, a nie wiedziałem, w jakim nowym towarzystwie przyjdzie mi pracować. Wszakże doszedłem do wniosku, że nie ma co oponować. Zostałem więc precyzyjnym frezerem (lub ślusarzem maszynowym) w narzędziowni. W "jedynce" pracowało chyba ze stu chłopa, ale tylko mój zmiennik, niejaki Szymczak z Szamotuł, i ja - na frezarce. Ponadto było kilku specjalistów w sąsia

dującej z narzędziownią szlifierni. I tylko my dwaj oraz obsługa szlifierni pracowaliśmy na zmiany po 12 godzin. Była to sytuacja bardzo wygodna. Ze względu na to, że pracy nie było zbyt wiele, ale wszystko liczyło się nam do akordu, tak organizowaliśmy sobie zajęcia, by nie przepracować się, a "wyjść" na swoje. Praca w "jedynce" różniła się zasadniczo od tej, jaką wykonywałem przez przeszło trzy lata w Oddziale 03. Tam najczęściej obrabiało się na maszynach tzw. masówkę, w setkach lub tysiącach sztuk, jeśli chodzi o śrubki to nawet w dziesiątkach tysięcy. Stamtąd wynoszono z warsztatu bądź wywożono wózkami całe skrzynki pełne różnych metalowych detali albo całe serie olbrzymich pudeł metalowych, mających służyć jako obudowy tak zwanych "łapaczy samolotów". Były to olbrzymie obrotowe anteny pelengacyjne do chwytania szumów w atmosferze, a zatem ustalania kierunku nadlatywania nieprzyjacielskich samolotów. Nie był to jeszcze radar, ale coś, co miało pomóc niemieckiej obronie przeciwlotniczej w zwalczaniu obcych maszyn. Niestety - nie wyszło. Kiedy alianci zaczęli w miejsca prawdopodobnych nalotów zrzucać miliony specjalnych srebrno-czarnych aluminiowych pasków, aparaty nasłuchowe i wykrywające odmawiały posłuszeństwa. Paski kamuflowały bowiem prawdziwy kierunek lotu bombowców. Jeszcze raz zatem sprawdziła się zasada, że każda broń rodzi antybroń. U nas natomiast, w Telefunkenie cała masa detali aparatów wychwytujących samoloty poszła zamiast do ostatecznego montażu na złom. Ponoć sprawa dotyczyła 600 sztuk. Tak przynajmniej głosiła krążąca po zakładach plotka. Nie muszę ukrywać, że tego rodzaju pogłoski, nigdy zresztą nie sprawdzone, bo i po co, dodawały nam otuchy. Dla nas było ważne, że tego rodzaju fakty oznaczały zbliżający się koniec wojny, oczywiście zwycięski dla nas i naszych sojuszników. W "jedynce" charakter i rodzaj pracy był odmienny. Pracowało się na sztuki, ale też na akord. Wytwarzaliśmy narzędzia do różnych celów, głównie pomocnicze formy do wiercenia otworów na wiertarkach, tzw. szablony o różnych rozmiarach, specjalne frezy czy wiertła, wykrojniki do sztanc i wiele innych. Więcej mieliśmy do czynienia z precyzją. Każda sztuka musiała być" wypieszczona". Zadań było raczej mniej niż na "trójce", ale Niemcybardzo często stwarzali pozory, że potrzeby zbrojeniowe są znacznie większe. Między innymi dlatego także w "jedynce" - ale tylko na frezarce - wprowadzili 12-godzinny dzień pracy. W Odddziale 03, gdzie odchodziła "masówka", ekipa kontrolna znajdowała się na miejscu. Zatrudniano w tej komórce organizacyjnej 2-3 pracowników, których obowiązkiem było - w zależności od rodzaju wyrobu i liczby - przejrzeć bądź wszystkie wykonane u nas egzemplarze, bądź wyrywkowo ileś tam sztuk. Wymagano, by kontrola była bardzo dokładna, by meldowała o każdym uchybieniu, o każdym braku. Była to teoria, bo albo nie odrzucano braków - jeśli takowe wyłapywano, albo nie meldowano o nich kierownikowi warsztatu. Po prostu - zły "towar" szedł dalej, a tylko pojedyncze wadliwe egzemplarze spisywano na straty, co w jakimś procencie było dopuszczalne i... niekaralne. W "jedynce" każdy sam odpowiadał za swoją pracę, a jej wykonanie sprawdzało się bezpośrednio w innych warsztatach.

Eugeniusz Cofta

* * *

Kiedy podczas Wielkanocy 29 maja 1944 r. samoloty alianckie bombardowały Poznań i pewnych, choć nie znacznych szkód doznały i zakłady Telefunkena, postanowiono je możliwie szybko przenieść do kazamat Fortu VII, opuszczonego już dawno przez SS. W początkach czerwca zaczęto fabrykę przenosić do fortu przy al. Polskiej. Mieszkałem w tym okresie przy ul. Palacza (Lessingstr.) 123. Gdy na nowe miejsce przeniesiono narzędziownię, co nastąpiło jesienią 1944 roku, wówczas zamiast jeździć tramwajem linii nr 3 ul. Grunwaldzką (Tannenbergstr.), od ul. Palacza do ul. Wojskowej, zacząłem codzienne piesze spacery tzw. szosą okrężną (dzisiejsze ulice Bułgarska i Polska), by na 6 rano lub 18 zdążyć do pracy. Była to droga przyjemna latem, ale uciążliwa zimą, gdy leżał śnieg. Ale pieszo było szybciej i nie musiałem zbyt wcześnie wstawać.

Mimo wnikliwej penetracji, której dokonali niektórzy z naszych pracowników, nie znaleźliśmy we wnętrzu fortu żadnych oznak świadczących o tym, że tak niedawno mieściła się w nim katownia SS. Wszystkie ściany były skrupulatnie oczyszczone i wybielone. Ale też nikt z nas nie chodził bez potrzeby po innych wydziałach, zaś spacery po forcie na zewnątrz też nie były niczym uzasadnione. Czasami trzeba było zejść do fosy, w której stały baraki mieszczące takie wydziały, jak montaż czy stanowiska kontrolne. Zakłady Telefunkena znajdowały się w obrębie Fortu VII niezbyt długo, zaledwie od połowy 1944 roku do 20 stycznia 1945. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany moment. W piątek, 19 stycznia 1945 f., od wczesnych godzin rannych wyczuwało się w Forcie VII dziwny nastrój. Z miasta docierały wieści, że zaczyna się tam panika, że Niemcy szykują się do ucieczki. Około południa było wiadomo, że dyr. Waschow musiał osobiście udać się samolotem do Berlina po specjalne instrukcje. W kilka godzin później zaczęły do fortu przenikać coraz pewniejsze informacje, z których wynikało niezbicie, iż do rana Niemców nie powinno być w Poznaniu. A zatem - koniec okupacji i niewolniczej pracy.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1998 R.66 Nr3; Święty Łazarz dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry