RADIO PIONIERSKICH PRZYGÓD

Kronika Miasta Poznania 1997 R.65 Nr2 ; Banki poznańskie

Czas czytania: ok. 13 min.

WOJCIECH MACIEJEWSKI

U rodziłem się w Lesznie, gdzie mieszkałem prawie do końca 1939 roku, w rodzinie o tradycjach artystycznych. Dziadek stworzył ze swoich pięciorga dzieci kapelę, która dzielnie muzykowała. Moja matka była nauczycielką muzyki, najpierw w Berlinie, a po I wojnie światowej w Lesznie. Najstarszy brat Roman był kompozytorem, średni, Zygmunt - aktorem, ja zaś jako chłopiec pełniłem rolę "nadwornego" recytatora - czy to w szkole, czy na publicznych akademiach. W czasie wojny, którą spędziłem w Częstochowie, uczyłem się prywatnie sztuki aktorskiej, a po zdaniu matury rozpocząłem na Tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich studia polonistyczne. Wspólnie z bratem Zygmuntem występowałem na konspiracyjnych wieczorach poezji i muzyki polskiej. Tak więc do mego debiutu radiowego byłem już co nieco przygotowany. Wczesną wiosną 1945 roku przygnaliśmy co prędzej do Poznania, gdzie brat, romanista i poliglota z wykształceniem aktorskim, został natychmiast przyjęty do radia jako spiker, ja zaś mogłem kontynuować studia na Uniwersytecie. Aliści zdarzyło się, że w lipcu tegoż roku znalazłem się przed mikrofonem radiowym, ażeby recytować wiersze religijne z okresu wojny moich uniwersyteckich kolegów: Zofii Dajkowskiej, Franciszka Fenikowskiego, Bogdana Zakrzewskiego i Teodora Śmiełowskiego. Audycja, poprzedzona specjalnym komunikatem w prasie, nadawana była z gmachu (a ściślej z willi) Rozgłośni przy ul. Berwińskiego 5, ze studia spikerowskiego, ponieważ wiadomo było, że tam mikrofon działa na pewno sprawnie. Tyle tylko, że musiałem się nim dzielić ze spikerem (w tym wypadku moim bratem), który zapowiadał tytuły recytowanych przeze mnie wierszy. Pamiętam, jak to stałe zamienianie się miejscem przed mikrofonem irytowało mnie i znakomicie wzmagało i tak zżerającą mnie tremę. Zdawało mi się, że robimy w audycji "dziury" (pauzy) trwające całe wieki.

Zetknąłem się wtedy po raz pierwszy z odczuciem innego czasu, czasu radiowego, gdzie sekunda trwa nieskończenie długo. Każdy zresztą, kto sprzymierzył

Wojciech Maciejewski

się z radiem, popadł tym samym w nieustanne zmaganie się z czasem. Choć w miarę nabywania doświadczenia reguluje się nasz wewnętrzny zegarek, który odmierza ten czas z coraz większą dokładnością, niczym stoper. Przebrnąwszy jakoś przez mój mikrofonowy chrzest bojowy, odkryłem, że właściwie mógłbym się radiu na coś przydać. Dzięki pośrednictwu brata przedstawiłem się więc kierownikowi literackiemu, bardzo sympatycznemu panu Stanisławowi Krokowskiemu, a ten z miejsca pasował mnie na sprawozdawcę radiowego. Przygotowywałem sprawozdania z pojawiających się coraz częściej w mieście imprez kulturalnych - a to "czwartek literacki", a to świeży numer "Zdroju". Zanosiłem mu swoje "wydarzone" i "niewydarzone" elaboraty. Kiedy zaś w początkach 1946 roku Poznań uzyskał połączenie kablowe z programem ogólnopolskim i wyłoniła się potrzeba przyjęcia na etat referenta literackiego, pan Krokowski zaproponował to zajęcie swemu współpracownikowi, czyli mnie. Pełen radosnego podniecenia stawiłem się w oznaczonym dniu do pracy, lecz mego chlebodawcy nie zastałem. Zjawił się natomiast sam Alfred Sikorski, naczelnik wydziału programowego, i - wskazując mi pusty fotel przy biurku - rzekł: "Proszę, pan będzie tutaj urzędował", a gdy zdumiony wybałuszyłem oczy, dodał: "Pan będzie tymczasem pełnił funkcję kierownika literackiego". Na chwilę osłupiałem, ale oprzytomniałem szybko i parsknąłem filuternym śmieszkiem, który mówił: Ho, ho! Nie dam się zwieść! Przecież mamy dziś 1. kwietnia, prima aprilis! Ale - o dziwo - pan naczelnik z całą powagą ciągnął dalej: "Niestety, zdarzyły się pewne gafy programowe, w wyniku których pana niedoszły szef musiał nas opuścić". Z duszą na ramieniu siadłem w owym fotelu, a w głowie mi kołatało: gafy... gafy... jakie tu mogą być gafy, o żadnych gafach nie miałem zielonego pojęcia! Po dobrych paru tygodniach zjawił się prawdziwy kierownik literacki. Był nim poeta poznański Eugeniusz Morski. Nim go na dobre zastąpiłem, dzielił się ze mną nie tylko pracą, ale i biurkiem, w Rozgłośni panowała bowiem nieprawdopodobna ciasnota. Cała Dyrekcja Okręgowa, która swą działalnością obejmowała Wielkopolskę i ziemię lubuską, gnieździła się ze swymi przeróżnymi agendami i studiami w willi przy ul. Berwińskiego 5. Wszystkich programowców, z wyjątkiem naczelnika, zaproszono do jednego pokoju na pierwszym piętrze. Pod oknem panoszył się dział muzyczny, po przeciwnej stronie literacki, któremu niemalże na kolanach siedział dziecięcy, a pod bocznymi

Ryc. 1. Wojciech Maciejewski w latach 40ścianami przycupnęły działy: informacyjny i oświatowy. Nasze samopoczucie ratowała jednak lustrzana ściana za plecami działu literackiego, łudząc nas perspektywą przestrzeni. Wzdychaliśmy: "Byle do wiosny" - bo wtedy otwierał się przed nami jeszcze "wybieg na taras". Z pokojem naszym sąsiadowała łazienka. Wystarczała aż nadto jako... płytoteka, bo cały zasób płyt mieścił się swobodnie w wannie. Słaliśmy nieustanne apele do radiosłuchaczy o instrumenty muzyczne i o płyty. No bo jak długo można było w kółko częstować naszych spragnionych muzyki współobywateli arią z kurantami ze "Strasznego dworu" czy piosenką "Gdzie idziesz Wojtuś". Któregoś dnia aktor, p. Marian Leszcz-Mirski, przytaskał nam ponad dwieście płyt, które wygrzebał gdzieś w zgliszczach. Jednym z pierwszych animatorów programowych był Alfred Sikorski - przedwojenny spiker Rozgłośni Poznańskiej. Przystąpił do działania z dużą energią. Wkrótce objął funkcję naczelnika Wydziału Programowego. Sam występował w różnych audycjach, a także utrzymywał bezpośredni kontakt ze słuchaczami, prowadząc popularną "Skrzynkę ogólną". Niech mi wybaczą inni koledzy, że wspomnę teraz tylko tych pionierów programów artystycznych, z którymi bliżej współpracowałem. Działem muzycznym, podobnie jak przed wojną, kierował prof. Franciszek Łukasiewicz. , Swietny, koncertujący pianista, pełen uroku, oderwany jakby od rzeczywistości i zatopiony w roztrząsaniu jakiś estetycznych dylematów, którym dawał upust w swoim cyklu "Wspomnienia z sal koncertowych". Otoczenie trzęsło się od anegdot na temat roztargnienia profesora. Przytoczę choć jedną. Jedzie profesor tramwajem. W odpowiedniej chwili podaje konduktorowi pieniądze, chce płacić za bilet, a na to konduktor: "Proszę pana, pan już płacił!" Wtedy profesor: "Niemożliwe! Przecież ja mam miesięczny!" - A w pracy programowej stanowił dla nas wzór trzeźwości sądów i skrupulatności . .. organIzacYJneJ. Drugim filarem działu muzycznego był, również zarażony bakcylem radia przed wojną, Marian Obsi. Z rozwianym często włosem, z pałeczką dyrygencką w dłoni, dusza wielu inicjatyw programowych. Ruchliwy, dwoił się i troił jako kompozytor (często ukryty pod różnymi pseudonimami, jak np. Adam Jastrzębski), dyrygent, ilustrator, redaktor niezliczonej liczby audycji. Stworzył doskonałą kapelę ludową, która regularnie prezentowała całej Polsce wielkopolską nutę ludową. Przez pewien okres Rozgłośnia nasza szczyciła się kilkudziesięcioosobowym chórem mieszanym, którym dyrygował Lubomir Szopiński - niezwykły talent chórmistrzowski. Znakomitym akompaniatorem był Hieronim Szperka. Pierwszym wszakże zespołem muzycznym w naszym radiu była orkiestra salonowa Mieczysława Giżelskiego, która jednak nie pożyła długo.

Audycje dla dzieci prowadziła ze znajomością warsztatu radiowego Jadwiga Jasiewiczowa, przedwojenna współpracowniczka rozgłośni lwowskiej. Popularna "Ciocia Jadzia" umiała trafić do gustów maluchów, którzy zasypywali ją wprost listami.

Wojciech Maciejewski

Gwoździem programów był Stanisław Strugarek (redakcja estradowa), felietonista, czasem recenzent, ale przede wszystkim gawędziarz - humorysta o żywiołowym talencie. Dykteryjkami kraszonymi ludowym humorem, wygłaszanymi w przepysznej gwarze poznańskiej, rozbawiał słuchaczy do łez. Wspólnie z Alfredem Sikorskim prowadził stałe dialogi regionalne Kaczmarka i Skrzypczaka, wskrzeszające tradycje dawnych typków poznańskich. Barwną postacią był wreszcie Eugeniusz Morski - poeta i tłumacz literatury rosyjskiej (pozycją szczególnie znaną był tom jego poezji "Ryże bogi"), koneser różnych dziedzin wiedzy. Pisywał recenzje teatralne i filmowe. Wywodził się z przedwojennej poznańskiej grupy poetyckiej "Prom". Bardzo przydatna dla programu okazywała się jego zdolność do pisania okolicznościowych wierszyków, w razie potrzeby nawet na poczekaniu. Przy czym z góry się umawiał, za ile to ma być wierszyk. Czy drogi, za 1500 zł, czy średni za 1000 zł, czy taniutki za 500, choć tych ostatnich nie polecał. Radio Poznańskie zyskiwało ogromną popularność dzięki urządzanym dość często bardzo atrakcyjnym koncertom w Auli Uniwersyteckiej, bądź gdzieś w terenie, z udziałem wybitnych muzyków, aktorów i satyryków, których spraszał z całej Polski nasz spiker Marian Tokłowicz, organizator tych imprez. Trudno było o bilety. Ot, czego mogła dokonać jednostkowa inicjatywa! Także spikerka Alina Jarochowska udzielała się w programie. Pisywała udane słuchowiska rozrywkowe. Dwaj nasi koledzy działali w Rozgłośni w najgłębszej konspiracji. Przychodzili do pracy tak wcześnie, że nikt ich nie widywał, można było wątpić o ich istnieniu, a przecież co dzień cała Polska na ich komendę stawała na baczność. Byli to dr Karol Hoffman - prowadzący gimnastykę, i Franciszek Wasikowski - kompozytor i wykonawca muzyki.

Tę początkowo śmiesznie szczupłą garstkę zapaleńców radiowych zaczęli w miarę rosnących potrzeb wspierać następni. Do redakcji literackiej dołączyli Elżbieta Elbanowska i Egon Naganowski, do muzycznej Ryszard Urban, Mieczysław Wojciechowski, Stanisław Renz, Jerzy Kurczewski i Janusz Nowak, do estradowej Jerzy Hoffmann i Felicja N owak, do młodzieżowej Krystyna Kossak, do oświatowej Kazimierz Pierzchlewicz, Adam Glapa i Józef Modrzejewski. Był to zespół ludzi kompetentnych w swoich dyscyplinach, zdolny zaspokoić oczekiwania słuchaczy i realizować kulturotwórcze zadania radia, a przy tym ożywiony ambicją stałego podnoszenia poziomu programu. Sprzyjał nam ogromny głód słowa polskiego i polskiej kultury. Społeczeństwo było nabrzmiałe przeżyciami wojennymi, którym należało dać wyraz, ale także przynieść odprężenie, uwolnić od przebytych napięć. Naszą powinnością było wspierać przejawy odradzającego się życia, odnawiać pozrywane więzi kultury, tradycji, towarzyszyć procesom integracji Ziem Zachodnich.

Wracali do swego domu poznaniacy z wygnania, z obozów, zjawiali się przesiedleńcy ze Wschodu, napływali wybitni ludzie nauki i kultury nie mogący znaleźć dla siebie miejsca w zburzonej Warszawie czy w innych miastach.

Niezwykle szybko i bujnie rozkwitały ośrodki kultury. Zatętniły życiem placówki muzyczne, teatralne, kina, szkoły akademickie i artystyczne. Zaczęliśmy skwapliwie transmitować przedstawienia operowe (pierwszy poszedł "Straszny Dwór"), koncerty w Filharmonii, występy solistów, zespołów amatorskich i regionalnych oraz oczywiście chórów wielkopolskich o tak bogatych i chlubnych tradycjach. N a naszej antenie występowali także wspaniali śpiewacy: Zofia Fedyczkowska, Stenia Zawadzka, Antonina Kawecka, Józef Woliński, Stanisław Roy, Karol Urbanowicz, Mieczysław Wojnicki, pianiści: Raul Koczaiski, Stanisław Szpinalski, Gertruda Konatkowska, Zygmunt Lisicki, Franciszek Łukasiewicz, Kazimierz Nowowiejski, skrzypkowie: Zdzisław Jahnke, Maria Szrajberówna, klarnecista Józef Madeja. Nadawaliśmy utwory Stanisława Wiechowicza, Stefana Poradowskiego, Tadeusza Szeligowskiego, Feliksa Nowowiejskiego. Szybko ruszyły też teatry. Najpierw Polski, potem Nowy i Komedia Muzyczna, Domu Żołnierza, Młodzieżowy, kabaret Kukułka. Przez pewien czas czynna była Szkoła Dramatyczna i szkoła dla instruktorów teatrów amatorskich, gdzie zapoznawałem słuchaczy z zagadnieniami sztuki radiowej - obie prowadzone przez Emila Chaberskiego. Teatry skupiły w swoich zespołach plejadę znakomitości, ale również aktorów całkiem młodych, z których niektórzy dopiero później zabłysną w krajowej czołówce. W Poznaniu grali: Ludwik Solski, Józef Węgrzyn, Irena Eichlerówna, Mieczysława Ćwiklińska.

Gościli także w naszych studiach - od święta. A na co dzień w audycjach występowali: Zofia Barwińska, Janina Marisówna, Benigna Sojecka, Hanna Skarżanka, Renata Kossobudzka, Zofia Rysiówna, Katarzyna Żbikowska, Bronisława Frejtażanka, Irena Maślińska, Janina Serdyńska, Aleksander Dzwonkowski, Tadeusz Chmielewski, Mieczysław Serwiński, Lucjan Dytrych, Czesław Wołłejko, Adam Hanuszkiewicz, Artur Młodnicki, Władysław Neubelt, Stanisław Śliwiński, Kazimiarz Wichniarz, Bolesław Rosłan, Aleksander Olędzki, Eugeniusz Kotarski, Kazimierz Brusikiewicz, Zdzisław Karczewski, Ignacy Machowski, Zygmunt Maciejewski i wielu innych, których nie sposób wymienić. Zdarzyło się, że słuchowiska realizowali także reżyserzy teatralni jak: Emil Chaberski, Karol Borowski czy Tadeusz Muskat. Przed naszymi mikrofonami zasiadali profesorowie Roman Pollak i Zygmunt Szweykowski (wygłosili cykl odczytów pt: "Mówiona historia literatury polskiej"), Mikołaj Rudnicki (stały kącik językowy), Wacław Kubacki, Zygmunt Wojciechowski (problemy niemieckie i Ziem Zachodnich), Jadwiga i Marian Sobiescy (nieocenieni badacze folkloru) oraz Jerzy Młodziejowski (sprawy muzyczne). Prezentowaliśmy twórczość literacką Wojciecha Bąka, Wandy Karczewskiej, Edwina Herberta, Aleksandra Rogalskiego, Witolda Deglera, Stanisława Bąkowskiego, Witolda Kapuścińskiego, Eugeniusza Paukszty, Romana Brandstaettera, Tadeusza Kraszewskiego.

Rozgłośnia nasza mogła godnie reprezentować Wielkopolskę w wielkich ogólnopolskich przedsięwzięciach programowych, jakimi były audycje cykliczne (np. z okazji setnej rocznicy Wiosny Ludów czy 150-lecia urodzin Adama Mickiewicza), a także Festiwal Polskiej Muzyki Ludowej.

Wojciech Maciejewski

Cierpieliśmy natomiast na brak tekstów literackich pisanych specjalnie dla radia, słuchowisk i reportaży. Wobec ewidentnego zapotrzebowania na te gatunki próbowałem sam chwytać za pióro i, wspomagany twórczo przez żonę Wandę, polonistkę, popełniałem słuchowiska o tematyce aktualnej, jak np.

"Obręcz" (obyczajowo-społeczne), "Ogonek" (satyryczne), "Nigdy więcej" (protest przeciw okropnościom ostatniej wojny), bądź historyczne, jak "Ostatni mazurek" (ostatnie dni Chopina). Chcąc pełniej wykorzystać zupełnie niezwykłe bogactwo talentów aktorskich w ówczesnym Poznaniu, przystąpiłem do adaptowania utworów klasycznych, prozy i dramatu, które zwykle sam reżyserowałem. Były wśród nich takie jak: "Jeńcy" wg Guy de Maupassanta, "Niedźwiedź" Czechowa, "Dwaj panowie z Werony" Szekspira, "Majątek albo imię" Korzeniowskiego. Moim przedsięwzięciom sprzyjały też potrzeby programu ogólnopolskiego, który, w sytuacji, gdy Warszawa była zburzona, musiał być przygotowywany w dużej mierze w rozgłośniach regionalnych. Tak więc coraz to święciłem debiut w jakiejś dziedzinie. I tak, dane mi było przygotować pierwsze słuchowisko Teatru Polskiego Radia, jakie Poznań nadał na antenie ogólnopolskiej we wrześniu 1946 r. Była to sielanka Kazimierza Brodzińskiego "Wiesław". Muzycznie ozdobił ją swą kompozycją niezawodny Marian Obst. Emisja słuchowiska napotkała jednak nie małe problemy. N a antenę szła jednocześnie ze studia gra aktorów i gra orkiestry. Tymczasem ówczesna technika nie dawała nam możliwości regulowania dynamiki każdego z zespołów oddzielnie. Wraz z realizatorem dźwięku, nieocenionym Zenonem Andrzejewskim, czyniłem różne wysiłki, aby zestroić jakoś głośność obu zespołów. Próbowałem uciszać muzyków, co nie bardzo się udawało, wciąż bowiem chcieli grać "pierwsze skrzypce". W rezultacie biedni aktorzy byli ledwo słyszalni na tle orkiestry. W następnych audycjach podobnych kłopotów już uniknęliśmy. Jako być może ostatni już żyjący reżyser, który tą metodą pracował, spróbuję ją krótko opisać. Zanim słuchowisko mogło popłynąć w świat "na żywo", wszystkie jego elementy musiały być jednocześnie dokładnie przygotowane, a co jeszcze trudniejsze - odpowiednio ze sobą zestrojone. Aktorzy w ciągu znacznie większej ilości prób aniżeli dzisiaj, wypracowywali swe role, dialogi między partnerami musiały być "zgadane", sytuacje przed mikrofonem przećwiczone, efekty akustyczne wypróbowane, wejścia i wyciszenia muzyki precyzyjnie zsynchronizowane z grą aktorów i efektów. Całość bowiem musiała o określonej porze sprawnie zagrać. O tym, czy wszystko zostało jako tako zapięte na ostami guzik, przekonywała nas próba generalna. Podobnie jak w teatrze. Bo też cała metoda wywodziła się z praktyki teatralnej. Wreszcie nadchodziła nasza godzina. W studiu rozbłysło czerwone światełko. Jesteśmy na antenie. I niekiedy wtedy właśnie zaczynały się dziać rzeczy dziwne. Aktorzy grają niezupełnie tak, jak na próbach. Pewne partie w podnieceniu przekrzykują, to znowu tak się rozgadują, tak przeżywają, że wszystko się niepokojąco rozwleka. W konsekwencji nie wystarczają odpowiednio wymierzone fragmenty muzyki, które idą pod słowem, mikser próbuje dodać pospiesznie jakiś kawałek muzyki - cóż, kiedy zupełnie nieodpowiedni.

N agle jeden z aktorów opuścił przez nieuwagę dwa ważne zdania ze swojej kwestii - powstała niejasność w akcji. Robię w reżyserce rozpaczliwe gesty, któryś z aktorów zorientował się w czym rzecz, pakuje więc do swojej kwestii owe opuszczone dwa zdania, co z kolei tak zaskakuje jego partnera, że potrzebuje chwili namysłu, ażeby oprzytomnieć. Robi się dramatyczna, ale wcale niezamierzona dziura. Wreszcie zaczyna mówić, ale w tonie jego słyszę najwyraźniej nutę zdziwienia. Sytuacja opanowana. Ot, kłopoty z żywymi istotami. Ale świat martwych przedmiotów wcale nie lepszy. Jakby nie rozumiały, czego się od nich chce. Tak sprawnie strzelał pistolet na próbie, a teraz się uparł i nie chce. Co robić? Rąbnął inspicjent pięścią w pudło fortepianu, ale to przecież nie to, nie to. Pot rosi mi czoło - byle dobrnąć do finałowej muzyki! Uff: nareszcie spiker wypowiada zupełnie niefrasobliwym głosem końcową zapowiedź. My zaś z wypiekami na policzkach wypadamy ze studia, łapiemy napotkanych w holu ludzi i zadręczamy ich pytaniami, jak wyszło, co słyszeli. My bowiem, pochłonięci gorączką działań w studio, mieliśmy dość mgliste wyobrażenie o tym, co w końcu poszło na antenę. Radio "na żywo" nie trwało jednak długo. Jego koniec przypieczętowało wprowadzenie taśmy magnetofonowej w 1949 roku. Choć była to rewolucja techniczna, miała kapitalne konsekwencje dla pracy artystycznej - zaczęliśmy słuchowiska nagrywać. Opadła z nas gorączka tremy i napięcie niepewności. Wszystko co nieudane, można było poprawić. Można było oddzielnie utrwalać na taśmie słowo, oddzielnie muzykę, oddzielnie dźwięki, po czym wszystkie elementy idealnie ze sobą zsynchronizować. N o i montaż! Taśmę można było dowolnie montować, przetwarzać elektroakustycznie, zmienić prędkość przesuwu, nakładać na siebie kilka taśm, słowem wprowadzić przeróżne cudeńka. U stało więc nasze prymitywne mozolenie się. Lecz zarazem uleciała podniecająca aura, owo kolosalne napięcie, które przecież wznosiło często aktorów na szczyty ich kunsztu, wyzwalało pokłady świeżości i prawdy, pomagało błyskać zaskakującymi reakcjami, a wszystkich nas upajało jak mocne wino. Okres wielkich przygód artystycznych odpłynął w przeszłość. Wkroczyła technika, a z nią precyzja, jeszcze raz precyzja i... poprawność. Przed poprawnością zaczęliśmy się wkrótce rozmaitymi sposobami bronić.

W metodach pracy reżyserów zaznaczyło się odchodzenie od teatralnego procesu przygotowania słuchowisk. Zaprosiłem wtedy do Poznania wybitnego przedwojennego twórcę radiowego Antoniego Bohdziewicza, aby zaprezentował nam nowsze metody pracy. Zrealizował słuchowisko pt: "Filip z konopii" z muzyką Stanisławy Szeligowskiej. Osiągnął dobry efekt, pracując metodą zaczerpniętą z praktyki filmowej, był bowiem również doświadczonym filmowcem. Otóż po przeczytaniu i omówieniu z aktorami tekstu, przystąpił do nagrywania samego słowa małymi, oddzielnymi scenami. Każdą z nich nagrywał kilkakrotnie, a w trakcie korygował w miarę potrzeby grę aktorów, przy czym wybierał z nagranych scen wersję najlepszą, i wreszcie montował wybrane sceny w jeden ciąg,

Wojciech Maciejewski

Ryc. 2. Zespół redaktorów poznańskiego radia na tarasie willi przy ul. BelWińskiego 5 w roku 1945. Od lewej: Edmund Szalek, Maria Łukasiewicz, nn cenzor radiowy, Zygmunt Maciejewski, Witold Sikorski, Jadwiga Jasiewiczowa i Wojciech Maciejewskizgodny z tokiem akcji. N astępnie zgrywał precyzyjnie taśmę słowną z taśmą muzyczną i efektami dźwiękowymi w ostateczny kształt słuchowiska. Pojawiły się i inne sposoby realizacji słuchowisk, a przede wszystkim - jak ją nazwałem - inspirowana i kontrolowana improwizacja aktorska, która się ostatecznie w Polsce przyjęła. Pierwsze słuchowisko mego pióra, "Powstanie Wielkopolskie", nadane zostało w grudniu 1946 roku. Miało charakter okolicznościowy, zawierało dane faktograficzne, ale i sceny dramatyczne na wpół prawdziwe, na wpół fikcyjne. Starałem się nim obudzić w odczuciach krzątających się wśród zrujnowanych domów poznaniaków chwile kojącej satysfakcji, jak to w nieodległym czasie umieliśmy zwyciężać. W jakiej mierze ten cel słuchowisko osiągnęło, nie wiem. Dla mnie jego szczególną urodą była muzyka, specjalnie skomponowana na zespół instrumentalny przez wybitnego poznańskiego kompozytora Stefana Poradowskiego.

Sztuką teatralną, którą po raz pierwszy zaadaptowałem dla radia był "Krzyk jarzębiny", napisany przez wybitnego znawcę romantyzmu Wacława Kubackiego. Zetknąłem się z nim w czasie okupacji w Częstochowie, na Tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich. Po wojnie przybył do Poznania i wykładał na tutejszej polonistyce, zanim został profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bohaterem jego sztuki był przyjaciel Juliusza Słowackiego Ludwik Spitznagel - romantyk, poeta, który zakończył młode życie samobójstwem. Sztuka, napisana z dużą kulturą literacką, miała swoją prapremierę na scenie Teatru Polskiego w Poznaniu. Spodobała mi się i opracowałem jej wersję radiową. Zanim jednak tekst adaptacji dotarł do centrali radia w stolicy i uzyskał akceptację, dramat ukazał się na scenie Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie, w doskonałej obsadzie i reżyserii Janusza Warneckiego. Wobec tego centrala zdecydowała, że nagrania radiowego dokona zespół warszawski, według mojej jednak adaptacji. Nie mogło być lepszego rozwiązania dla mego adaptacyjnego debiutu. Warnecki, doświadczony praktyk teatralny i radiowy, skorygował w moim scenariuszu to i owo - co stanowiło dla mnie doskonałą szkołę - po czym wspaniale pokierował aktorami w studiu. Główne role kreowali Czesław Wołłejko i Renata Kossobudzka. W zespole grał już mój brat Zygmunt, zaangażowany właśnie przez Arnolda Szyfmana do Teatru Polskiego. Tu godzi się wspomnieć, że Warnecki w latach 1926-28 pracował w teatrach poznańskich. Występował często w radiu poznańskim i prezentował aktorstwo najwyższej próby. Przywiązany do ziemi leszczyńskiej odwiedziłem w 1949 roku wraz z żoną Włoszakowice, miejce urodzenia Karola Kurpińskiego. I tam poznaliśmy miejscowego fryzjera, pana Stefana Skorupińskiego, który, opętany kultem dla rodzimego twórcy i artysty, wychodził z siebie, ażeby tylko coś zrobić dla krzewienia jego muzyki. Dokonał wiele. Między innymi przyczynił się do powstania - bodajże na terenie miejscowej spółdzielni rolniczej - ogniska muzycznego. Tam młodzież mogła się uczyć gry na różnych instrumentach, mogła i muzykować. Zaprowadził nas pan Skorupiński do ogniska na taki mały koncercik. Posłuchaliśmy, porozmawialiśmy, byliśmy zbudowani. Wywarło to na nas tak silne wrażenie, że niebawem powstał w Poznaniu scenariusz o współczesnym Janku Muzykancie, który dzięki zaistniałym na jego wsi warunkom, mógł urzeczywistnić swoje marzenie o grze na skrzypcach. Stąd też jego tytuł" Skrzypce". Audycję zrealizowałem w Teatrze Polskiego Radia, poszła na antenie, no i właściwie sprawa skończona. Po jakimś czasie okazuje się, że słuchowiskiem zainteresowało się Radio w Bratysławie. Zostaje przetłumaczone, nadane i kilkakroć powtórzone pod zmienionym tytułem "Decyzja". Michał Kaziów pisał o nim: "Było chyba pierwszym powojennym polskim oryginalnym słuchowiskiem nadanym za granicą". Wspomnę jeszcze o słuchowisku o Lwie Tołstoju, zatytułowanym "W połowie drogi", którego scenariusz przygotowałem na podstawie szkicu Stefana Zweiga. Reżyserował je Tadeusz Muskat, zaś rolę Tołstoja grał świetny aktor poznański Bolesław Rosłan. Scenariusz został wyróżniony nagrodą Polskiego

Wojciech Maciejewski

Radia, audycja biła rekordy powtórzeń, co mnie wyniosło na widoczną pozycję wśród radiowej braci. Toteż kiedy pod koniec lat 40. reorganizowano strukturę Rozgłośni i w miejsce dotychczasowego Wydziału Programowego utworzono odrębne piony programowe - informacyjny, artystyczny i koordynacji - odważono się na powierzenie mi funkcji kierownika Działu Artystycznego. Zaskoczyło mnie to. Byłem bardzo młody (26 lat), studia uniwersyteckie dopiero kończyłem, politycznie bez przynależności. To prawda, znałem już trochę radio, ale zdawałem sobie sprawę, że to za mało na funkcję kierownika artystycznego tak znaczącej placówki. No cóż, signum temporis, taki był przywilej mego pokolenia, że musieliśmy stale dociągać do zadań, które były ponad nami. W początkach lat 50. zaznaczył się odpływ ludzi sztuki z Poznania, zaczęła wciągać Warszawa. I mnie poniosła ta fala, zwłaszcza że żona warszawianka ciągnęła do swoich.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1997 R.65 Nr2 ; Banki poznańskie dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry