U TROJANOWICZÓW NA NIEGOLEWSKICH

Kronika Miasta Poznania 1998 R.66 Nr3; Święty Łazarz

Czas czytania: ok. 38 min.

DANUTA KSIĄŻKIEWICZ-BARTKOWIAK

M arta Trój ano wicz mieszka na Łazarzu od 70 lat, od 65 lat na tej samej ulicy, od 60 w tym samym domu. Nawet nie chce myśleć o tym, że resztę życia mogłaby spędzić gdzie indziej, ma 91 lat i tu jest jej miejsce na ziemi.

Rodzina Marty ze strony matki przywędrowała do Wielkopolski z Saksonii w 1834 roku i osiedliła się w Lubuszu pod Kościanem. Jednak Marta urodziła się w 1907 roku w Essen w Niemczech, gdzie jej rodzice, Maria z domu Stamm (kuzynka słynnego Feliksa Stamma) i Augustyn Bachmurowie, wyjechali na początku wieku. Tam ukończyła 8-klasową szkolę podstawową. W 1922 roku ojcu postawiono warunek - albo przyjmie wraz z rodziną obywatelstwo niemieckie, albo będzie zmuszony opuścić Niemcy. Wrócili więc pod Kościan. Marta miała wtedy 15 lat i nie umiała słowa po polsku. Rodzice poprosili o prywatne lekcje nauczyciela z kościańskiego liceum, który pomógł dorastającej już panience pokonać pierwsze bariery językowe. Ale jeszcze długie lata, gdy kazano Marcie liczyć, liczyła: ein, zwei, drei... W 1927 roku ojciec dostał posadę inkasenta w poznańskiej elektrowni i Bachmurowie opuścili Lubusz. Początkowo zamieszkali w kamienicy przy ul. Krauthofera, należącej do łazarskiej parafii Matki Boskiej Bolesnej. Od roku 1929 Marta pracowała w fabryce perfum i mydeł przy ul. Bukowskiej jako biuralistka. Właścicielami frrmy byli wówczas panowie Żak, Stempniewicz i Falkiewicz. Posadę wypowiedziała cztery lata później, w roku 1933. Właśnie wychodziła za mąż.

Stanisław Trojanowicz był wysokim, przystojnym, 28-letnim mężczyzną z dosyć szaloną przeszłością. Miał 15 lat, gdy uciekł z domu do Bobruj ska, by wziąć udział w kampanii 1920 roku. Nigdy o tym nie opowiadał ani żonie, ani dzieciom. Wszystko, co dziś wiedzą, pochodzi ze strzępów rozmów, jakie prowadził ze swoim szwagrem wiele lat później. Urodził się w kamienicy przy Małeckiego, niedaleko Rynku Łazarskiego; prawdopodobnie również tam urodził się jego ojciec. Później mieszkał z rodzi

Danuta Książkiewicz- Bartkowiak

Ryc. 1. Rodzina Bachmurów: Marta, Maria z d. Stamm, Augustyn i Jan.

Fotografia z ok. 1912 roku.

camijuż na samym Rynku, w kamienicy położonej w jego południowo-wschodniej części, którą nazywano wtedy "kącikiem". Ta nazwa zachowała się zresztą do dziś. Do dziś stoi też dom. Obok domu był duży, wolny plac, taki niby-ogród, gdzie ojciec Stanisława Roman hodował króliki. Na tym terenie stoi teraz wielki, blaszany sam i nie ma już śladu po zielonym niegdyś placu. Do szkoły podstawowej chodził na ul. Strusia, w budynku dawnej szkoły mieści się dzisiaj Instytut Architektury Politechniki Poznańskiej. Mama Stasia zmarła, gdy ten miał 12 lat, szybko więc musiał być samodzielny. Poszedł kiedyś do apteki i zapytał, czy nie potrzebują chłopca na posyłki. Potrzebowali, więc został. - Tam nabrał takiego zamiłowania do tego aptecznego kręcenia - z uśmiechem wspomina pani Marta. Potem skończył jakieś kursy drogistowskie, zdał odpowiedni egzamin i otrzymał dyplom ze Stowarzyszenia Drogerzystów, który upoważniał go do pracy w drogerii (był nawet uprawniony do sprzedaży trucizn!). Jako dyplomowany pomocnik aptekarski pracował później w różnych aptekach. Marta i Stanisław poznali się w 1928 roku na pogrzebie Głowackiego, pierwszej sympatii Marty. - Brat mojej mamy mieszkał w domu w Kobylempolu - opowiada pani Marta. - Piętro niżej miał mieszkanie samotny kawaler. Hodował kwiaty. Kiedyś, gdy byłam u wujostwa, przyszedł i przyniósł mi bukiet tych kwiatów. Potem spotykaliśmy się i chodziliśmy do teatru. Był stacyjnym, odprawiał pociągi na dworcu. Zmarł w szpitalu na Przybyszewskiego na zanik nerek. Stanisław był kuzynem Głowackiego. Po pogrzebie Marta nie widziała go przez dłuższy czas, aż do pamiętnej PeWuKi, gdzie zabrali ją w 1929 roku rodzice. Od momentu tego drugiego spotkania widywali się regularnie co niedzielę na mszy w kościele Matki Boskiej Bolesnej o godz. 10. Slub odbył się 30 maja 1933 r. w tymże kościele, bo gdzieżby indziej. Panna młoda wyglądała pięknie w sukni uszytej przez znakomitą krawcową, panią Jackowską, która mieszkała przy ul. Jarochowskiego. Na przyjęcie weselne w mieszkaniu rodziców panny młodej na Krauthofera przybyła cała rodzina, wszak wychodziła za mąż jedyna córka Bachmurów.

Jeszcze w tym samym roku państwo Trojanowiczowie otworzyli na Łazarzu, na narożniku Niegolewskich i Matejki, drogerię. Kamienica, podobnie jak wszystkie pozostałe po prawej stronie Niegolewskich od Głogowskiej do Matejki, należała do rodziny Suwalskich. Drogerię dzierżawił wcześniej od syna Suwalskich pewien drogista, który niewielkie miał chyba pojęcie o prowadzeniu interesu. Sklep był niesamowicie zaniedbany, po szufladach buszowały myszy, we wszystkich kątach gnieździło się robactwo. - Nie pamiętam już dzisiaj, kto polecił nam tę drogerię - mówi pani Marta. - Ale musieliśmy ją zupełnie na nowo urządzić, zmienić meble, wymalować. Pod pomieszczeniami drogerii znajdowały się obszerne piwnice, które wynajęliśmy na magazyny. Jak dzisiaj wchodzę do drogerii, to sobie myślę: Mój Boże, szkoda tej naszej drogerii - wzdycha Marta Trojanowicz. - U nas było wszystko: nafta, benzyna, terpentyna, różne farby, zioła, herbata, kosmetyki, gospodarstwo domowe, wiadra, świece, szczotki i wie

Ryc. 2. Marta Bachmura.

Fotografia z 1927 lub 192« roku.

Ryc. 3. Stanisław Trojanowicz.

Fotografia z 1932 roku.

Apteka ia 3»r4 e Po man ? aaj a 1923.

Pozna* ui. Strusia 9 tal. »5 S. ],

Ś'vij.daotwo 1

.v łł tł u i> II U U U u ił i» u n II u r II n »i» II r < n II .. t' *Q," » .. » ..

Pan Stanisław T r oJ» n o w i » z, urodzony 13. kwietnia 1905:w Poznaniu, praoował .7 aptao« « o Łazarza y; oharaktarze laboranta od"Lmaja Ł9S8r5 do 3,maja 19B8P« ?an S n o j a n o w i c z pył pracowity, punktu»* i sumienny. Wszelkie nad*@ mu praee wykonywał darda« skrci)ulathie

***i ku nsisu zupełnemu sado«olaniu. BartcnaiaZ się jnoralnie.

Posadę-opusaoza na własna żądanie,erzarzg.doa.

Azteka Łazarste Parntft i "i 5»u*-»

Ryc. 4. Świadectwo pracy Stanisiawa Trojanowicza z 1926 rokule jeszcze innych towarów. Dla Trojanowiczów nic nie było problemem; mąż ręcznie mieszał farby, każdy mógł dostać taki kolor, jakiego potrzebował. Przychodzili chorzy, mieszał im zioła na różne dolegliwości. Doradził, wysłuchał, pomógł - ludzie go cenili. Stanisław był solidnym kupcem i świetnym drogistą. Cały Łazarz kupował w drogerii u Trojanowiczów. Na narożniku Sczanieckiej i Bogusławskiego była fabryka mebli Sroczyńskiego (dzisiaj mieści się tam sklep meblowy), z kolei na narożniku Sczanieckiej i Rzepeckiego (obecnie Kasprzaka) odlewnia żelaza Ziółkowskiego. Obie frrmy, podobnie jak wszystkie większe przedsiębiorstwa w okolicy, zaopatrywały się w drogerii Marty i Stanisława we wszystkie możliwe chemikalia. Gdy w Gimnazjum Mickiewicza czy w Gimnazjum Słowackiego zabierano się za wielkie porządki, u Trojanowiczów szło wszystko, co służyło do czyszczenia, mycia, froterowania i pucowania. Zakupy robiły tu karmelitanki bose, które mieszkały przy Niegolewskich. Z frontu miały kaplicę, a w głębi klasztor. Dziś w zabudowaniach klasztornych mieści się Szpital św. Rodziny, a w kaplicy olbrzymia sala wykładowa dla słuchaczy Akademii Medycznej.

Rydz. 5. Ślub Marty i Stanisława 30 maja 1933 r. w kościele pw. Matki Boskiej Bolesnej na Łazarzu

- Za kogo pani wychodzi? - zapytał Henryk Żak, pracodawca Marty, gdy dowiedział się, że z powodu rychłego ślubu i przejścia do rodzinnego interesu rezygnuje z dotychczasowej pracy. - Trojanowicz? On zakłada nową drogerię, to będzie prowadził nasze wyroby! Jako nasz były pracownik będzie pani miała u nas 15 proc. zniżki od każdej faktury. - Żak słowa dotrzymał - wspomina pani Marta. - Zawsze mogliśmy liczyć u niego na obiecany upust. Marta od początku pracowała we własnej drogerii jako kasjerka. Niekiedy mieli pomocnika, przezjakiś czas pracował z nimi pan Przystanowicz, czasami chłopaka do posyłek, ale najczęściej byli z mężem sami. Gdy Marta i Stanisław urządzili drogerię, wynajęli mieszkanie w tej samej kamienicy Suwalskich. Był to jeszcze ten sam rok 1933. Drogeria działała na parterze, a mieszkanie znajdowało się na piątym, ostatnim piętrze - jak mówi Marta Trojanowicz - pod filarami. Mielijeden dość duży pokój, obszerną werandę, właśnie pod owymi filarami, kuchnię i wspólną z innymi lokatorami łazienkę. Do pracy schodzili kilkadziesiąt stopni w dół, tyle samo wdrapywali się po całym dniu ciężkiej pracy. Od 19 stycznia 1934 r. Stanisław pokonywał tę samą drogę obciążony gigantycznym wózkiem z maleńkim chłopczykiem wewnątrz. Roman, najstarsze dziecko Trojanowiczów, miał roczek, gdy rodzice zmienili mieszkanie. Marta cały dzień spędzała w drogerii, a w okolicy nie było nikogo, kto zechciałby się zająć małym, więc codziennie rano pakowała synka do wózka i wiozła do rodziców na Krauthofera. - Kiedyś mama mi powiedziała, że takie gospodarstwo to nie jest dobre - wspomina pani Marta. - Mówiła: Postarajcie się o większe mieszkanie i zamieszkamy razem. Właśnie wtedy wyprowadzili się lokatorzy z parterowego mieszkania przy tej samej ulicy, ale dwa domy dalej. Wła

Danuta Książkiewicz- Bartkowiak

Mu ZAR EN BA, FOZI\IAŃ APTECZIMO-IPERFIUIIMI. D O M HANIDILOWY Telefon nr. 13-06

UWAGA! Polecam wody mineralne sztuczne "MOTOR" Apenta, Bilińska, Emska, Fachintfen, Franc. Józela, Karlibadzka, Rakoczy, Hamyadi Janos, Vicby, Cr. Grille, Vichy Celeslin, Wildungen i inne.

Ryc. 6. Świadectwo pracy Stanisława Trojanowicza z 1931 rokuścicielem kamienicy przy Niegolewskich 16 (dzisiaj, po zmianie numeracji to nr 22) był Henisch, Niemiec, ale dobrze mówiący po polsku. Do Poznania przyjechał z Łodzi i kupił ten dom. W 1945 roku wrócił do Niemiec, ale jego córka Genia Henischówna została i wyszła za mąż za swojego kolegę z gimnazjum. Henisch mieszkał na I piętrze. Nowy lokal był znacznie większy od poprzedniego, miał trzy duże pokoje. Największy, "berliński" pokój zajęli rodzice Marty, dwa pozostałe Trojanowiczowie z Romanem. Skończyły się codzienne przymusowe wycieczki na Krauthofera, a Stanisław nie musiał już pokonywać z ciężkim wózkiem nie kończących się schodów. W życiu Marty nastąpił okres względnego spokoju i małej stabilizacji. Gospodarstwem rządziła teraz mama, to ona robiła wszelkie zakupy. Na Rynku Łazarskim miała znajome przekupki i zawsze wiedziała, gdzie kupić najdorodniejsze i świeże warzywa i owoce. Obok drogerii Stanisława był sklep spożywczy Sarnowskiego, sąsiada i dobrego znajomego Trojanowiczów, u którego pani Bachmurowa, rzadziej Marta, kupowała mleko, nabiał, mąkę czy cukier. Na drugim narożniku kwartału, u zbiegu ulic Niegolewskich i Głogowskiej byłaapteka, obok, już przy Głogowskiej piekarnia Doleckiego - tu przychodziło się po świeży chleb. Naprzeciwko piekarni miał swój sklep rzeźnik Rybkowski. Tam okoliczni mieszkańcy kupowali mięso i wędliny. Buty nosiliśmy do Bielawskiego - wspomina Roman Trojanowicz, syn Marty i Stanisława. - Miał zakład w suterenie na Niegolewskich, już za Matejki. Do dziś zakład prowadzijego syn. N a przeciwległym do drogerii narożniku, po drugiej stronie Niegolewskich, był mały kiosk pana Chwalińskiego. Pan Chwaliński mieszkał na Rynku Łazarskim. Miał tylko jedno oko, a na drugim nosił tzw. bindę. W swoim kiosku sprzedawał cukierki, papierosy i chyba gazety, ale tego Roman Trojanowicz już nie pamięta... Pamięta za to, że kiedy któryś z chłopaków z okolicy znalazł grosz, biegł do pana Chwalińskiego i mówił: "Proszę mieszanych za wszystko!" Wtedy pan Chwaliński dawał smarkaczowi dwa cukierki i odpowiadał: "Masz, wymieszaj sobie sam!" Pana Chwalińskiego wszyscy znali. Tam, gdzie stała jego maleńka budka, wybudowano później dom, ale kiedyś kiosk był przystawiony do płotu pana Tomkowiaka, który prowadził skład węgla i materiałów budowlanych. Miał wielkie belgijskie konie i rozwoził węgiel po całym Łazarzu. Na placu leżały zawsze wielkie pryzmy węgla. Naprzeciw Tomkowiaka, po drugiej stronie ul. Rzepeckiego, był kort tenisowy, dziś zabudowany. Przed wojną w zimie urządzano tam ślizgawkę. Roman nigdy się na niej nie ślizgał, był wówczas zbyt mały. Bawił się za to w ogródku działkowym dziadków Bachmurów, położonym na tyłach ul. Krauthofera, już w stronę Górczyna. Grunty należały do parafii Matki Boskiej Bolesnej, która oddałaje w dzierżawę działkowcom. Były to tereny podmokłe, które zasypywano śmieciami, ale były to śmieci zupełnie inne od dzisiejszych, bo przeważał w nich nawóz koński. Ojciec Marty wybudował tam małą altanę i odtąd działka stała się celem niedzielnych spacerów Trojanowiczów,

I\.

I\.

Ryc. 7. Roman i Maria Trojanowiczowie, ojciec Stanisława i jego druga żona z Martą w ogrodzie przy ul. Krauthofera. Fotografia z 1935 roku.

Sri 517 j Obw<d 1* 19S5 i

ZWIĄZ$i »BOQJSRZYSTO* RZECZXP08POLITBJ

- - .

- - . - .. . . . .P O L S K I E Jn SSB3S35SS sssa» a3 3 35 Bsst3sssssa» 5553 ssaas3 Sssn sas B i aaa:t r3» a33 5= ra s"aacaiagaisaaaStsrMhrst a

S T l t O U

- PAS Staniała» Jro.1 *nowioz

T -'" "J"J

UBODZomr DMA X6< ulatnia 1905 R< W Poznania

ZIAŁ PRZED JTIZEJ POD PI SAS 4 KOMISJA DWA 4oa.1a 1915gOZAMIH SA DROOEHZrSTB Z 3TOPNISHdobrze ' -

KOMISJA SZKÓŁKA CJMCIU I; DRCDERZX3IOW RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ

.) Iż Kasorowloz - - - (-) JiC zaohowBiel £ Ss& £r- T - '''. . ( -) H < OłOwaokl " rezes komisji szkolnej - Klarownit kuca»? -. Sokrafcarz komisji szkolnej I * . - ". / BSOBBKAT SZKOLHY PHZT GI:(MNYM ZARZĄDZIE DBOOBB2YSTOW RZECZYPOSPOliTEJ · ----;- . . . .. . POLSKIEJjPieozęij Komisja Szkolna Obwodu Poznańskiego ZWIAZKUJ DBOOKBZYSTÓW Hioozypospeaitej Polskiej

(-) 9. Oładysi (-) Kauwory Oadebuetfc *

* Prezes* Sefcratar«

_eee____jPiaoządj _

. - .

Zv«1ązok Drogarzyató -» Bspltu Polskiej Contral * Poznać*

. . - - - .

Pan Staniała« Trojanowioz zdał * dniu 22« lit 1959' - - - - egzamin z ustawodawstwa o obrooie truolznaolj flykazał taraaama« odpo*> więdnie kwalifikaoja do zajmowania al« sprzedatą truolan wazyatklob. trzeoh odzi»ł6w « handlu drogaryjnynu

B ri 4.54

(-) Hi Śliwiński Inspektor faroaoeutyozny

Poznań.

dnia 22<liatovada J£i2i

Ryc. 8. Dyplom Stanisława Trojanowicza potwierdzający zdany egzamin na drogerzystę

a także miejscem spotkań rodziny i znajomych. Wśród ogródków wygospodarowano miejsce na małe, obsiane trawą boisko - teraz miały gdzie biegać dzieci przeganiane z wypielęgnowanych grządek. Stanisław prowadził niekiedy syna do położonego blisko domu parku Wilsona. Często towarzyszyli im zaprzyjaźnieni z Trojanowiczami państwo Biskupscy z dwiema starszymi od Romana córkami, sąsiedzi z ul. Niegolewskich. Jedna z sióstr Biskupskich do dziś mieszka w domu swoich rodziców.

Gdy wybuchła wojna, Marta była sama. Już 24 sierpnia 1939 r. Stanisław został zmobilizowany. - W pierwszych dniach września przyszło do domu dwóch SS-manów, ale mąż był już na wojnie. Przeszukali mieszkanie, w końcu sobie poszli - opowiada Marta Trojanowicz. Stanisław brał udział w kampanii wrześniowej jako sanitariusz. Po Bitwie nad Bzurą woził rannych do szpitala w Gostyninie i tu dostał się do niewoli. Przebywał w obozie jenieckim, do Poznania wrócił w Wigilię Bożego Narodzenia 1939 roku. W domu czekała na niego mała Tereska, która urodziła się 29 września. 1 września nad Poznaniem pojawiły się pierwsze samoloty Luftwaffe. Zbombardowały dworzec kolejowy, Ławicę i koszary na Jeżycach. Uszkodzone zostały nieliczne domy na Łazarzu.

Przez kilka miesięcy po powrocie Stanisław się ukrywał, potem co niedzielę musiał się meldować w komendzie policji do tzw. stempla. Komenda mieściła się przy ul. Berwińskiego, w budynku obecnej szkoły podstawowej. Zaraz na początku września odebrano Trojanowiczom drogerię. - Prowadził jąjakiś Niemiec, a ojciec, jak wrócił, pracował u niego jako pomocnik - opowiada pan Roman. - Mama została z nakazu pracy zatrudniona w Telefunkenie. Przed wojną była tam fabryka cygar, teraz Niemcy produkowali tam części do samochodów, oprzyrządowanie elektryczne, kable. - Jak się zgłosiłam i powiedziałam, że urodziłam się w Niemczech, to dali mi pracę w biurze - wspomina Marta Trojanowicz.

Wkrótce Niemcy wyrzucili Martę z dziećmi ijej rodziców z ich parterowego mieszkania. Okupację spędzili w mniejszym mieszkaniu, jednak przy tej samej ulicy. Do pobliskiego parku Kasprowicza Niemcy w 1939 roku chcieli przenieść Zoo. Były już gotowe alejki i nagle sami wszystko zniszczyli. - Tam pracowali Ży

Ryc. 9. Romek Trojanowicz z siostrami Biskupskimi w parku Wilsona. Fot. z ok. 1938 roku.

Danuta Książkiewicz-Bartkowiakdzi, zimą, w śniegu, na boso - Roman Trojanowicz doskonale ich zapamiętał. - Przewozili ziemię z miejsca na miejsce, do dziś nie wiem, po co to robili. Pod koniec wojny wybudowali tam, od strony ul. Wyspiańskiego, bunkry. W 1945 roku, gdy broniła się jeszcze Cytadela, Marta zapisała syna do szkoły przy ul. Jarochowskiego. Roman miał już wówczas 10 lat. Poszedł od razu do trzeciej klasy, ponieważ umiał czytać -rodzice uczyli go w czasie okupacji. - Gdybyśmy go jeszcze nauczyli liczyć, poszedłby od razu do czwartej - wspomina dziś Marta Trojanowicz. Roman rozpoczął naukę w szkole bez nauczycieli. - Siedzieliśmy sobie w klasach, niekiedy ktoś przychodził i zajmował się nami - opowiada pan Roman. - Pewnego dnia zwolniono nas do domu, bo szkołę zamieniono na szpital. Przeniesiono nas do budynku przy ul. Strusia, do szkoły, do której chod ił .mó j oj ie.c Później ucznIOWIe wrocIh na Jarochowskiego i tu Roman i jego koledzy ukończyli szkołę podstawową. Pewnego dnia Marta przyszła do pracy do fabryki Telefunkena i wszystko było zamknięte, nigdzie nie było żywej duszy. Niemcy uciekli.

Ryc. 10. Marta Trojanowicz z Romanem i Tereską.

Fot. z ok. 1945 roku.

W 1945 roku Stanisław uruchomił drogerię na nowo. Trój ano wiczowie wrócili też do swej kamienicy przy Niegolewskich 22, ale do innego mieszkania. Lokatorzy, którzy dotychczas mieszkali na strychu, sprowadzili się do ich parterowego mieszkania, opuszczonego przez Niemców. Marta i Stanisław wzięli za to mieszkanie od podwórza, na I piętrze. Może zresztą dobrze się stało, bo w starym mieszkaniu rodzice zajmowali przejściowy pokój "berliński" i nie bardzo im się to podobało. Teraz do każdego pokoju było oddzielne wejście z korytarza.

Lucyna, najmłodsze dziecko Trojanowiczów, urodziła się w roku 1947. Roman miał wtedy 12 lat, był ministrantem w kościele Matki Boskiej Bolesnej i służył do mszy, w czasie której ochrzczono jego malutką siostrę. Czapeczkę do chrztu szyła pani Jackowska, ta sama, której dziełem była suknia ślubna Marty i ta sama, która wiele lat później szyła czapeczki dla wszystkich wnucząt Marty. We wrześniu 1949 roku po raz drugi odebrano Trojanowiczom drogerię, tyle że tym razem zrobili to Polacy. - W corocznej inwentaryzacji ojciec nie spisał jakiejś jednej rzeczy, przyszli panowie z U rzędu Skarbowego, mieli listę, obejrzeli magazyn i znaleźli coś, co nie było na niej wyszczególnione. Ojciec miał zapłacić 12 tys. zł tzw. domiaru, wtedy majątek - opowiada pan Roman. Trojanowiczowie nie mieli tak olbrzymiej sumy. Zapieczętowano więc drogerię, a na wszystkie sprzęty w domu nalepiono banderole. Meble się uratowały, choć jeszcze długo zdrapywali nalepki z szaf, kredensów i radia, ale drogeria przepadła. Marta i Stanisław nigdy już nie wrócili do swej łazarskiej drogerii. Stanisław zdał stosowny egzamin i z tytułem technika aptekarskiego pracował w różnych aptekach. Zmarł w 1978 roku. Marta do emerytury pracowała w księgowości w Cefarmie, cale 25 lat. Do dziś mieszka w swym powojennym mieszkaniu przy ul. Niegolewskich, w samym środku dzielnicy i na szczęście nigdy nie musiała się zastanawiać, czy to Łazarz, czy już Górczyn. Jedna zjej ciotek, siostra matki, wyjechała do Westfalii i gdy wróciła z mężem, zamieszkała w Poznaniu przy ul. Palacza. Rodzina mówiła o niej ciotka z Górczyna. Mieszkała w kamienicy na II piętrze, na parterze była piekarnia pana Grzędy. Jej znajoma mieszkała po przeciwnej stronie ul. Palacza i zawsze mówiła, że jest z Łazarza, a po chleb chodzi na Górczyn, bo dla niej granica między obiema dzielnicami przebiegała w osi ulic Palacza i Krauthofera. Jedna uważała, że mieszka na Górczynie, druga, że na Łazarzu, a obie mieszkały przy tej samej ulicy.

* * *

Roman Trojanowicz został lekarzem, Teresa chemikiem, a najmłodsza Lucyna - towaroznawcą. Roman ożenił się w 1961 roku z Zofią Muszyńską, obecnie profesorem polonistyki w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Mają dwoje dzieci, Marysię, dzięki której - ijej mężowi Grzegorzowi - zostali dziadkami Danusi i Jasia Mikołajczaków, i Stacha, który właśnie się ożenił ijest szansa na kontynuację tej gałęzi Trojanowiczów. Teresa wyszła za Andrzeja Pawułę i ma również dwoje dzieci - Michała i Joannę, oraz czworo wnuków. Najmłodsza z rodzeństwa Trojanowiczów Lucyna wyszła za mąż za Mariana Mączyńskiego i ma trójkę dzieci: Antka, Agnieszkę i Wacka. Marta ma dorosłe wnuki i całkiem małe prawnuki. Rzadko wspomina, przecież wokół tej drobnej, pogodnej pani wciąż dzieje się tyle ciekawych rzeczy. Bardzo chciałaby dożyć do roku 2000. Chyba nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że to życzenie się spełni.

HENRYK BOMSKI

Glupotąjest pisanie o przedwojennym Poznaniu po Wladyslawie Czarneckim i Zbigniewie Zakrzewskim. Ale kto Z nas nie popelnia blędów.

A tak przyjemnie jest powspominać.

N ie pamiętam wielu nazwisk i dat. Nie uczestniczyłem w budowie Łazarza ani w "wielkich czynach" łazarskich. Mogę opisywać tylko normalne życie. I to - jeżeli dotyczy czasów przedwojennych - z punktu widzenia kilkunastoletniego chłopca.

Mój dom - Kanałowa i okolica Urodziłem się w maju 1924 roku w domu przy Kanałowej 16, w mieszkaniu numer 11, na III piętrze. Dom został zniszczony w czasie walk o Poznań w 1945 roku. Dziś stoi tam "nowy" powojenny budynek. Była to duża, podwójna, narożnikowa kamienica, obejmująca dwa numery i posiadająca dwa wejścia, z Kanałowej i Małeckiego. Mieszkanie miało dwa pokoje, dużą kuchnię, łazienkę i dwa balkony, jeden normalny, z metalową balustradą od Małeckiego i drugi drewniany z dachem od podwórza. Tam, w centrum Łazarza, żyłem szczęśliwie przez 16 lat. Właścicielami naszej kamienicy byli Braunowie, bardziej Niemcy niż Polacy, mieszkający na I piętrze. Mieli dwóch synów: Niemca Alfreda, mieszkającego w wejściu od Małeckiego i Polaka Henryka, przez wiele lat kapitana, gospodarza Yacht Clubu w Kiekrzu, zajmującego z rodziną mieszkanie pod nami na II piętrze. Z tymi ostatnimi sprzyjaliśmy. Mieli córkę, Mirkę, uroczą dziewczynę, młodszą ode mnie ojeden lub dwa dni. Była to moja pierwsza miłość, która skończyła się w naturalny sposób, gdy poszliśmy do różnych szkół, osobnych dla dziewcząt i chłopców (ale mam jeszcze wspólne fotografie z pierwszego dnia szkoły, z rańcem, czyli tornistrem na plecach). Piętro niżej przez pewien czas mieszkał dr Feliks Kamiński, lekarz szkolny w moim Gimnazjum Mickiewicza, zamęczony w niemieckim obozie koncentracyjnym.

Z balkonu od podwórza, na który wchodziło się przez kuchnię, obserwowało się życie podwórza, oficyny i mieszkańców pozostałych balkonów. Nie było dnia, żeby na podwórzu nie śpiewał i nie grał jakiś zespół uliczny. Jako zapłatę rzucało się drobny bilon owinięty w gazetę. W okresie kiedy radio było rzadkością, wszystkie szlagiery z filmów czy różnych kabaretów były rozpowszechniane przez zespoły uliczne. Sprzedawali również teksty tych piosenek. W nocy bramy wejściowe do domu były zamknięte. Lokatorzy mieli własne klucze. Obcy nie wszedł, podobnie jak swój, gdy zapomniał klucza. Nie było dzwonka budzącego stróża do otwarcia bramy. Ojciec był drukarzem i pracował na Wildzie u Franciszka Ksawerego Ziółkowskiego (róg Traugutta i Górnej Wildy). Od czasu gdy zamieszkaliśmy przy Kanałowej, tj. od 1922 roku, chodził do Ryc. 1. Henryk Bomski pod pomnikiem Wilsona... pracy stałą trasą: Kolejową (kończyła się wtedy inaczej, tuż przy lokomotywowni, wyprostowano ją po wojnie) i pod mostem kolejowym do Górnej Wildy (obecnie ten fragment to ul. 28 Czerwca 1956). Trasą ojca chodziłem również do pracy w pierwszych latach wojny. Przy Kolejowej, w biurach PKP, pracowała moja matka w czerwcu 1956, skąd wygarnął wszystkich pracowników pochód idący do śródmieścia.

Przez całe moje przedwojenne życie opiekował się naszą rodzinąjeden lekarz Kasy Chorych. Gabinet lekarski miał przy Berwińskiego l (naprzeciw głównego wejścia do parku Wilsona), jeżeli dobrze pamiętam, to przy swoim mieszkaniu. W razie potrzeby przychodził z wizytami domowymi. Wszystko miał zanotowane w swojej kartotece, stąd o naszych chorobach wiedział więcej od nas. Był lekarzem ogólnym, ale przepisywał również okulary i przyjmował porody, które sprawiały trudności położnej. Pogotowie ratunkowe wzywano tylko do nagłych przypadków. Do wyboru było prywatne lub dla ubezpieczonych.

Henryk Bomski

Przed wojną Kanałowa, wybrukowana kocimi łbami, była ulicą spokojną i cichą. ps Trochę pieszych na chodnikach, trochę rowerów i dot s t a w c z y c h wozów konnych na jezdni. Rzadko dorożka konna zamieniana zimą na M L /\ B H K sanie, [eszcze rzadziej inni.' wozy, jak np. duże wozy meblowe ciągnione przez ciężkie i potężne konie belgijskie. Sporadycznie pojawiał się samochód. Kiedyś przez kilka dni sensacją była stojąca przed wejściem do naszego domu taksówka ze Śląska. To przyjechał do nas stryj, który jeszcze przez kilkadziesiąt lat po wojnie - aż do śmierci - był naj starszym stażem i wiekiem czynnym taksówkarzem Górnego i Zielonego Śląska.

Prawdziwą sensacją był jednak samolot, który w dzień Ryc. 2. ...i z koleżanką Mirką Braun. I Komunii św. mojego brata Tadeusza krążył nisko nad naszą ulicą i domem, pilotowany wprawną ręka wujka Żarskiego z Torunia, majora lotnictwa i ojca chrzestnego brata. Dokładnie było widać jego uśmiechniętą twarz i kiwającą rękę. Jak się brat wtedy stalowali Ja zresztą też, bo przecież część chwały spadała na mnie. Wujek zginął w czasie wojny w Wielkiej Brytanii. Numeracja domów na Kanałowej była identyczna jak dzisiaj, kolejna, a nie podzielona na stronę parzystą i nieparzystą. Naprzeciw nr l jest więc nr 18, najwyższy na Kanałowej. Oświetlenie ulicy było gazowe, jak na większości ulic w Poznaniu. Również w mieszkaniu był tylko gaz. Zamiast żarówek świeciły wymienialne "pończoszki". Dopiero w latach 30. właściciel domu doprowadził prąd elektryczny do klatki schodowej, a lokatorzy mogli na własny koszt wymienić oświetlenie gazowe na elektryczne. Całe życie przedszkolne, a następnie dużą część przedwojennego życia szkolnego, spędzałem w parku Wilsona. We wspomnieniach jest dużo większy niż w rzeczywistości, otoczony murem, z pięknym wejściem po szerokich schodach. Od 1931 roku wchodzących do parku witał pomnik Wilsona, w płaszczu, z gołą głową. W lewej ręce trzymał rulon papieru (dokumenty traktatu wersalskiego), prawą wskazywał przed siebie. Żartownisie traktowali to jako drogowskaz

do wc: papier w lewej ręce, a prawa ręka skierowana dokładnie w kierunku czystego ustępu publicznego przy Berwińskiego. W czasie uroczystości odsłonięcia pomnika 4 lipca 1931 r. stałem w tłumie niedaleko wejścia do parku. Widziałem z bliska powóz z prezydentem Mościckim i wdową po prezydencie Wilsonie. Niestety nie było fundatora pomnika Ignacego Paderewskiego. Najlepiej jednak pamiętam ułanów, wspaniałych poznańskich ułanów. Stanowili ozdobę wszystkich defilad. Jeżeli pogoda dopisywała, wszystkie dzieci w wieku przedszkolnym mieszkające przy Kanałowej i w okolicy były wyprowadzane do parku Wilsona. Młodsze dzieci bawiły się w piasku, starsze w chowanego, gonito lub inne zabawy, a mamy nawiązywały przyjaźnie. W naszym przypadku na długie lata zaprzyjaźniliśmy się z rodziną Stanisława Zaręby z Kanałowej 15. Wspaniały człowiek, zawsze uśmiechnięty, kopalnia żartów. Pracował jako dekorator w olbrzymim sklepie Stefana Kałamajskiego przy pi. Wolności. Słynne w Poznaniu dekoracje w corocznym białym tygodniu Kałamajskiego (wyprzedaż po tańszych cenach) były jego dziełem. Malował również bardzo ładne obrazy. Moim kolegą z piaskownicy był przez wiele lat jego nieżyjący już syn Aleksander (Oleś). W czasie okupacji całą rodzinę Zarębów Niemcy wywieźli do Generalnej Guberni. Już jako starszy chłopak bawiłem się w walkę narodów, czyli w dwa ognie, i grałem w palanta w części parku leżącej wzdłuż Matejki. Z drugiej strony parku był teren Studium Wychowania Fizycznego przy Uniwersytecie, zamknięty dla publiczności, dla mnie wówczas bardzo tajemniczy. Po wojnie w tamtejszym pawilonie miałem zajęcia z WF, obowiązujące studentów Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu. Prowadził je mgr Hoffmann, znany wtedy w całej Polsce z radiowej porannej gimnastyki. W znajdującej się w parku muszli koncertowej, do 1936 roku stał w tym miejscu pawilon hut szklanych obłożony kolorowymi szybkami, często występowały różne orkiestry, z których największe powodzenie wśród dzieci miały orkiestry dęte. Przed muszlą biła wysoko w górę woda z istniejąca do dziś fontanny, wieczorem kolorowo oświetlonej. W kawiarni Swiderskiego w okresie letnim na tarasie również grała orkiestra. N a ścieżce obok tarasu stała wtedy duża grupa osób, słuchając bezpłatnie pięknych melodii. Brat i ja często siedzieliśmy na podium obok orkiestry. Częściej w ciepłe niedziele prowadzili nas rodzice do "Esplanady" (ob. "Arkadii"), gdzie również siadaliśmy tuż przy orkiestrze, a nie z rodzicami przy stoliku. Niekiedy szliśmy do "Kamińskiego" (przy ul. Marszałka Focha, czyli Głogowskiej, tuż obok Gąsiorowskich), obok ówczesnej biblioteki i czytelni TCL. Jakie tam były dobre stefanki i wietrznikil Po parku chodził dozorca z laską zakończoną gwoździem, na który zbierał liście i papiery. Była to dla nas bardzo ważna osobistość. Niech tylko ktoś z nas wszedł na trawnik, już obok był dozorca nawołujący do porządku. Wieczorem, tuż przed 10. chodził po parku, trąbiąc na małej trąbce. Był to sygnał do opuszczania parku, na noc zamykanego. W czasie okupacji park Wilsona był tylko dla Niemców ("nur fur Deutsche"), a pomnik Wilsona został zniszczony.

Hemyk Bomski

Szkoły Przed wojną obowiązywało siedem lat szkoły powszechnej. Kto chciał się uczyć dalej w gimnazjum, ten kończył szkołę powszechną po 6. klasie. Ukończenie czterech klas gimnazjum nazywano małą maturą. Część uczniów poprzestawała na tym etapie, na ogół ze względów finansowych. Większość przechodziła do 2-letniego liceum zakończonego dużą maturą. W sumie 12 lat. Na Łazarzu było dużo szkół. Dla mnie najważniejszą była szkoła im. Adama Mickiewicza, zbudowana przez księdza Czesława Piotrowskiego przy ul. Głogowskiej 12, obejmująca sześć klas szkoły powszechnej, cztery klasy gimnazjum i dwie klasy liceum. Była to szkoła męska. Dopiero w latach 30. ks. Piotrowski wybudował obok drugą szkołę, gdzie zlokalizował koedukacyjną szkołę powszechną, a dla dziewcząt Seminarium Nauczycielskie, zamienione później na Żeńskie Gimnazjum i Liceum im. Juliusza Słowackiego.

Od pierwszej klasy chodziłem do "Micka" (z wyjątkiem czwartej klasy, kiedy trudności finansowe rodziców uniemożliwiały opłacanie drogiego czesnego w szkole prywatnej i chodziłem do szkoły przy Strusia). "Micek" był cudowną szkołą, a koledzy wspaniali. Nauczyciele na najwyższym poziomie, należeli do najlepszych w Poznaniu. Swoich uczniów pamiętali przez wiele lat. Przykładem może być wujek Czesio - Stanisław Strugarek, który uczył mnie w szkole powszechnej. W 1945 roku był głównym organizatorem pierwszego powojen, nego "Czwartku literackiego" w budynku przy Sw. Marcinie, w późniejszej Bibliotece Raczyńskiego. Jako gospodarz stał na schodach i witał gości. Chciałem go skromnie bokiem ominąć, lecz on poznał mnie natychmiast, po prawie sześciu latach wojny (miałem wtedy 21 lat, ważyłem ok. 50 kg, a ostatni raz widział mnie jako kilkunastoletniego chłopca): "Witaj Heniek, dzięki Bogu przeżyłeś!" Wyściskaliśmy się i serdecznie popłakaliśmy, nad sobą i nad tymi, których wojna zabrała na zawsze. Tacy byli kiedyś nauczyciele! N a wszystkie "Czwartki literackie" chodziłem zresztą przez dłuższy czas. Byłem również na tym, który poświęcono pamięci Wojciecha Bąka, "zmarłego w czasie wojny", jak również na spotkaniu z Nim i poświęconym Jemu, gdy okazało się, że szczęśliwie przeżył wojnę. Warto wiedzieć, że znany po wojnie poznański poeta Wojciech Bąk zaczynał pracę nauczyciela jako polonista w Gimnazjum im. Ignacego Paderewskiego, gdy "Paderek" był jeszcze u nas, na Łazarzu, na rogu Wyspiańskiego i Kossaka. Doskonałą pamięć miał również ks. Piotrowski. Znał wszystkich uczniów szkoły, mimo że nie miał z nimi zajęć. Nasi nauczyciele w "Micku" stosowali różne metody pomocnicze, które są wprawdzie niczym wobec dzisiejszych pomocy audiowizualnych, lecz wtedy były nowością. Polonista, prof. Stefan Balicki, znany przed wojną literat i satyryk (m.in. współpracował z Klubem Szyderców "Pod Kaktusem"), odtwarzał nam z płyt recytowane przez dobrych aktorów wyjątki z przerabianej literatury. Jak musieliśmy to przeżywać, jeżeli do dziś mrówki chodzą mi po plecach, gdy słyszę werble i kazanie nad trumną: "Panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają! A ty..." Chodziliśmy również do muzeów, np. do Izby Pamięci Kasprowicza, z autentycznym umeblowaniem i urządzeniem biblioteki poety, sprowadzonym

z Herendy z Poronina. Izba Kasprowiczowska mieściła się w ówczesnym Muzeum Miejskim, w gmachu dzisiejszej dyrekcji Targów Poznańskich, naprzeciwko Dworca Zachodniego. W tym budynku była również restauracja "Belweder", gdzie rodzice chodzili na zabawy karnawałowe organizowane przez jakieś organizacje kupieckie. Profesor Balicki nie miał z nami łatwego życia. Znaczną część lekcji musiał poświęcić na wpajanie nam nowych zasad ortografii polskiej. Zmieniona w 1936 roku, w trakcie naszej pierwszej klasy gimnazjalnej, z niewielkimi zmianami obowiązująca do dzisiaj, wprowadziła rewolucyjne zmiany. Prawie wszystko, co z trudem utrwaliliśmy w szkole powszechnej, było nieważne. Przez kilka lat ćwiczyliśmy: tak było, a tak ma być. Żeby było trudniej, książki wydrukowane do 1936 roku, czytane przez nas aż do pierwszych lat powojennych, były pisane według zasad starej pisowni. Do dzisiaj mam trudności z pisownią "nie" - razem czy osobno. I nie tylko. Geografii uczył nas profesor Jerzy Młodziej o wski, znany po wojnie kompozytor i poznański działacz muzyczny. Nazywaliśmy go "Globusem" lub "Pomidorem", ponieważ zdenerwowany przez nas łatwo się czerwienił. Lekcje geografii urozmaicał nam graniem na skrzypcach melodii ludowych omawianych okolic Polski. Często w czasie lekcji nawiązywał do Tatr. W "Micku" uczyli również matematyk Kazimierz Cwojdziński, po wojnie profesor Szkoły Inżynierskiej, chemik Kazimierz Kapitańczyk, po wojnie profesor Politechniki Poznańskiej, czy matematyk Wiktor Jankowski, powojenny rektor Politechniki Poznańskiej. Niestety, część nauczycieli "Micka" zginęła w czasie wojny w obozach koncentracyjnych lub w Forcie VII, m.in. łacinnik Stanisław Żaczek w Forcie VII w 1940 roku, prefekt ks. Edward Piętka (Dachau, 1941), poloniści Adam Schmidt (Fort VII - Wolsztyn, 1942) i Stefan Balicki (Fort VII, 1943) .

Najbliżej Kanałowej, a narożniku Strusia i Głogowskiej, była publiczna szkoła powszechna dla chłopców im. Antoniego Małeckiego. Zbombardowana l września 1939 r., zniszczona w czasie walk o Poznań w styczniu 1945, odbudowana została tylko częściowo. Chodziłem do niej tylko rok, w czwartej klasie. Drugą publiczną szkołą powszechną na Łazarzu, dla dziewcząt, była szkoła na narożniku Jarochowskiego i Wyspiańskiego. Tam w 1945 roku uruchomiono pierwszą po wojnie szkołę powszechną w Poznaniu. Niedaleko tej szkoły, w jednej z ostatnich willi przy Wyspiańskiego (blisko Reymonta), mieszkał mój kolega szkolny Lech Przyłuski. To tam wczesnym latem 1940 roku razem z nim szukałem w książce telefonicznej pseudonimu tajnej organizacji, która, jak się później dowiedziałem, nazywała się WOZZ (Wojsko Ochotnicze Ziem Zachodnich). Niestety, trafiłem tam akurat w okresie olbrzymiej wpadki i masowych aresztowań w czerwcu 1940 roku. Aresztowano wtedy m.in. dużą grupę uczniów "Micka", w większości starszych ode mnie uczniów klas licealnych (przed wojną ukończyłem trzy klasy gimnazjum). Starszego brata Lecha - Olgierda Przyłuskiego - zgilotynowano w Berlinie. Lech Przyłuski przeżył piekło więzień i obozów koncentracyjnych. Widziałem się z nim po wojnie, ale dalsze kontakty się urwały.

Henryk Bomski

Blisko "Micka" i szkoły przy Jarochowskiego, na terenach dzisiejszego parku Kasprowicza i Areny, w sąsiedztwie stadionu Energetyka, zbudowano na Powszechną Wystawę Krajową wesołe miasteczko, czyli lunapark. Czego tam nie było! Bywalcy twierdzili, że prawie dorównywało wiedeńskiemu Praterowi. Przez wiele lat po zakończeniu PeWuKi w nie zburzonych pawilonach oraz w dostawionych budach mieszkali bezdomni. Osiedle biedoty dalej nazywano "wesołym miasteczkiem". W "Micku" często organizowano zbiórki żywności i odzieży. Przedstawiciele klas z wychowawcą przekazywali zebrane rzeczy bezpośrednio w "wesołym miasteczku". Kilka lat przed wojną "wesołe miasteczko" wyburzono i zbudowano piękny park, z ładnym ogrodzeniem, z wejściem głównym od Wyspiańskiego. Park nazwano im. Kasprowicza. Uroczyste otwarcie parku zaplanowano, jeżeli dobrze pamiętam, na l września 1939 r. i nigdy się nie odbyło. Niemcy już w pierwszym okresie okupacji cały piękny park zniszczyli. Śladu nie pozostawili po pięknych drzewach, krzewach, kwiatach i murach.

Podobno planowali tam budowę ogrodu zoologicznego.

Po wojnie, do czasu budowy basenu kąpielowego, Areny i nowego parku Kasprowicza, był to porosły trawą ugór. Przez te łąki chodziło się od rodziców z Rzepeckiego (Kasprzaka) do ogródków działkowych przy Taborowej. Jeden z nich od poł. lat 50. do lat 70. należał do moich rodziców. Tam przez kilka lat po parę letnich tygodni bawiły się z dziadkami moje urodzone w Łodzi córki, Mirosława w 1953 i Barbara w 1955 roku.

Handel Przed 1939 rokiem sklepów i towarów nie brakowało. Jednak wszystkie codzienne zakupy robiliśmy w trzech miejscach. Przede wszystkim w ko lon iake, gdzie było wszystko, od soli i cukru przez sery i zapałki do nafty. Takich sklepów było pełno, do wyboru. Kupcom zależało więc na klientach. "Nasza" kolonialka była w kamienicy przy ul. Kanałowej 16. Sprzedawano nam bez gotówki, z wpisywaniem wszystkich zakupów do naszego zeszytu i do ich książki zakupów. Trzymało to klientów w sklepie. Równocześnie uniemożliwiało sprzedaż dzieciom cukierków za pieniądze przeznaczone np. na sól. W określonym czasie płaciło się za cały pobrany towar. Drugim miejscem naszych zakupów był targ (Rynek Łazarski), gdzie kupowało się świeże masło, próbując zdziebko na końcu noża u kilku kolejnych przekupek, twaróg, drób, owoce - świętojanki, glubki, warzywa - redyski (rzodkiewki), karbole (dynie), szabel itd. Najlepsze wędliny w Poznaniu były u Przybyły, jeden z jego sklepów był blisko nas, przy ul. Głogowskiej, tuż przy narożniku Kanałowej od strony dworca, i u braci Dawidowskich. N am zupełnie wystarczały smaczne wędliny od naszego rzeźnika przy Kanałowej 15, wejście - tak jak i dzisiaj - z narożnika Kanałowa- Małeckiego. Za najlepszego piekarza na Łazarzu uważano Franciszka Kamińskiego. Miał kilka sklepów, z tego najbardziej znany na rogu Głogowskiej i Rynku Łazarskiego, naprzeciwko wylotu Sczanieckiej. Ale dobry świeży chleb był właściwie u wszystkich piekarzy. Szczególnie smakowała nam kromka ciepłego chleba z masłem. Bardzo dobry komyśniak (wojskowy razowy chleb) można było kupić za grosze od żołnierzy przez mur koszar przy ul. Wojskowej.

Z domowym ciastem chodziliśmy do pieczenia do piekarza przy Małeckiego 13 lub 15. Zwyczajowo, w czasie niesienia placka drożdżowego na młodziach, czYli drożdżach, toczyliśmy z bratem bitwę o kruszonkę. Poza tym na Łazarzu można było kupić wszystko, co potrzebne do codziennego życia. Węgiel (mówiło się węgle) przywoził węglarz i wykrzykiwał swój przyjazd na podwórzu. Zresztą prawie naprzeciw nas, przy Małeckiego 29 był skład węgla, gdzie można go było kupić w każdej ilości, niezależnie od pory roku. Był to jedyny "prawdziwy skład" w okolicy, bo składem nazywaliśmy każdy sklep, np. skład towarów kolonialnych, czyli sklep spożywczy lub skład towarów krótkich, czyli sklep z galanterią. Natomiast "sklepem" była piwnica, a "górą" strych. Ważnym miejscem dla dzieci był sklep papierniczy, z przyborami szkolnymi, zabawkami, książkami i znaczkami. Od wczesnych lat 30. jeden z takich małych sklepów był naszą własnością, mieścił się przy ul. Głogowskiej 65, pierwszy na lewo od bramy. Nazywał się tajemniczo "Symfa". Mało kto wiedział, że jest to zdrobniałe imię mojej matki, Symforiany, która przez cały dzień tkwiła w tym sklepie. Od rana do wieczora. W oczekiwaniu na klienta przynoszącego groszowy zarobek. Ruch był tylko dwa razy w roku, zeszyty i inne przybory szkolne w pierwszych dniach roku szkolnego i zabawki na Gwiazdkę. A mieliśmy ładne zabawki, w dużej części robione przez ojca. Pracował nad nimi wieczorami po powrocie z drukarni. Była też u nas klinika lalek, również obsługiwana przez ojca, który miał złote ręce. Zresztą w swoim zawodzie też był dobry. Przykładem mogą być piękne przedwojenne litografie znanego malarza Leona Wyczółkowskiego drukowane przez ojca w drukarni F. K. Ziółkowskiego, numerowane i autoryzowane przez malarza (np. widok Ratusza poznańskiego) . Kliniką lalek i pięknymi zabawkami wyróżnialiśmy się od dwóch innych sklepów papierniczych w tej części Łazarza: "Ursusa" (przy ul. Glo

Ryc' 3. "Symfa", sklep papierniczy Bornskich przy ul. Głogowskiej 65.

Henryk Bomski

gowskiej 55, w pobliżu wylotu Niegolewskich) należącego do Mariano Probanskiego, i małego sklepiku prowadzonego przez dwie panie przy ul. Głogowskiej 34. Jestem przekonany, że duża część żyjących jeszcze, przedwojennych uczniów starszych klas pamięta "Symfę". Tam poznałem p. Kaczmarka, malarza pokojowego. Imitował on w genialny sposób grę na trąbce. Nie uwierzyłbym, że "gra" bez trąbki, gdybym sam nie widział. Występował nawet w poznańskim radio. Szyld z jego reklamą wisiał w miejscu zamieszkania, po stronie nieparzystej Głogowskiej, gdzieś blisko Gąsiorowskich, naprzeciwko czapnictwa Wojciechowskich przy Głogowskiej 36. Jeszcze wiele innych osób przychodziło do mamy nudzącej się za ladą. Znajomi sklepowi byli namiastką życia towarzyskiego, które tak lubiła. Kochana Mama! Cały tydzień od rana do wieczora w sklepie. Tylko niedziela dla domu. Skończyły się kafaklacze (kafeeklatsch - pogaduszki przy kawie), babskie spotkania koleżanek i przyjaciółek z dziećmi przy kawie i własnych wypiekach. Sklepy zamykano o godz. 19, tak postanowiły władze miasta. O tej godzinie po ul. Głogowskiej chodził policjant dzielnicowy, sprawdzając, czy sklepy są zamknięte! Kary za przedłużenie otwarcia sklepu były dosyć wysokie. Często z tego powodu miałem wspaniałą zabawę. Po 19. spacerowałem w okolicy naszego sklepu i ostrzegałem matkę oraz właścicieli sąsiednich sklepów przed zbliżającym się policjantem. Naszego dzielnicowego, grubego pana w średnim wieku, znało wielu mieszkańców Łazarza. Umarł dwukrotnie. Pierwszy raz, wg plotki, "zabili" go chłopi, gdy długo nie wracał ze strajku chłopskiego w południowej Polsce w 1936 (?) roku. Jednak wrócił i zginął od kuli w czasie aresztowania jakiegoś bandyty przy ul. Strusia. Po niektóre zakupy szło się lub jechało tramwajem do miasta. Tam było wszystko i jeszcze więcej. Przy placu Wolności "Kałamajski", przy 27 Grudnia "Leitgeber", gdzie było tyle różnych odmian kawy palonej i nie palonej w olbrzymich szklanych słojach, że nie dorównuje mu żaden z dzisiejszych sklepów. Nie mówiąc o innych delikatesach i tym zapachu sklepu, który pamiętam do dzisIaJ. Wszystko i taniej można było kupić w domu towarowym Wolworta (przed wojną nie usiłowano wymieniać po angielsku Woolwortha czy Wilsona) przy Starym Rynku. Sklep Wolworta miał duże powodzenie, chociaż zakupy kończyły się niekiedy nieprzyjemnie. Fotografowano bowiem klientów wychodzących ze sklepu z zakupami w ręku i fotografie drukowano w czasopiśmie "Pod pręgierzem" z tytułem "Oni kupują u Żydów" (może inaczej, ale sens był taki sam). Rozklejano to potem na słupach ogłoszeniowych. Pewnego razu znalazła się tam fotografia jednej z moich cioć, siostry mamy. Cała rodzina i znajomi chodzili ją oglądać. Wprawdzie w Poznaniu nie znałem ani jednego Żyda, nie byłem chowany w antysemityzmie, ale poruta dla rodziny była.

Gry i zabawy W czasie zimy królowały na Łazarzu - jak zresztą w całym Poznaniu - sanna i łyżwy. Terenów na sannę było mało. Dla małych dzieci w parku Wilsona, dla większych na różnych górkach za Rynkiem Łazarskim, gdzieś na nie zabudowanych wtedy terenach między Lodową i Kolejową. Brat twierdzi, że chodziliśmy aż na "Gowitra" (okolica Krauthofera), ale ja tego nie pamiętam. Od pierwszej klasy powszechnej biegaliśmy z bratem na łyżwach. Jednak, aby uprawiać ten sport, musiały być temperatury minusowe, ponieważ w Poznaniu nie było lodowiska ze sztucznym lodem. Najbardziej znane było lodowisko na Przepadku. Ale na Łazarzu mieliśmy dwa inne lodowiska. Pierwsze to zamarznięty staw w parku Wilsona. Lodowisko bezpłatne, ale świetnie przygotowane, oczyszczone ze śniegu i oświetlone. Zawsze pełne ludzi, co bardzo utrudniało jazdę początkującym. Lodowisko "Korona" przy Niegolewskich natomiast powstawało zimą na kortach tenisowych zalewanych wodą. Lód był pięknie oczyszczony ze śniegu, gładki. Cały teren był oświetlony, a z głośników płynęła muzyka z płyt gramofonowych. Blisko wejścia był mały barak z piecem i gorącą herbatą. Jak szybko mijały cudowne godziny na lodzie! Wstęp opłacało się codziennie lub można było wykupić - co się bardziej opłacało - karnet miesięczny. Ceny wstępu nie pamiętam. Byłem wtedy młody, bardzo młody. Nie bałem się zimna, nie marzłem, jak teraz nawet przy niewielkich chłodach. Szkoły były zamykane dopiero, gdy temperatura spadła poniżej 20 stopni C. W szkołach było co prawda ciepło, jednak przy tak niskich temperaturach dzieci nie wychodziły na dwór, żeby nie odmrozić sobie różnych części ciała. W czasie mrozów droga do szkoły była zresztą urozmaicona. Na Głogowskiej co kilka skrzyżowań stał duży koksownik wypełniony rozpalonym do czerwoności koksem. Zmagazynowane przy nim ciepło wystarczało do następnego koksownika. Na mojej trasie, od Kanałowej do "Micka", stały chyba trzy koksowniki. Od wiosny do jesieni królował zestaw nieznanych dziś zabaw dziecięcych.

Nasilenie niektórych z nich zmieniało się w zależności od pogody i okresowej mody. Toczenie obręczy (duże, na ogół kupne drewniane obręcze) po chodniku polegało na kierowaniu jej kijem lub specjalnie zakończonym sztywnym drutem. Obręcz należało pchać bez upadku przez długą trasę, np. przez cały spacer z rodzicami, umiejętnie wymijać i zakręcać między ludźmi czy wywijać różne figury. Starszym chłopcom nie wypadało się bawić obręczą. Odbijaliśmy o mur szajbki (metalowe podkładki z otworem) lub stary poniemiecki bilon. Nie pamiętam, jak się ta gra nazywała. Stanowiła chyba odpowiednik znanej gry w guziki. Na każdym placu grano w palanta, moja grupa w parku Wilsona, gdzieś między muszlą koncertową i Palmiarnią, bliżej Matejki. Bąk to drewniany stożek wydłubany samemu lub kupowany za grosze, uruchamiany i popędzany batem. Prowadzenie bąka przez dłuższy czas było trudne na nie równym gruncie, a łatwe na asfalcie. Prostopadłościan to z kolei klocek ok. 7-10 cm długości, ze ścianami ponumerowanymi, z zakończeniami stożkowatymi, wykonany z drewna, najlepiej samemu. Sztuką było wybicie prostopadłościanu kijem z ziemi przez uderzenie w stożek, a następnie dalekie odbicie w powietrzu. Latem puszczaliśmy własnej konstrukcji drachety (latawce), najczęściej na łące za Lodową i u wylotu Krauthofera. Hulajnogi mieliśmy prawie wyłącznie własnej roboty. Moja była jedną z lepszych, z heblowanych desek, z metalowymi kółkami na łożyskach kulkowych (tzw. szwedzkie kółka, przedmiot zazdrości rówieśników). Zrobili mi ją

Henryk Bomskistarsi ode mnie koledzy, bracia p. Janiny P., mojej opiekunki przez pierwsze lata życia, która mieszkała przy ul. Małeckiego, gdzieś między nr 13 i 15. Jeździłem na tej hulajnodze jak król. Najchętniej na asfaltowej jezdni ul. Wyspiańskiego, na odcinku od Matejki do Głogowskiej. Szczególnie niesamowitą przyjemność sprawiała jazda w grupie kilku szczunów. Ulica była nasza! Trochę przypominało to dzisiejsze znane z filmów gangi motocyklowe. Do dzisiaj przetrwały: skakanka, klasy, "chowane", różne odmiany "gonita" , walka narodów itp. Przez jakiś czas była moda na jo-jo. Poza tym, takjak i dzisiaj były karuzele. W ciepłe letnie niedziele jeździliśmy pociągiem do Puszczykowa, Puszczykówka i Ludwikowa (specjalne pociągi wycieczkowe odchodziły z dworca wycieczkowego - nieczynny dziś kryty peron od Dworcowej - gdzie witano również ważnych gości), do Promna, Kiekrza itp. Pieszo chodziliśmy do Dębiny czy nad Jezioro Strzeszyńskie. Wszędzie czekała kąpiel w czystej wodzie i jedzenie. Prawie co roku byliśmy z bratem przez dwa miesiące letnich wakacji poza Poznaniem. Na ogól miesiąc na obozie harcerskim Ga z siedemnastką z "Micka") i miesiąc gdzieś na wsi u znajomych. Chociażby w Piątkowie, gdzie zastał nas wybuch wojny. Gdy ze wsią się nie udało, to np. w 1938 roku dochodziliśmy przez cały miesiąc na cały dzień do dziadka, który krótko przed wojną przeprowadził się do pięknej willi przy Szelągowskiej, z olbrzymim ogrodem kończącym się głęboką i szeroką fosą otaczającą całą Cytadelę (wówczas była to obsadzona przez wojsko olbrzymia forteca, a nie stos gruzów). Gdy pogoda dopisywała, szliśmy z Szelągowskiej nad Wartę. Korzystaliśmy z rzadko uczęszczanej dzikiej plaży w lesie na prawym brzegu Warty. Chyba reszta tego lasu jeszcze istnieje, naprzeciw krzakowi ska nadwarciańskiego, zwanego w czasie okupacji - a może już wcześniej - małpim gajem. Do Warty dochodziliśmy pieszo obok nowoczesnej spalarni śmieci. Przejazd łódką przez Wartę kosztował 10 gr od osoby. Na ogół, w wielkiej tajemnicy przed rodzicami, zarabialiśmy na tym przewozie na lody. lO-letni brat z moją garderobą płynął łódką, a ja obok przepływałem Wartę "mieszanym" stylem. Przewoźnik miał swoje 10 gr, a my drugie 10 gr, na każdego z nas po porcji lodów po 5 gr.

Życie kulturalne Życiu kulturalno-oświatowemu uczniów "Micka" ton nadawała szkoła. Lekturę dyktował polonista i moda panująca wśród kolegów. Poza szkołą było czytanie gazet i książek nie objętych lekturą szkolną. Z gazet codziennych abonowaliśmy w domu "Dziennik Poznański". Nie musiał być za bardzo sanacyjny w opinii poznaniaków, czytujących głównie "Kurier Poznański", jeżeli w rodzinnych starciach politycznych nie był nam wytykany przez dziadka, zagorzałego endeka. Jeżeli dobrze pamiętam, listonosz donosił "Dziennik" z pocztą poranną. Przed wojną poczta była dostarczana dwukrotnie w ciągu dnia, rano i po południu. Na ulicach wisiały dwie skrzynki pocztowe: czerwona - dla korespondencji zamiejscowej i zielona - dla miejscowej. Listy wrzucane do skrzynki zielonej przed godz. 16 były dostarczane do adresata jeszcze tego samego dnia. Jeden raz w tygodniu "Dziennik" miał 2-stronicowy dodatek dla dzieci i młodzieży. Prowadzony był bardzo ciekawie. Autorami dużejczęści tekstów byli młodzi czytelnicy. W ciągu ostatnich dwóch lat przed wojną wydrukowano tam również kilka moich opowiadań i krzyżówek, napisanych samodzielnie i bez pomocy, a nawet bez wiedzy rodziców. Nie wiem, dlaczego pisałem pod dziwacznymi pseudonimami: "Cowboy", "Szaradzista" itp. Honorarium autorskiego oczywiście nie wypłacano. Kilka książek wygrałem za rozwiązanie różnych krzyżówek i innych łamigłówek. Już jako kilkunastoletni chłopiec czytałem wiele książek. Były to przede wszystkim książki dla dzieci z naszego sklepu "Symfa" oraz liczne książki z wypożyczalni Willaka, mieszczącej się, łącznie z dużą księgarnią, w gmachu obok parku Wilsona, pomiędzy Wyspiańskiego i Berwińskiego. Za niewielką opłatą w okresie wakacji zimowych czy letnich wypożyczałem nawet po dwie książki dziennie. I to nie tylko Maya czy Gąsiorowskiego lub Przyborowskiego, lecz również wszystkie kryminały Nasielskiego i innych. U Willaka cały Łazarz kupował również podręczniki szkolne, nowe i używane. Ale dopiero po rozpoczęciu roku szkolnego. O doborze podręczników decydował nauczyciel, który nie był ograniczony tylko do jednego podręcznika z danego przedmiotu. Will ak miał również w sprzedaży duży wybór bryków do łaciny i języka polskiego. Pisząc wypracowania domowe, trzeba było jednak modyfikować tekst bryków, z reguły znanych nauczycielom. Rzadziej korzystałem z bliblioteki TCL (Towarzystwo Czytelni Ludowych), mieszczącej się w małym budyneczku, istniejącym do dzisiaj przy ul. Głogowskiej 37, przed którym stała zniszczona przez Niemców kapliczka Św. Antoniego. Czytelnia i biblioteka TCL były bezpłatne. Z biblioteki korzystało bardzo dużo osób, a czytelnia zawsze była pełna ludzi. Na ogół starszych ode mnie (chodziłem tam do 1939 roku, czyli w wieku 13-15 lat) i spoza szkół średnich. Na Łazarzu były dwa kina. Małe kino Wilsona na narożniku Strusia i Małeckiego oraz większe Tęcza-Łazarz, w odróżnieniu od Tęcza- Wilda. Kino Tęcza-Łazarz było przy dawnej ulicy Odskok (dzisiejsza Głogowska od poczty przy małym dworcu do budynku Horteksu). Po lewej, zachodniej stronie były domy z muru pruskiego. Jak sięgam pamięcią, to część z nich była już wyburzona w latach 1926 i 1927. Obecnie jest to mniej więcej teren dzisiejszego parkingu. N atomiast j eden dom, najbliższy Gąsiorowskich, pozostał, uniemożliwiając poszerzenie ul. Marszałka Focha i szpecąc pruskim murem całą okolicę. Jeżeli dobrze pamiętam, przez wiele przedwojennych lat miasto wojowało z właścicielem o wyburzenie tego domu. Chodziło chyba o wielkość odszkodowania. Budynek zmiotła wojna. Bileter kina, p. Alfred, roznosił afisze reklamujące każdy kolejny film. Za wywieszanie afisza na drzwiach naszego sklepu "Symfa" kino dawało dwa darmowe bilety, z których korzystali rodzice. Oprócz tego p. Alfred wpuszczał nas z bratem bez biletu na wolne, nie wykupione miejsca. W ten sposób widziałem prawie wszystkie polskie przedwojenne filmy. Oglądałem dużo filmów zagranicznych i to nie tylko Pata i Patachona czy Flipa i Flapa. W sumie setki filmów. Tyle wspaniałych godzin! Do teatrów chodziliśmy rzadziej. Albo ze szkołą, albo gdy rodzice otrzymali tańsze bilety wykupione przez znajomego pracującego na kolei. Odrabiałem to

Heruyk Bomskipo wojnie. Przez kilka pierwszych powojennych lat byłem na prawie wszystkich premierach poznańskich teatrów.

Gdy Łazarz nazywał się Hermannstadt Już kilka miesięcy przed wrześniem 1939 roku było wiadomo, że wojna wybuchnie, panowały antyniemieckie nastroje. Zamykano różne niemieckie zakłady, np. mleczarnie. Pikiety studencko-policyjne przed niemieckimi sklepami - student zwraca uwagę potencjalnym klientom, że to sklep niemiecki, policjant pilnuje, aby niemieckim właścicielom sklepu nie stała się krzywda. W naszej części Łazarza był jeden taki sklep, nie pamiętam już, z jakim towarem, mniej więcej naprzeciw wejścia do dzisiejszej "Magnolii". A wszystko w okresie butnych prowokacji poznańskich Niemców. Jeszcze przed szkolnymi wakacjami miałem ćwiczenia dla ochotników OPL (Obrony Przeciwlotniczej). Nasza kilkunastoosobowa grupa miała miejsce postoju, łącznie z noclegiem, w jakiejś medycznej instytucji przy Wyspiańskiego. W drugim miesiącu wakacji, w sierpniu 1939, byliśmy z bratem na wsi w Piątkowie u p. Talarów, dzierżawiących ziemię od p. Muchowej, mojej matki chrzestnej. Ostatni tydzień sierpnia w grupie ochotników kopałem rowy przeciwczołgowe na polach ok. 100-200 m na północ od szosy obwodowej (Lutyckiej), prostopadle do Obornickiej. Kopałem również w piękny słoneczny piątek 1 września, kiedy w godzinach południowych pojawiły się na niebie samoloty i rozpoczęły się walki powietrzne. Wojskowi nadzorujący kopanie rowów razem z nami podziwiali "ćwiczenia". A było to pierwsze bombardowanie Poznania. W ten upalny piątkowy wieczór przeżywałem w Piątkowie po raz pierwszy widok palącego się Poznania. Wstrząsające wrażenie. Na Łazarzu zbombardowane zostały niektóre ulice i domy. Do 10 września 1939 r., czyli do wkroczenia Niemców, Poznań zamarł. Bez tych, którzy byli w wojsku lub szli (dosłownie) do niego i bez tych, którzy uciekli przed Niemcami z Poznania. Mój ojciec miał przydział mobilizacyjny do jednostki w Warszawie. Doszedł do stolicy, gdy była otoczona już przez Niemców. Do Poznania wrócił w drugiej połowie października. Natomiast dziadek - stary endek i powstaniec wielkopolski - uciekał przed Niemcami z Poznania. Dotarł aż do córki, do Lublina. Pierwszych Niemców widziałem w poniedziałek, 11 września, na ul. Marszałka Focha. Był to kilkudziesięcioosobowy oddział piechoty idący od Górczyna w stronę śródmieścia. Bieżące wiadomości mieliśmy tylko z polskiego radia. Wydawanie niemieckiego dziennika "Posener Tageblatt" wznowiono już 11 września, lecz kto by wierzył niemieckiej propagandzie. Przez radio słyszałem wszystkie przemówienia Starzyńskiego, prezydenta Warszawy. Również ostatnie, przed poddaniem Warszawy, zakończone "Jeszcze Polska nie zginęła...", które, płacząc, razem śpiewaliśmy. Pierwsza zima okupacji była bardzo mroźna. Brakowało węgla. W mieszkaniach było tak zimno, że kiedyś w nocy zamarzła nam cała woda, razem z rybkami, w dużym akwarium stojącym obok naszych z bratem legowisk. W taką zimę rozpoczęła się wywózka do Generalnej Guberni. Nie było wiadomo, kogo i kiedy wywiozą. Z mieszkań wybierali nocą, przez cały okres okupacji obowiązywała Polaków godzina policyjna, w nocy więc wszyscy siedzieli po domach. Co noc ciężarówka stawała na rogu Małeckiego i Kanałowej, naprzeciwko naszych okien. Do niej zagarniali Niemcy całe rodziny z tobołkami. Dalej był obóz przejściowy na Głównej i pociąg z wagonami towarowymi do Generalnej Guberni (wszystko w czasie ciężkich mrozów, z olbrzymią śmiertelnością, zwłaszcza dzieci). Więc co noc byliśmy spakowani: walizki i pościel, bo tylko to było wolno zabrać. Gdy nadjeżdżała ciężarówka, mama z dziadkiem rozpoczynali modlitwę, a myśmy z bratem i ojcem obserwowali, co się na dole dzieje: krzyki niemieckich policjantów, płacz polskich dzieci itp. Odjazd ciężarówki był sygnałem do rozpakowania, zrobienia łóżek i spania. Szczęśliwi, że tym razem nas ominęło. Rano pierwszymi informacjami wymienianymi na ulicy i w sklepach były wiadomości, kogo w nocy wywieźli. Do umeblowanych, pełnych garderoby i innego sprzętu mieszkań wprowadzali się Niemcy. Oni również przejmowali sklepy. Nasz zabrali w sierpniu 1940 roku. Sklepy i różne zakłady przemysłowe odebrane Polakom otrzymywali Niemcy w charakterze powiernika (Treuhander), czyli administracji, chyba z prawem pierwokupu. Przejmowali również wszystkie wierzytelności. Tak np. rodzice krótko przed wojną kupili na raty piękne radio. Radio odebrali Niemcy zaraz na początku okupacji, ale raty Treuhander tego sklepu ściągał od nas przez wiele miesięcy. W pierwszym półroczu okupacji byłem chałupnikiem, klejarzem torebek.

Przede wszystkim jednak produkowaliśmy z bratem różnej wielkości kartony, które w czasie tych ciężkich mrozów pierwszej wojennej zimy rozwoziliśmy na saniach i sprzedawaliśmy w różnych sklepach Łazarza i okolicznych dzielnic. Popyt na kartony był ogromny. Niemcy masowo wysyłali do swoich, do Niemiec, nasze wędliny, masło itp. Natomiast Polacy dokarmiali paczkami swoich krewnych i znajomych wywiezionych do Generalnej Guberni. W pierwszym okresie było im tam gorzej niż nam w Poznaniu. Za pierwsze w życiu zarobione pieniądze kupiłem sobie piękny nowy niemiecki aparat fotograficzny i używany rower, który udało mi się przechować przez okres okupacji. A Polacy mogli posiadać rower tylko za specjalnym pozwoleniem. Do tego polskie rowery musiały mieć namalowany białą farbą pas szerokości 20 cm na części ramy prowadzącej od siodełka do pedałów. Rower służył mi jeszcze przez kilka lat po wojnie. Na Łazarzu mieszkałem dwa okupacyjne lata. Pod koniec roku 1940 wyrzucili nas Niemcy z Kanałowej, nie wyznaczyli jednak mieszkania zastępczego. Przytuliła nas p. Kalinowska, właścicielka sklepu z towarami krótkimi (mieścił się w tym samym domu, w którym mieliśmy nasz sklep). Mieszkała tam, w dwóch pokojach nad sklepem, samotnie, bo mąż był w niewoli niemieckiej. Oddała nam jeden mały przejściowy pokoik, w którym przez prawie dwa lata mieszkaliśmy w cztery osoby. Następnie Niemcy przydzielili nam na mieszkanie pusty sklep przy Żydowskiej, naprzeciw wylotu Mokrej. Sklep bez większych zmian istnieje do dzisiaj. W środku panowało dotkliwe zimno. Metalowe drzwi wejściowe zimą obłożone były lodem.

Henryk Bomski

Przez ostatnie ok. 1,5 roku okupacji mieszkaliśmy już "wygodnie", w lokalu po fryzjerze, z piecem i z wejściem od klatki schodowej, przy Górnej Wildzie 122. Część tego domu spłonęła po zbombardowaniu przez aliantów w 1944 roku.

W czasie wojny Niemcy prawie wszystkich księży wywieźli do obozów koncentracyjnych. Biskup Walenty Dymek przez cały okres okupacji był w areszcie domowym, początkowo na Ostrowie Tumskim, a od stycznia 1943 na plebanii łazarskiego kościoła Matki Boskiej Bolesnej. Zamknęli również prawie wszystkie kościoły rzymskokatolickie. Pozostawili tylko trzy czynne kościoły: łazarski Matki Boskiej Bolesnej (tu z bratem byliśmy chrzczeni, tu przyjmowaliśmy nasze I Komunie, tu córka Mirosława brała ślub), św. Wojciecha oraz Franciszkanów (ale z zakazem wstępu dla Polaków). Rozpędzono również wszystkie polskie klasztory. Nie wiem dlaczego, oszczędzono jednego polskiego oblata, kuzyna mamy, Mariana Bartkiewicza na Górczynie. Poznaliśmy tam bardzo miłego i uczynnego księdza Richtera, polskiego Ślązaka z obywatelstwem niemieckim. Ten ostatni odprawiał na Górczynie i Łazarzu tajne msze w polskich mieszkaniach (obowiązywał zakaz odprawiania nabożeństw w mieszkaniach prywatnych). Ministrantem często był mój brat Tadeusz. Pozostawienie księży przy czynnych kościołach nie było dla nich gwarancją bezpieczeństwa. Dowodem jest tragiczna zmiana warty u nas na Łazarzu. Wpierw aresztowano proboszcza ks. Józefa Gorgolewskiego (zginął w Dachau w 1942 roku), a później, w październiku 1943, jego zastępcę, administratora parafii ks. Alfonsa Jankowskiego, w ciągu kilkunastu dni zamęczonego na śmierć w Forcie VII. Dwa kościoły dla mieszkających w Poznaniu Polaków to strasznie mało.

W każdą niedzielę na Łazarz i na wzgórze św. Wojciecha ciągnęły tłumy ludzi.

Ktoś był potrzebny do pomocy w utrzymaniu porządku. Zgłosiło się nas kilkunastu. Byłem jednym z najmłodszych, jest więc możliwe, że jestem jednym z ostatnich żyjących. Działałem przez około dwa lata przy łazarskim kościele i przez dwa lata przy św. Wojciechu, po wyprowadzeniu się z Łazarza. Coniedzielna służba trwała od wczesnych godzin rannych do południowych. Cały czas na dworze, latem i zimą. Do nas należało regulowanie ruchem tłumów, organizacja kolejek, szybka wymiana ludzi w kościele w krótkich przerwach pomiędzy mszami. Nie mieliśmy opasek ani innych oznak zewnętrznych służby porządkowej. Ludzie zachowywali się bardzo przyzwoicie. Cierpliwie czekali na swoją kolejkę, podporządkowując się naszym uwagom. Prawie przez cały okres okupacji pracowałem w magazynie drukarni Ziółkowskiego, przejętej przez Niemców, na rogu Traugutta i Górnej Wildy. W połowie 1944 roku Niemcy włączyli mnie do grupy Polaków, tzw. Pogotowia Sanitarnego (Sanitatsbereitschaft), mającego udzielać pierwszej pomocy zbombardowanej ludności Poznania. Szkolili nas polscy lekarze, m.in. dr Michał Przychodzki, dobrze mi znany z harcerskiej siedemnastki przy "Micku". Byliśmy prawdopodobnie tępymi uczniami, bo jak pisze dr Przychodzki, "było to dziwne szkolenie, ale szło w myśl zasady »repetitio est mater studiorum« (powtarzanie jest matką wiedzy)". Początkowo trzymano nas w gmachu Seminarium Duchownego na Ostrowie Tumskim, następnie skoszarowano na Łazarzu, w czerwonej szkole na narożniku Strusia i Głogowskiej. W przypadku pogotowia alarmowego (5 min przed ogłoszeniem alarmu lotniczego dla ludności) wywożono nas szybko na pola za Poznań (tereny na obecnych Winogradach), gdzie w rowach przeciwlotniczych czekaliśmy na odwołanie alarmu. W razie bombardowania Poznania byliśmy gotowi udzielać pierwszej pomocy medycznej w zakresie przeszkolonego sanitariusza. Nasze alarmowe wyjazdy były doskonale widoczne dla mieszkańców okolicznych domów przy Głogowskiej, którzy byli więc zawsze zorientowani w przygotowaniach do ewentualnego alarmu lotniczego. Kilka dni po rozpoczęciu przez Czerwoną Armię styczniowej ofensywy w 1945 roku udało mi się stamtąd uciec, mimo że Niemcy pilnowali nas z bronią (podobno kilku uciekinierów Niemcy rozstrzelali). Ukrywałem się u dziadka i wujka Bartkiewiczów przy Krauthofera. Tam zastały mnie walki o Poznań. Ulica Krauthofera przez kilka dni była ziemią niczyją. Od strony Łazarza byli Niemcy, od Górczyna sowieci. Pociski artyleryjskie obu armii krzyżowały się nad nami. Jednej tylko nocy coś się Rosjanom pomyliło, zmienili celownik i pociski trafiały w sąsiednie domy ul. Krauthofera. Zniszczenia na Łazarzu spowodował ostrzał artylerii i celowo wzniecane przez wycofujących się ze śródmieścia Niemców pożary. Płonęły budynki przy Głogowskiej, od Rynku Łazarskiego do Dworca Zachodniego. Straszny widok palącego się Łazarza, mojego kochanego Łazarza, oglądałem z najwyższego piętra domu przy Krauthofera. Wypalił się wtedy również dom, w którym się urodziłem i mieszkałem, przy ul. Kanałowej 16 i dom, w którym mieliśmy sklep "Symfa"przy ul. Głogowskiej 65.

Gdy tylko Rosjanie doszli do Krauthofera, przeszedłem pod wiaduktem kolejowym na Wildę, do rodziców. Wilda nie była jeszcze zorganizowana, ale na Dębcu, przy Świerczewskiej, powstawała już milicja. Od początku pracowałem tam jako sanitariusz PCK.

Pierwsze lata po wojnie Po wojnie przez pewien czas mieszkałem na Wildzie, nadaljednak chodziłem do szkoły przy Jarochowskiego, "Micek" przez wiele lat zajmowany był jeszcze przaz milicję. Utrzymywałem kontakty z różnymi urzędami Poznania, które były zlokalizowane w okolicy skrzyżowania Matejki - Berwińskiego- Wyspiańskiego, tam czyniłem starania o uzyskanie świadectwa moralności (kto dzisiaj wie, co to jest?), potrzebnego chyba do przyjęcia na studia. Jednak najwięcej miałem do czynienia z wojskiem. Urząd ten, nazywał się RKU lub podobnie, mieścił się przy ul. Matejki. Starałem się tam o odroczenie służby wojskowej. Jednak, gdy wcielano poznańską młodzież, wojna jeszcze trwała, nie było więc reklamacji. W wyznaczonym dniu, po pożegnaniu się najbliższymi, stanąłem w dwuszeregu na Matejki przed RKU, gotowy do transportu do przeznaczonej mi jednostki. Okres oczekiwania na wymarsz do armii z orzełkiem bez korony należy do nielicznych przykrych wspomnień łazarskich. Tuż przed odmarszem kolumny wyszedł z RKU na ulicę jakiś wojskowy, wywołał mnie z szeregu i zwolnił do domu. Okazało się, że właśnie otrzymali zarżą

Henryk Bomski

dzenie, że uczniom czwartej klasy odracza się służbę wojskową do czasu ukończenia tej klasy, czyli do tzw. małej matury. Miałem szczęście, że temu nieznajomemu chciało się wyjść zza biurka na ulicę. , N a Łazarzu w 1946 roku, chyba w Collegium Anatomicum na Sniadeckich, mieliśmy pierwsze po wojnie zebranie zarządu wojewódzkiego Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Głównym motorem i organizatorem był Franciszek Jaśkowiak, uroczy pan w średnim wieku, nasz pierwszy powojenny prezes.

Ja byłem tam wprawdzie tylko pierwszym po wojnie sekretarzem zarządu, ale mam legitymację nr 1 (pierwsza po wojnie legitymacja PIK - nie było wtedy PTTK, które powstało na przełomie lat 40. i 50., gdy łączono i likwidowano różne organizacje). Pierwszą naszą większą akcją były coniedzielne przechadzki po Poznaniu, a właściwie po ruinach Poznania. Uczestniczyli w nich liczni poznanIacy. Od lata 1951 roku, po ślubie z koleżanką z roku Halszką Kułakowską (niedawno obchodziliśmy 40-lecie ślubu!), zamieszkaliśmy przy Matejki 65a/8, w pokoju wynajętym u przemiłej farmaceutki, której nazwiska już nie pamiętam. Przeżyliśmy tu szczęśliwie pierwsze poślubne miesiące. W roku 1952 wyjechałem z Poznania. Od 1972 roku znów mieszkam w Poznaniu, na Ratajach. Lecz Łazarza przez cały ten czas nadal pilnowała rodzina Bomskich. Od 1952 roku rodzice zamieszkali przy ul. Rzepeckiego (Kasprzaka 25/1), na pokoiku z kuchnią u przedwojennych znajomych pp. Czabajskich, w okresie przymusowego zagęszczania mieszkań. Przy Łukaszewicza 16a od roku 1962 mieszka mój brat Tadeusz z rodziną. Nadal więc mogę mówić: Mój Łazarz, mój kochany Łazarz!

Poznań, 13-30 czerwca 1992 r.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1998 R.66 Nr3; Święty Łazarz dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry