CZY INŻYNIER MOZĘ GRAC? Fragment wspomnień
Kronika Miasta Poznania 1997 R.65 Nr2 ; Banki poznańskie
Czas czytania: ok. 14 min.JERZY GEISLER
C zysty traf chciał, że na Politechnice spotkałem kolegę z Wydziału Mechanicznego Jurka Grzewińskiego - znakomitego muzyka, kompozytora, ale... straszliwego "ochlapusa" - tak w Poznaniu określano tzw. "pijaczyny boże". Nie pomnęjuż dzisiaj kto, komu, dlaczego i z jakiej przyczyny podrzucił hasło "robimy zespół". W każdym razie wypiliśmy morze wódy... Dowcip polegał na tym, że ja byłem pianistą i Jurek też. Stwierdziłem, że on jest znacznie lepszym pianistą niż ja. Dlatego ja muszę pełnić inną funkcję, choćby kontrabasisty. Za resztę grosza - nota bene dosłanego mi jeszcze z domu - zakupiłem kontrabas 3/4 u pana Myka, niedaleko rozgłośni. Był to doskonały mistrz budowy skrzypiec, doskonały lutnik. Tak powstał akademicki zespół instrumentalny pod nazwą ,,7 kier" (siódemka kierowa). Grywaliśmy, gdzie się dało; na zabawach, w restauracjach, kawiarniach, aż przeżyliśmy dwie przygody, z których jedna zaważyła na moim dalszym życiu. Pierwszą była konfiskata instrumentów przez milicję... Po prostu Związek Zawodowy Muzyków (wtedy taki jeszcze istniał) zgłosił na milicji, że gramy odpłatnie (zawodowo), nie będąc członkami Związku Zawodowego Muzyków. Z pomocą wyrobionych już znajomości udało nam się tę sprawę zlikwidować bez szkody dla nas, a więc ze zwrotem instrumentów. Druga przygoda natomiast to... oferta pracy w radio! Okazało się, że jeden z pracowników programowych Rozgłośni PR w Poznaniu był na kilku imprezach, na których nasz zespół występował, i to go zainteresowało. Otrzymaliśmy propozycję grania na publicznych koncertach w Auli Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu w obecności takich ówczesnych tuzów estrady, jak Mieczysław Fogg, Irena Kwiatkowska, Hanka Bielicka, Tadeusz Bocheński, Ludwik Sempoliński i wielu, wielu innych. Była to dla nas znakomita reklama na całą Polskę, ponieważ te programy "szły" na tzw. "antenie ogólnopolskiej". Były to lata 1947-49.
Ale studia dobiegały końca, egzaminy końcowe się zbliżały, dyplom w roku 1949 wisiał nade mną jak miecz Damoklesa i należało się oglądać za jakąś stałą pracą. Ponieważ kontakt z Poznańską Rozgłośnią Polskiego Radia mieliśmy stały (nawet próby naszego zespołu odbywały się w Rozgłośni), zacząłem się dopytywać o możliwości zatrudnienia w Radiu (telewizji jeszcze nie było!). W tym samym czasie otrzymałem od jednego z profesorów na Politechnice ofertę pracy w charakterze asystenta. Szczerze mówiąc, wahałem się, ponieważ ćwiczenia, a nawet niektóre wykłady z podstaw radiotechniki już samodzielnie prowadziłem i ten rodzaj pracy również mi odpowiadał. Ale... No właśnie! Są dwie, najważniejsze sprawy w życiu każdego człowieka - zamiłowanie do wykonywanego zawodu i pieniądze... Ten ostatni argument najczęściej przeważa. Ja byłem w bardziej złożonej sytuacji; radio ciągnęło mnie z wielu przyczyn, przede wszystkim z zamiłowania do radiotechniki, ważna była również możliwość stałego obcowania z muzyką w rozmaitym wydaniu, w tym również możliwość występowania na antenie czy to w charakterze instrumentalisty, czy też aktora, dorabiałem sobie bowiem także graniem tzw. "ogonów" w teatrze oraz prowadziłem konferansjerki na występach estradowych. Doszedł do tego ten drugi argument... pieniądze. Gdy na Politechnice oferowano mi posadę asystenta za 7 tys. zł miesięcznie (w tzw. starej walucie), to w Radiu zaproponowano mi na początek... 21 tys. zł! Pomijam tu sprawę oceny wartości określonej pracy, bowiem wówczas radio to była propaganda, natomiast wyższa uczelnia to było coś, co powinno istnieć, ale... nie powinno być specjalnie eksponowane. Ot, istnieje z konieczności, bo już istnieje... Zdecydowałem się jednak na Radio... I trzy razy więcej płatne niż Politechnika, i - na dodatek - szersze możliwości twórcze (nie tylko przez małe "tfu"!). Gdy po trzech próbnych miesiącach zostałem przyjęty na stałe, otrzymałem... 34 tys. zł miesięcznie! Blisko pięć razy więcej niż oferowała mi wyższa uczelnia! To oczywiście radykalnie przeważyło szalę na korzyść Radia. W ten sposób rozpocząłem pracę w Poznańskiej Rozgłośni Polskiego Radia.
Umowę o współpracy podpisałem z ważnością od dnia 01.01.1949 r. Nie ominęły mnie rozliczne konflikty, które powstawały później między mną i nowym personalnym niejakim Wituckim, a przede wszystkim z narzuconym przez KW dyrektorem Józefem Matynia. Ale żyć trzeba.... Na przełomie listopada i grudnia 1949 r. zrobiłem dyplom Guż pracując w Rozgłośni PR) i żeby było śmieszniej, pracą dyplomową był element pierwocin telewizji, mianowicie wzmacniacz szerokopasmowy pracujący w granicach 10 Hz-10 MHz (analiza teoretyczna, obliczenie poszczególnych stopni i... zbudowanie wraz z uruchomieniem!). Za wykonanie urządzenia i egzamin dyplomowy otrzymałem notę "bardzo dobry". Podobno do dziś ten wzmacniacz jest w muzeum poznańskiej Politechniki. Po dyplomie praca w Rozgłośni potoczyła się raźniej. Najpierw pracowałem jako "realizator muzyczny", a więc ten, który omikrofonowuje zespół i dokonuje wyważenia brzmień poszczególnych elementów zjawiska muzycznego. Potem byłem inżynierem dyżurnym w tzw. "amplifikatorni", czyli pomieszczeniu
Jerzy Geisler
z urządzeniami wzmacniającymi i rozdzielającymi poszczególne sygnały elektryczne, wreszcie awansowałem na starszego inżyniera i zastępcę kierownika technicznego Rozgłośni w Poznaniu. W roku 1953 stworzyłem zespół instrumentalny pod nazwą" Trio rytmiczne" w składzie: bas, gitara i pianista, który siedział na obrotowym krzesełku i grał w czasie tego samego utworu raz na fortepianie, raz na czeleście, a to znów na klawesynie, obracając się w miarę potrzeby w stronę odpowiedniego instrumentu. Po kilku próbnych nagraniach Ga grałem oczywiście na kontrabasie) otrzymaliśmy od Szpilmana z Warszawy pierwsze zlecenie na audycję ogólnopolską, już płatną! Ale mnie to nie wystarczało. Pracując normalnie jako inżynier, po pracy zostawałem w Rozgłośni, aby tworzyć nowe koncepcje zespołu i dokonywać nagrań. W roku 1954 przekształciłem zespół w Poznański Kwartet Rytmiczny (dawne trio powiększone o skrzypce). Oczywiście muzyczka była cały czas rozrywkowa i taneczna (ale nie ten dzisiejszy łomot). Tak dojechałem do połowy roku 1955, dokonując z zespołem również kilkunastu nagrań płytowych, które "szły jak woda..." Oczywiście w dużym skrócie wygląda to bardzo ładnie i zachęcająco, ale w rzeczywistości, w ówczesnych realiach było znacznie bardziej skomplikowane. I tak - Rada Artystyczna Filharmonii w Poznaniu stwierdziła, że... profanuję instrument Mozarta (klawesyn?). Na tej podstawie odsądzono mnie od czci i wiary, uniemożliwiając mi i zespołowi wyjazd przez PAGART na turnee artystyczne po NRD, a tym samym zarobienie pieniędzy, za które można było kupić ówczesny samochód IFA. W Kwartecie grał również pierwszy skrzypek Filharmonii Poznańskiej Irek Bogajewicz, który zniechęcony podobnymi sztuczkami musiał uciekać z Poznania. N o cóż, klasyczne "polskie piekło"... Ja stawałem się również nieco "podejrzany" w grupie pracowników technicznych Rozgłośni - i nie tylko. Jak to, inżynier gra?.. To kto on zacz właściwie, inżynier czy muzyk?.. I co on właściwie robi w "technice"?.. Natomiast tzw. "wielcy muzycy" mówili: "Jak to, on, inżynier gra?.. To kto zacz właściwie, inżynier czy muzyk?... A czy to możliwe, żeby inżynier grał?.. A że jednocześnie miałem na swym koncie nie byle jakie osiągnięcia (pierwszy w Polsce "wielokrotny playback", przez co z jednego instrumentu tworzyłem zespół), to nie dziwota, że zawiści było wiele. W czerwcu 1953 roku wznowiono po przerwie Targi Poznańskie. Ja zostałem oddelegowany do technicznej obsługi targów. Wóz transmisyjny (tak, tak! Wówczas nie było jeszcze krótkofalówek i mikrofonów bezdrutowych!) ustawiłem bezpośrednio przed głównym wjazdem (wejściem), tuż przy tzw. "wieży górnośląskiej". O godz. 10.00 miało być otwarcie. Spodziewany był przyjazd Bieruta, Cyrankiewicza i "wszystkich świętych". Siedzę w wozie i nudzę się. Na ramieniu mam zawieszony (na wszelki wypadek!) pierwszy magnetofon reporterski z NRD pod nazwą BEICO i czekam. Wreszcie 5 minut po 10. wkurzyłem się, wyszedłem z wozu, podszedłem do głównego wejścia i... W tym momencie nadjechał rząd czarnych mercedesów (ochrona rządu), a tuż za nimi ZIŁ z Bierutem i Cyrankiewiczem. Chciałem się dyskretnie wycofać, ale było już za
pozno. "Panowie z kwiatkami" otoczyli wszystkich, ze mną włącznie. O wycofaniu się nie było mowy. Chcąc nie chcąc, musiałem chodzić z tymi personami. W pewnym momencie podszedł do mnie Cyrankiewicz i zapytał (on jeden mówił poprawnie po polsku): - A wy jesteście z radia? - Tak - odpowiedziałem. - A możecie mi powiedzieć, czy mam podpisać zgodę na import tych angielskich magnetofonów EMI?.. - Oczywiście - odparłem, nie wiedząc dokładnie, o co chodzi. I w ten sposób, niechcący, załatwiłem pierwszy import magnetofonów reportertskich firmy EMI z Wielkiej Brytanii. Chodząc z tzw. "ekipą rządową" byłem całkowicie odcięty od mojej rozgłośni. Musiałem natomiat jeść i pić niemal wszystko, co na poszczególnych stoiskach zagranicznych podawano Bierutowi i Cyrankiewiczowi. Objadłem się i opiłem potwornie. I nie byłoby w tym nic specjalnego (widziałem watachy dziennikarzy polskich, którzy brylowali po stoiskach zagranicznych, wkładając ukradkiem do kieszeni nawet otwarte puszki sardynek), gdyby nie fakt, że dwa lata później (1955!), wchodząc do gabinetu naczelnego dyrektora Targów Poznańskich, Askanasa, zobaczyłem nad biurkiem ogromne zdjęcie o wymiarach ok. 1,5 x 3 m, na którym... z prawej strony widniał Cyrankiewicz, w środku pan Geisler, a po lewej stronie pana Geislera... Bierut. O mało nie padłem bladym trupem! Ja?.. W takich koligacjach?.. Rany!... Nie pozostało to oczywiście bez wpływu na moje odwiedziny na rozmaitych stoiskach zagranicznych, zwłaszcza że, wchodząc na stoisko, zawsze wnosiłem własną butelkę wódki... i mówiłem z uśmiechem: - Bardzo proszę włożyć do chłodni... N adszedł rok 1956 - rok słynnych wypadków poznańskich. Było to bodaj w trzeciej dekadzie czerwca 1956 roku, już po otwarciu targów. Wstałem jak zwykle rano o godz. 6.30, ogoliłem się, umyłem. Mieszkałem na Wildzie przy ulicy Przemysłowej. Po drugiej stronie jezdni stał mur odgradzający ulicę od tzw. ZNTK, czyli Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Przed godz. 6.55 wyszedłem z domu i widzę: środkiem jezdni maszerują robotnicy z transparentami. To ja prędko do tramwaju i zasuwam do Rozgłośni. Przed 7.30 byłem już w pracy. Koledzy nie byli jeszcze zorientowani w sytuacji, ponieważ kończyli właśnie nocny dyżur. W pierwszym odruchu poinformowałem ich, że chyba mamy "rewolucję", a następnie wbiegłem do rozdzielni i "wlazłem w kabel" na Warszawę. Ale tu... cisza. Stacje wzmacniakowe również strajkowały, co znaczyło, że wszelkie połączenia międzymiastowe zostały przerwane. W tej sytuacji "wsadziłem kołek" w gniazdo bezpośrednie telefonicznej stacji wzmacniakowej POZNAŃ i wywołałem dyżurnego. Odbyła się mniej więcej taka rozmowa między mną i dyżurnym stacji wzmacniakowej: Koleś, daj mi Warszawę! Strajkujemy, nie daję! A wy nie?.. My też, ale... proszę, daj mi Warszawę na telefon... No, dobrze. Ale uważaj, jestem na podsłuchu... W tym samym czasie kablem z Warszawy biegł normalny, ogólnopolski program. Audycja dla wsi... "Z krową należy obchodzić się ostrożnie..." -
Jerzy Geislerbrzmiały w głośniku słowa weterynarza... Czekam, czekam... wreszcie po kilku minutach odzywa się radiowa centrala z Warszawy: - Warszawa, słucham? - Proszę z prezesem Sokorskim... (nigdy w życiu z nim nie rozmawiałem i nie znałem osobiście). Chwila ciszy, chroboty (przełączenie) i głos: Słucham, sekretariat prezesa... Mówi Geisler z Rozgłośni Poznańskiej, proszę z prezesem.
W jakiej sprawie? . . .
Mogę powiedzieć tylko prezesowi... Łączę z prezesem.... I w ten prosty sposób powiadomiłem Sokorskiego o rewolucji w Poznaniu.
Nie wierzył; powiedział, że mu "bzdety" opowiadam... On to sprawdzi i dopiero się do mnie odezwie... Prawdopodobnie sprawdził, choć, jak mnie informowano, jemu też nikt nie chciał wierzyć. Do mnie się oczywiście nie odezwał, bo po prostu nie mógł. Łącza były już nieczynne... Zaraz po tej rozmowie poszedłem na teren Targów.
Nie byłem pewien, co mam robić, zdałem się więc na osobiste wyczucie sytuacji. Wszedłem najpierw do naszego radiowego studia (oddzielny pawilon), przeczekałem nieco i około 12. wyszedłem przed główne wejścia (wieża górnośląska). I właśnie w tej chwili na teren Targów weszła grupa ok. 3001\00 osób obojga płci z zakrwawionym, biało-czerwonym sztandarem, który niosła kobieta w mundurze tramwajarki idąca na czele pochodu, oraz z transparentami, na których były rozmaite napisy, przede wszystkim "chleba i pracy". Grupa ta wydawała okrzyki, których treści nie mogłem jednak zrozumieć. W tej chwili padły gdzieś w oddali pojedyncze strzały. Nie pozostało mi nic innego, jak wracać do Rozgłośni. Tak więc "chyłkiem, boczkiem", przez park Wilsona (wówczas Kasprzaka) wróciłem do Rozgłośni... Wszedłem do budynku przy Berwińskiego 5 ok. godz. 12.30. W holu napotkałem Geśli dobrze pamiętam) Jerzego Hoffmana - naszego reżysera radiowego, inż. Kazimierza Nitschkego, inż. Władysława Napierałę - szefa technicznego i Mariana Tokłowicza - spikera. Jak się zorientowałem, grupa ta żywo dyskutowała o tym, czy nadać komunikat zgłoszony przez robotników od Cegielskiego tuż przed moim przyjściem. Po chwili dołączył do nas zastępca naczelnego redaktora mgr Stanisław Kubiak, który doszedł z ulicy Strusia 10, gdzie mieściła się dyrekcja Rozgłośni (naczelny, Mikołajski, był służbowo w Warszawie i wrócił dopiero na trzeci dzień, poczem... "poszedł na chorobowe "). I, proszę sobie wyobrazić, stworzyliśmy w kilka osób kolektyw, który podejmował decyzje! Tak więc wspólnie zadecydowaliśmy, aby tego komunikatu nie nadawać. Nie potrafię dzisiaj tego tekstu odtworzyć; pamiętam, że miał on treść jątrzącą, w naszym spojrzeniu nawet groźną, przygotowaną przez ludzi pod wpływem emocji, i to ludzi młodych, nie mających pojęcia o tym, co to jest rewolucja... Tak więc komunikat nie poszedł na antenę, ale... było już "po herbacie" rewolucja, i to krwawa, zbierała swoje żniwo... Ginęli ludzie...
Późnym popołudniem "zaparkowały" pod rozgłośnią dwa czołgi z jednostki wojskowej pod Poznaniem; żołnierze zakwaterowani zostali w Rozgłośni i ustanowili pierwszą łączność ze światem - z Warszawą. Po wątpliwej jakości noclegu nastąpił dzień drugi. Pani Dziurkiewiczowa (prowadząca bufet rozgłośni) dwoiła się i troiła, serwując co się dało... tzn. co wojsko dało, ponieważ zakupów żadnych nie można było czynić - sklepy były zamknięte. Drugi dzień był niemniej dramatyczny. Tzw. "władze", czyli KW (Komitet Wojewódzki PZPR) z pierwszym na czele "dali dyla" do bunkra na lotnisku; jeden, jedyny członek władz KW PZPR, Wincenty Krasko, nie uciekł, nie ukrył się, lecz przyjechał do nas, do Rozgłośni... Właśnie dzwonił do nas z lotniska (z bunkra!) ówczesny szef cenzury w Poznaniu (nazwiska nie pomnę) i dyktował Kubiakowi tekst komunikatu, jaki mieliśmy nadać. Kubiak odbierał telefon, a my podłączyliśmy przez wzmaczniacz głośniki tak, aby wszyscy mogli słyszeć rozmowę. Nie potrafię oczywiście dokładnie zrelacjonować tej rozmowy, ale chodziło w niej o to, że mamy wygłosić komunikat - mniej więcej - następującej treści: "Towarzysze! Banda renegatów porwała się na władzę ludową. Należy dać im odpór! Niszczyć wszystkich kontrrewolucjonistów!..." etc, etc... Jednym słowem ogólnie powtarzane bzdury. To nie było takie proste jak dzisiaj! Decyzja była trudna, mogła nas wszystkich kosztować życie, ale zdecydowaliśmy wspólnie, włącznie z KraśkąO), że takiego komunikatu nie nadamy! Jakiś "wicekapusta" z bunkra groził nam rozstrzelaniem, ale... No cóż, byliśmy zwartą grupą ludzi, niełatwo poddających się presji. Kto do nas wówczas dołączył?.. Nie pamiętam. Przypominam sobie tylko, że bodaj w drugim lub trzecim dniu przyjechał ze Szczecina uroczy redaktor Zdzisław Kunstmann i... pozostał w Poznaniu. Po prostu przyjechał i... nie mógł wyjechać! Takim również był inż. Andrzejewski, przyszedł na dyżur i... musiał zostać! Mój Boże! Co to się wówczas działo! Kłóciliśmy się, omal do tzw. "mordobić" nie dochodziło! Ale... byliśmy jednak ludźmi... Następnego, trzeciego już dnia przyjechało trzech redaktorów z Warszawy: Adam Kostaszuk (były dyrektor rozgłośni poznańskiej zaraz po wojnie), Zbigniew Lipiński - szef dzienników z centrali i... nasz naczelny Mikołajski. Nie pomnę już, czy w tym właśnie trzecim dniu, czy też dopiero w następnym, czwartym przyjechał jeszcze jeden redaktor z Warszawy, niejaki Adam Galis, ten, który wykreował Pstrowskiego (wzorzec tzw. socjalistycznego współzawodnictwa pracy). Galis opowiadał mi, jak spotkał Pstrowskiego. Mówił mi też, że właściwie to on się dziwi, że "klasa robotnicza" tak długo wytrzymała i że dopiero teraz robotnicy ruszyli... Wreszcie któregoś dnia - nie potrafię już określić dokładnie kiedy - przyjechał w obstawie wojskowej sam Cyrankiewicz, poczem najpierw obstawa, a potem on z resztą obstawy weszli do rozgłośni. Mnie zdybali bodaj od razu w holu; musiałem pod obstawą (panowie z rękami w kieszeniach, a w każdej spluwa) otworzyć studia. Bardzo skrupulatnie je (w mojej obecności!) przeszukali, poczem mnie kazali wejść do reżyserki, inż. Andrzejewskiemu na stanowisko nagrań (tam gdzie stały magnetofony) i nałożyć taśmę. Po chwili
Jerzy Geisler
do studia weszło dwóch z nich z Cyrankiewiczem i zaczęło się nagranie słynnego przemówienia ze słowami: "... jeśli ktoś odważy się podnieść rękę na władzę ludową, to władza ludowa mu tę rękę odrąbie..." Wypadki poznańskie trwały ładnych kilka dni (5-8), a my cały czas siedzieliśmy w rozgłośni, dając normalnie lokalny program muzyczny z płyt lub taśm, albo przekazując program warszawski. Często zdarzało się, że trzeba było "kucać" (przysiadać) w czasie uruchomienia magnetofonów lub przy zmianie taśmy, aby nie narażać się na trafienie pociskiem karabinowym. Przeżycia były niezapomniane. Wielu ludziom otworzyły się oczy, wielu dopiero teraz uwierzyło, że rewolucja to nie zabawa! Jeśli dobrze pamiętam, zginęło wówczas w sumie ponad dwieście osób (były to dane oficjalne), nie licząc tych, których nikt policzyć nie mógł, albo nie chciał... Lato upłynęło już w spokoju; dopiero na jesień, we wrześniu rozpoczęły się słynne "procesy poznańskie". Sądzono co najmniej kilkadziesiąt osób. Wszystko odbywało się w budynkach sądu przy ul. Młyńskiej, a my, Radio, mieliśmy tam w każdej sali własne mikrofony i centralny podsłuch w Rozgłośni na Berwińskiego; tam też robiliśmy fragmentaryczną dokumentację dźwiękową. Fragmentaryczną dlatego, że procesy odbywały się jednocześnie w kilku salach sądowych; podsłuch mieliśmy bodaj ze wszystkich sal, natomiast - ze względu na brak większej liczby magnetofonów - nagrywać mogliśmy chyba tylko z dwóch sal jednocześnie. Kilka lat później znakomita większość nagrań z tych procesów została skopiowana na małą prędkość (małe szpule) i schowana nielegalnie w archiwum. Przegrań dokonał inż. Andrzejewski.
Po słynnym "październiku 1956" i dojściu Gomułki do władzy, wiele się zmieniło. Naczelny rozgłośni Mikołajski już przed procesami "wyjechał na urlop do Rumunii" i nigdy już do Rozgłośni nie wrócił... Bodaj w listopadzie 1956 odbyło się zebranie całej załogi Rozgłośni (wówczas 60 osób) na II piętrze w holu. Tam właśnie jednomyślnie, bez głosu sprzeciwu i bez wstrzymujących się, naczelnym wybrano mgra Stanisława Kubiaka. Jego wybór został zaakceptowany przez KW, gdzie I sekretarzem został (również jednomyślnie wybrany)... Wincenty Krasko. Rozsypał się również Związek Zawodowy Pracowników Kultury, do którego wszyscy obowiązkowo należeli. Te sprawy toczyły się spontanicznie; tydzień lub dwa później zwołane zostało nowe zebranie załogi; chodziło o wybór nowej rady zakładowej rozpadającego się związku zawodowego. I tak, jak nigdy dotąd nie widziałem szans na działalność gospodarczą (a w związku z tym nigdzie się nie angażowałem), tak teraz pomyślałem: "... a może to jest właśnie to?.." Gdy padła moja kandydatura, wyraziłem zgodę. Zostałem wybrany jednomyślnie, bez sprzeciwu i wstrzymujących się! Tak, jak redaktor Kubiak! Ruszyłem więc do roboty społecznej. Nikt mi za to nie płacił grosza! Normalnie siedziałem na dyżurach, po nich robiłem nagrania, a działalność społeczna była... naprawdę społeczna! Za darmo poświęciłem wiele godzin działalności związkowej. I tego nie żałuję! Nie żałuję tego, że czyniłem starania
o przywrócenie związku zawodowego pracowników Radia (jaki był przed wojną!). Nie żałuję, że uczestniczyłem w tej sprawie w delegacji pracowników Radia u Logi-Sowińskiego (ówczesnego przew. CRZZ), który nas wyrzucił za drzwi. Nie żałuję, że na naszym najwyższym szczeblu związkowym podjęliśmy decyzję o założeniu wspólnego związku zawodowego Książki, Prasy i Radia. Pierwsze plenarne posiedzenie tego nowego związku odbyło się bodaj w kwietniu 1957 roku w Warszawie, przy ul. Mokotowskiej 6, w dawnym budynku Szkoły Inżynierskiej Wawelberga. Spośród delegatów z całej Polski zostałem wybrany do Zarządu Głównego, a w czasie pierwszego posiedzenia, do prezydium. Przewodniczącym wybrany został Leon Onichimowski z księgarstwa, które zdominowało cały związek, ponieważ liczebnie było największe. W skład tego związku weszli: księgarze, wydawcy, dziennikarze i radiowcy. N aresznie mieliśmy własny związek! W tym związku działałem społecznie w Poznaniu jako przewodniczący Rady Zakładowej w Rozgłośni PR, Wojewódzkiego Porozumienia (coś podobnego do przewodniczącego zarządu wojewódzkiego - ale społecznego) jako członek Plenum Zarządu Głównego, a zarazem członek Prezydium Związku przez cztery kadencje, w tym jako wiceprzewodniczący Związku dwie, końcowe kadencje. Zrezygnowałem po przyjęciu w Radiu w Warszawie funkcji kierowniczej, czyli dyrektora Nagrań i Zespołów Muzycznych Radia i Telewizji. Zanim jednak do tego doszło, przeżyłem wiele rozczarowań, sukcesów, ale i goryczy. W roku 1957, w marcu, gdy byłem w ferworze działalności związkowej, ówczesny naczelny Rozgłośni Kubiak zwrócił się do mnie z propozycją utworzenia zespołu muzycznego przy rozgłośni. Sprawa dla mnie niesłychanie frapująca... Będę mógł pisać, instrumentować, ale i słyszeć, jak to brzmi! Sprawa z pozoru prosta, wcale taka prosta nie była. Stworzenie zespołu instrumentalnego to nie tylko ludzie, ale i... pieniądze! Przecież żaden zawodowy muzyk za darmo grać nie będzie! Znajomość - znajomością, ale praca - pracą... Po wielu komplikacjach, rozmaitych trudnościach natury finansowej i merytorycznej (a dyrygent?..), udało mi się w trzeciej dekadzie kwietnia 1957 zebrać grono muzyków: trzech pierwszych skrzypków, dwóch drugich, jedną altówkę, jedną wiolonczelę, jeden kontrabas, jedną gitarę, perkusję, pianistę grającego na kilku instrumentach klawiszowych (fortepian, klawesyn, celesta, organy Hammonda, akordeon). Dodatkowo, zależnie od potrzeb, angażowano flecistę, trompecistę, wokalistę, oboistę, klarnecistę etc. Wyszukiwałem "młode talenty", za zgodą naczelnego zaangażowałem do współpracy młodych, skromnych, nieznanych ludzi, którzy dzisiaj stoją na świeczniku polskiej muzyki rozrywkowej, mianowicie: Benona Hardego (Bernarda Biegonia), Jerzego Miliana, Jana Ptaszyna-Wróblewskiego, Krzysztofa Trzcińskiego- Komedę i wielu innych. Byłem wówczas organizatorem, jednym z aranżerów (piszących utwory na ten skład orkiestry) i - jak to się dzisiaj nazywa - menedżerem zespołu, do którego ściągałem z całej Polski najlepszych, młodych muzyków, takich, którzy nie mieli gdzie indziej oparcia... Pierwszym dyrygentem Poznańskiej Piętnastki Radiowej (bo tak nazywałem ten zespół) był młody absolwent dyrygentury PWSM w Poznaniu, Bolesław
Jerzy Geisler
Ryc. 1. Lata 50. Radiowy Zespół Rozrywkowy w studio przy ulicy Berwińskiego.
Przy kontrabasie inż. Jerzy Geisler
Klimanek. Niestety, nie sprawdził się... Dyrygent musi być nie tylko dobrym muzykiem, ale i organizatorem przede wszystkim swej własnej pracy... Tego on nie potrafił robić dobrze... Ale pierwsze nagranie zespołu zrobiłem, Warszawa (Szpilman) je zaakceptowała i zapłaciła. Ukazało się na antenie ogólnopolskiej w dniu 1 maja 1957 roku... Gwałtownie szukałem dyrygenta. Szefem redakcji muzycznej był Stefan Stuligrosz, znany dyrygent Chóru Chłopięcego i Męskiego przy Filharmonii w Poznaniu. Zwróciłem się do niego z prośbą o zajęcie się Piętnastką... Odpowiedział mi mniej więcej tak: - Jurku, to nie mój "genre", nie mój gatunek muzyki, ale znam młodego dyrygenta, wprawdzie chóralnego, ale może się tym zajmie. Teraz pracuje w Zakładach Cegielskiego. I tak się stało! Przyszedł Zygmunt Mahlik, który wreszcie zajął się całą stroną muzyczną Piętnastki, a ja już tylko stroną organizacyjną. Dużo sam pisałem; poza mną pisał Milian, Wróblewski (Ptaszyn), Mahlik i Benio (Hardy).
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1997 R.65 Nr2 ; Banki poznańskie dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.