Z "JAMY MICHALIKOWEJ" DO POZNANIA

Kronika Miasta Poznania 1996 R.64 Nr4; Lata dwudzieste, lata trzydzieste

Czas czytania: ok. 14 min.

SŁAWOMIR LElTGEBER

Z ielony Balonik", "Jama Michalikowa" i Boy-Żeleński, wszystko to, zdawałoby się, nieodparcie kojarzy się z Krakowem, światem aktorów, artystów wszelkiej maści, poetów, cyganerią, typową krakowską bohemą końca XIX i pierwszych lat XX wieku. Tymczasem właściciel owej "Jamy Michalikowej", czyli Jan Apolinary Michalik (1871-1926), swój słynny lokal przy ul. Floriańskiej 45 zlikwidował, przenosząc wszystkie swoje "lary" i "penaty" z podwawelskiego grodu do Poznania. Kawiarnia Michalikowa powstała w 1895 roku i nosiła nazwę "Cukierni Lwowskiej", gdyż właściciel pochodził ze Stryja, z okolic Lwowa. Spopularyzowała się jednak i szybko przyjęła inna nazwa nadana tej cukierni przez jej stałych bywalców. Nazwano ją "Jamą Michalikową", ponieważ lokal pozbawiony był okien i tym samym światła dziennego. Pod tą nazwą kawiarnia przeszła do legendy. Michalik, z zawodu cukiernik, był człowiekiem rzutkim, rekiamował na wszelkie sposoby swoją kawiarnię, wypiekał coraz to nowe rodzaje ciast i ściągał do lokalu całą brać artystyczną Krakowa. Jego wielki sukces był jednak raczej dziełem przypadku. Położona w doskonałym miejscu, w samym sercu Krakowa cukiernia usytuowana była w bliskim sąsiedztwie teatru oraz Akademii Sztuk Pięknych. Przede wszystkim więc korzystne położenie cukierni legło u podłoża sukcesu. Chociaż większa sala lokalu Michalika była sporych rozmiarów, szybko zaczęła pękać w szwach. Po dziesięciu latach od chwili założenia cukierni bywający tu licznie artyści wpadli na pomysł zaaranżowania w lokalu kabaretu artystycznego. Na polskim gruncie pomysł ten był zgoła nowy, chociaż bez wątpienia zainspirowany przez podobne kabarety funkcjonujące wcześniej w Paryżu. Właściciel cukierni był człowiekiem bez polotu i wyobraźni, o typowo komercyjnym nastawieniu, toteż z wielkim trudem dał się przekonać do tego pomysłu. W końcu jednak kabaret powstał i zaczął działać. Występy artystyczne odbywały się tu przeciętnie raz w miesiącu, zazwyczajpo premierach teatralnych, a więc w późnych godzinach wieczornych. Kabaret i teatrzyk kukiełkowy zyskały sobie szybko ogromne powodzenie, w dużej części dzięki doskonałej konferansjerce J. A Kisielewskiego. Pomysł nazwania kabaretu "Zielonym Balonikiem" miał wielu ojców. Bywa tak zawsze wówczas, gdy jakiś pomysł wieńczy powodzenie. Dość powszechnie jednak autorstwo przypisuje się Boyowi. Fama o niezwykłym sukcesie oraz fantastycznej atmosferze występów z miejsca zaczęła ściągać do "Jamy Michalikowej" tak liczne tłumy widzów, zwłaszcza rekrutujących się z elity umysłowej Krakowa lecz także zamożnego mieszczaństwa, że sceptyczny początkowo Michalik, który kiedyś zupełnie nie rozumiał swoich kawiarnianych gości - artystów ani też tego, co się wokół nich działo, zdecydował się w 1910 roku znacznie powiększyć swój lokal. Poszerzył większą salę, dobudowując do niej drugą, nakrytą szklanym dachem. Nazywano ją potocznie " górką" . Z "Zielonym Balonikiem" związany był Ludwik Puszet. Z Poznaniem i Wielkopolską połączyło go małżeństwo z Julią Kwilecką z Oporowa, należącą do dobrze znanej w Poznaniu rodziny, i własna działalność artystyczna w Grodzie Przemysława po I wojnie światowej. Ludwik Puszet, jeclna z ciekawszych postaci związanych z krakowskim światem artystycznym już przed wybuchem I wojny światowej, znakomity rzeźbiarz, duchem bliski był krakowskiej cyganerii. W Poznaniu zamieszkał w 1928 roku, w Oporowie spędzał rokrocznie okres letni. W stolicy Wielkopolski założył w lutym 1932 r. "Różową Kukułkę", która miała stanowić konfraternię malarzy i literatów, chociaż w rzeczywistości stała się głównie kabaretem literackim czerpiącym swoje inspiracje z "Zielonego Balonika". Tutaj także powstała szopka i kukiełki dowcipnie prześmiewające znane w mieście postacie. Podobnie jak "Zielony Balonik" w Krakowie, tak "Różowa Kukułka" stała się w życiu Poznania wydarzeniem niemałej wagi. "Różowa Kukułka" początkowo umościła sobie gniazdo w poznańskiej kawiarni przy Alejach Marcinkowskiego, by później na dobre zadomowić się w pawilonie restauracyjnym przytulonym do gmachu poznańskiej Opery. Mówiąc o związkach "Zielonego Balonika" z Poznaniem, trudno pominąć postać Karola Frycza, który zbudował w "Jamie Michalikowej" szopkę. Z "Zielonym Balonikiem", a później także z Poznaniem i "Różową Kukułką", związany był Witold Noskowski, kierownik działu kultury "Kuriera Poznańskiego". Dla "Zielonego Balonika" Witold Noskowski napisał wspólnie z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim wiele utworów. Podczas gdy Puszet poruszał w "Zielonym Baloniku" kukiełki (które szczęśliwie się zachowały), teksty recytował w nim Teofil Trzciński, również postać w latach późniejszych związana z Poznaniem, gdzie po śmierci (w 1933 r.) Bolesława Szczurkiewicza objął kierownictwo "Teatru Polskiego".

Pewne rzeczy bywają w życiu rzeczą przypadku. Może więc, gdyby nie legendarne skąpstwo Michalika, który, choć rodem spod Lwowa, był typem przysłowiowego krakowskiego "centusia", nigdy nie powstałoby charakterystyczne wnętrze "Jamy Michalikowej" . Ta jej artystyczna powłoka jakby akcentowała specyficzną atmosferę i wespół z freskami Wyspiańskiego

Sławomir Leitgeber

Jil1 ;';AA,,/:::!łe . ł .

V.'

Ryc. l. Zaproszenie "Zielonego Balonika". Na gitarze gra Jadwiga Mrozowska.

Autolitografia Alfonsa Karpińskiego

;;1, .' ,,:.: t...

,..;

..

41A,H " I' ,

-/'

vłlLM\1f4 Ar; 4(w?i .. f1-&, e, .

:'1'

'J

'

._ l..1' . .;- -,' .(ą$ ""b . Jwspółtworzyła jej charakterystyczny nastrój, zamieniając banalną krakowską cukiernię nieledwie w świątynię sztuk pięknych. Artyści najczęściej bywają bez grosza przy duszy, potrzeba bywa jednak matką wynalazku. Tak też było i w tym przypadku. Skoro Michalik za nic nie chciał bywalcom cukierni udzielać kredytu, artyści wpadli na pomysł, by za konsumowane ciastka i kawę płacić mu rysunkami, karykaturami, nawet obrazami. Nie darmo Tadeusz Boy-Żeleński napisał a propos Michalika kuplet dla szopki z 1911 r. Kukiełka Michalika, pojawiając się na scenie, zaśpiewała głosem Teofila Trzcińskiego: "Kawusia, ciastka i pączki, zapłata z rączki do rączki". Otrzymane w ten sposób zamiast pieniędzy rysunki i karykatury zaczął Michalik z czasem zawieszać na ścianach swojego lokalu. Obrazy tutaj wiszące wychodziły nieraz spod pędzli wielkich polskich mistrzów, z samym Stanisławem Wyspiańskim na czele. Same karykatury dziś stanowiłyby kapitalną galerię znanych postaci ze świata polskiej kultury i sztuki. Zakrawa niemal na cud, że człowiek tak przyziemny, jak Michalik zdał sobie w końcu sprawę z ich wartości i znaczenia. Puszet i w tej dziedzinie poszedł w ślady "Zielonego Balonika" i również w Poznaniu, gdy już "Różowa Kukułka" zadomowiła się w restauracji mieszczącej się u stóp Opery, zainicjował galerię karykatur bywalców. Niestety, przeniesiony przez niego na poznański grunt kabaret nie przetrwał więcej niż kilka sezonów. Powstała wiosną 1932 r. "Różowa Kukułka" działała później już tylko

Ryc. 2. Zaproszenie "Zielonego Balonika". Z lewej Ignacy Blaschke, z prawej Dąbrowa-Dąbrowski.

Autolitografia Kazimierza Sichulskiego

",y UC.ZC.IĆ PZ\t:N 5GO .:J6Z,ErA PRZYJD-i.

(PO.śCIU KOC;HANY DO JAMY MICHA1-II<OWEJ NI). PLSY - POr::.ŁOGA F"ROTs'ROWANA - "" .sOBOTę 1&<>0 8.M. o GODZINI!: 101!J.WIEC%.

..I*&I-IŚ NI.'ł'c:i. C:Z..Y= NA , TO MO'Że'Z. Wł:.O.z.YĆ' NAWET FRAK, A .JEŻSLIŚ OBliiTA. To ,$0.

e.IS PO "'-WÓL NA DĘ.KOL..,. . TYł-KO BR.OŃ CIIf e.Oż.e PI"..;;r.y'PR,OWADXIĆ %.6. .sOB NIE'Z.NA.JOI"I'ICI1 TYPÓW, BO 1 TV I TYPY ABSOL.\lTNłl'o NA PYSK BVł..YBY WVL.ANE.

., ,,%.IEE,NY BAL.ONIKod czerwca 1933 do wiosny 1934 r. Powodzenie "Różowej Kukułki" było duże i ludzie na organizowane przez jej twórców występy walili hurmem, cóż, kiedy powstała w wyjątkowo fatalnym okresie, w latach największego kryzysu ekonomicznego, jaki w międzywojennym dwudziestoleciu objął nie tylko Polskę i Europę, lecz cały świat. Zgromadzone tutaj karykatury nie oparły się zębowi czasu, zniszczały lub przeszły w niewiadome ręce. Daremnie po latach próbował Puszet reaktywować, tym razem w rodzinnym Krakowie, "Różową Kukułkę" . Krakowskie szopki w "Jamie Michalikowej" stały się sławne na całą Polskę, fraszki i kuplety znajdowały aplauz licznego audytorium, a fama ich trwa do dziś. Gdyby nie poznański pianista, Józef Turkowski, nie znalazłaby może "Różowa Kukułka" swojego barda. Wspominając ją po latach napisał: "U Puszeta było nieco sentymentalnie, dowcip i frywolność były temu nastrojowi jakby podporządkowane, a jego fraszki odznaczały się swawolnym wdziękiem".

Sławomir Leitgeber

(f ( (r."" £,;.",; }\. tv+£MMl- j V 4'i w.J-O 5.

1"'-3 g' tk., w... 1!'M.f'J- v_ ,o -s:

Ryc. 3, Zaproszenie "Zielonego Balonika". Po lewej Witold Noskowski jako księżyc.

Rysował Karol Frycz.

Znacznie dłużej niż "Różowa Kukułka" przetrwał jej krakowski pierwowzór. Ostateczny kres istnienia "Zielonego Balonika" spowodował wybuch I wojny światowej. Tuż przed wojną wśród gości "Jamy Michalikowej" pojawili się czołowi legioniści Piłsudskiego, Walery Sławek i Kazimierz Sosnkowski, choć trudno sobie wyobrazić, by nie bywał tutaj także legionista o duszy cygana, czyli słynny Wieniawa. Nie wiadomo, co właściwie skłoniło Michalika w 1919 r. do likwidacji zarówno cukierni, jak i dobrze prosperującej fabryczki czekolady, a także do wyprzedaży całego mienia. Być może zapragnęła wrócić do Wielkopolski jego druga żona Stefania Kruszyńska? Z Poznanianką ożenił się również jego młodo zmarły syn Mieczysław. Likwidując swoje mienie w Krakowie, Michalik ogołocił także ściany "Jamy Michalikowej" z wiszących tutaj gęsto licznych rysunków, zabierając je z sobą do Poznania. Decyzja opuszczenia Krakowa zapadła też być może w związku z galopującą inflacją. Widząc, jak szybko jego kapitał topnieje i słysząc, że w Poznaniu można tanio nabyć dom, Michalik zdążył jeszcze na korzystnych warunkach kupić w pobliżu poznańskiej Opery dużą willę otoczoną dużym i ładnym ogrodem. Znajdowała się przy ówczesnych Wałach Wazów 24, czyli dzisiejszej ul. Wieniawskego. Z jednej strony sąsiadowała z należącą do UniwerSytetu willąmieszczącą Zakład Mikrobiologii, z drugiej strony nowej siedziby Michalików znajdowała się willa Melanii z Kantaków, wdowy po drze Józefie Englichu, członku poznańskiej Rady Miejskiej, dyrektorze Banku Związku Spółek Zarobkowych i w l. 1918-19 ministrze skarbu. Kolejna willa w tym niezbyt długim szeregu należała do inżyniera Szafranka, właściciela znanej firmy instalacyjnej Szafranek i Gbiorczyk. Zza parkanu okalającego posesję od frontu wychylały się potężne wierzby płaczące. Przedostatnia w tym rzędzie domów willa była własnością lekarza ftyzjatry, dra Leona Roli-Szadkowskiego, uczestnika powstania wielkopolskiego i śląskiego, który w wyniku kampanii wrześniowej 1939 r. przepadł bez śladu na terenie ZSRR. Ostatnią willą przed skrzyżowaniem z ul. Fredry, narożnikową, lecz już z frontem zwróconym ku ulicy Fredry, była willa docenta dra Tadeusza Żuralskiego, cenionego specjalisty z zakresu ginekologii i położnictwa. Nowy nabywca willi pod numerem 24 osiadł tutaj z drugą żoną Stefanią Izabelą Kruszyńską i córką Anielą Kazimierą. Liczącą dziewięć lat panienkę rodzice oddali do gimnazjum i internatu Sacre-Coeur w Polskiej Wsi koło Pobiedzisk. Matka psuła swoją jedynaczkę bez miary, a fakt, że dziewczyna zamiast, jak to było w zwyczaju, płóciennych koszul nosiła bieliznę z czystego jedwabiu naturalnego, szalenie wówczas drogą, budził komentarze. Jej koleżanki, nawet z zamożnych rodzin, nosiły wtedy co najwyżej bieliznę z trykotu nazywanego milanezem. Michalikowie w Poznaniu życia towarzyskiego nie prowadzili, poza kontaktami z rodziną doktorostwa Dymińskich. Dr Zygmunt Dymiński, lekarz medycyny z dużą praktyką lekarską, był żonaty z córka znanego przemysłowca Bolesława Kasprowicza, właściciela dużej fabryki wódek w Gnieźnie. Doktorowa Oymińska poznała gdzieś u "wód" żonę Michalika. Z braku w Poznaniu rodziny i przyjaciół, pani Michalikowa, wydając córkę za poznańskiego adwokata i - jak powiadano - jej własnego byłego adoratora czy amanta, poprosiła dra Dymińskiego, by to on zamiast zmarłego w Poznaniu 28 V 1925 r. Michalika poprowadził ją do ołtarza. Skromny ślub panny Anieli Michalikówny odbył się w kościele św. Marcina. Małżonkiem panny Anieli został mecenas Antoni W oytowicz.

W Poznaniu Jan i Stefania Michalikowie założyli w willi przy Wałach Wazów 24 elegancki pensjonat, który cieszył się powodzeniem zwłaszcza wśród gości pochodzących ze środowiska teatralnego i artystycznego. Tutaj zatrzymywali się przebywający w Poznaniu na gościnnych występach artyści tak znani, jak Mariusz Maszyński, Stefan Jaracz, Maria Modzelewska i inni. Musiało ich tutaj także przyciągać artystyczne urządzenie wnętrza willi, gdzie ściany parteru i obu pięter obwieszone były obrazami, karykaturami i rysunkami przeniesionymi tu wprost z "Zielonego Balonika", i gdzie wszystko nieodparcie przywodziło na myśl "Jamę Michalikową", a Kraków przypominał dużych rozmiarów witraż, ponoć dzieło samego Mehoffera, umieszczony w hallu, gdzie od razu rzucał się w oczy. Pensjonat miał swój styl. Obowiązywał w nim zwyczaj, że jego stali mieszkańcy wieczorem przebierali się do kolacji, panie w wieczorowe suknie, a panowie

Sławomir Leitgeber

W «. oł"..t,V """'*o J '06' -r: "'_ \. o;)M.ó.... .':'1; w .

..... rn;..V\Jo' II me.£;kA., fMA.W-la... ,." te. Qo') t-cd".MĄ- . t;q-f!. " ;::o::.;:::: z -... -) .

:łrYY . . ." .

H i; I:x:-Ij.-M:. o. w-.:e- f WI>v'tii; Ja..ł.

W'fc.i/tM1)11." "" eA. ", -uA .JpetKlL doł/lł, łU}., !'«e;ł'f'M. C , tJ,< -----.

AA\.. '.(,1. n,aAtr:-f'hllt- t4 '" J t'f.lcW1 L Oj)w.. W i.oM{.(,. l-' +0 wt,QC 9'1"0'ł1 CL . - JCo.i: d Mo--ł-..... tntJ k...ł.............L. l.WL.ł.....i. .........6'f r "'1""""':1 _ . . .

I.<It..., or'L.'" t łA.A. "\p..oL......(1ł--"k,)er-...'''t:,- '

-'e

Ryc. 4. Zaproszenie "Zielonego Balonika" z 1906 r.

w wizytowe stroje. Ciągle jeszcze wówczas, w pierwszej dekadzie lat powojennych, utrzymywał się u starszych panów zwyczaj noszenia przy uroczystych okazjach "jaskółek", stroju krojem przypominającego fraki, a więc z długimi połami z tyłu, stąd też jego nazwa. Do uroczyście nakrytego stołu posiłki podawały pokojówki. Z kuchni mieszczącej się w suterenie winda do potraw dostarczała je do pokoju kredensowego sąsiadującego z pokojem jadalnym, gdzie pokojówki układały je starannie na półmiskach. Po śmierci męża pani Stefania Michalikowa została przedstawicielką na Poznań i województwo poznańskie znanej krakowskiej fabryki wyrobów czekoladowych A. Piaseckiego, która wówczas, w 1927 r., przeżywała swój największy rozkwit. W tym też czasie wdowa po Michaliku na niekorzystnych dla siebie warunkach podpisała umowę ajencyjną z tą fabryką. Gdy w 1932 r. wystąpił w Polsce wielki kryzys gospodarczy, w wielkie tarapaty finansowe popadła zarówno fabryka czekolady Piaseckiego, jak i jej przedstawicielka pani Michalikowa. W 1936 r. fabryka została nawet na jakiś czas zamknięta, a jej właściciel dochodził swoich należności, by wydźwignąć się z bankructwa. Wówczas też doszło do przymusowej sprzedaży willi Michalików. W rezultacie, tracąc wiHę, wdowa po Michaliku uwolniła się od wierzyciela. Jej willę kupił Bogdan Leitgeber, właściciel wielkiej firmy artykułów kolonialnych w Poznaniu, o stuletniej tradycji, oraz hurtowni "Hakol" w Gdyni, który nieco wcześniej poślubił młodą aktorkę "Teatru Polskiego" w Poznaniu, używającą na scenie teatralnej pseudonimu Zofia Korewianka. Pani Michalikowa, oddając wiHę nowemu właścicielowi, przekazała ją bez mebli i bez pamiątek po "Jamie Michalikowej" . Dzisiaj w Poznaniu z tejcałej bogatej spuścizny po "Zielonym Baloniku" pozostało szereg karykatur, które przed wojną otrzymała kiedyś od wdowy po Michaliku doktorowa Dymińska. Dziś posiada ją jej córka, pani Halina Dymińska. Jest to zapewne jedyny ślad po "Zielonym Baloniku", protoplaście "Różowej Kukułki", która prowadziła działalność w najbliższym bez mała sąsiedztwie willi Michalików. Po sprzedaży willi Bogdanowi Leitgeberowi młoda para wraz z panią Michalikową przeprowadziła się do kamienicy przy ul. Fredry 7, zajmując tu mieszkanie na I piętrze, bezpośrednio nad cukiernią znaną w dawnym Poznaniu jako "Duży Dobski", dziś "W-Z". Pani Michalikowa z córką i zięciem mieszkała w Poznaniu do 1939 r. i wszyscy troje wysiedleni zostali na początku wojny do Generalnej Guberni. Do Poznania nie wrócili, chociaż przeżyli lata okupacji. Po wojnie osiedli we Wrocławiu, a na koniec w Nowej Soli, gdzie mec. Woytowicz otworzył kancelarię adwokacką. Zmarł przed 1979 r. w Warszawie. Nowy nabywca willi przy Wałach Wazów pragnął, by jego siedziba stała się komfortowa, by odpowiadała jego wysokim wymaganiom. Pamiętam dobrze ten dom z czasów, gdy zmieniał właściciela, jak i okresu późniejszego, już po kapitalnym remoncie dokonanym w 1937/38 r. W rezultacie. prac budowlanych willa nie zmieniła szaty zewnętrznej, zyskując jedynie nową elewację, nowy okazały parkan, bramę wjazdową oraz duży garaż na dwa samochody. Zmienił się natomiast wygląd wnętrza domu. Zniknął witraż dodający hallowi willi szczególnego nastroju. Projektant wnętrza willi zachował okazały hall, sięgający stropu II piętra, oraz szeroką klatkę schodową, zaprojektowaną przez niemieckiego architekta z dużym rozmachem, lecz sięgającą jedynie I piętra. Drugie piętro połączone było z nią osobną, wewnętrzną klatką schodową. Dzięki przebudowie dokonanej na zlecenie Bogdana Leitgebera pomieszczenia parterowe, typowo recepcyjne, odtąd nabrały bardziej okazałego charakteru. Na parterze znajdowały się jedynie dwa salony, pierwszy, ogromny, od strony wejścia z hallu, drugi, w amfiladzie, dużo mniejszy. Oba miały okna od strony dzisiejszej ul. Wieniawskiego z widokiem na zamek i Operę. Z małego salonu drzwi prowadziły do sporych rozmiarów pokoju jadalnego.

W wielkim salonie, połączonym z sąsiednim salonikiem szerokimi, rozsuwanymi drzwiami o dwóch skrzydłach, silnie przeszklonymi, umeblowanie było dość skąpe, lecz bardzo kosztowne. Stał tu komplet mebli z różanego drewna pochodzący ze znanej firmy Sroczyńskiego w Poznaniu. W głębi, w niszy na niewielkim podeście, stał duży fortepian koncertowy zamówiony specjalnie w kaliskiej fabryce fortepianów Arnolda Fiebigera. Nabytek ten nie był rzeczą przypadku, lecz wynikiem znajomości z lat młodości żony Bogdana Leitgebera z rodziną producenta fortepianów, jak również faktu, że pochodziła ona z Kalisza. Wynikało to więc także z sentymentu młodej pani domu do rodzinnego miasta. Ściany wielkiego salonu wybite zostały jedwabną tapetą, a zdobiły je obrazy modnego wówczas artysty malarza Wojciecha Kossaka (m.in. "Ułan i dziewczyna"), a także dzieła nie mniej modnego malarza Styki, a więc pejzaże z krajów egzotycznych przedstawiające egipskie piramidy czy też "Posągi Memnona".

Sławomir Leitgeber

Ściany mniejszego salonu zdobiły obrazy Wincentego Wodzinowskiego. Pokój jadalny, zapełniony solidnymi meblami, z zegarem stojącym marki Becker w narożniku, od strony zachodniej łączył się z dużą werandą, rodzajem "zimowego ogrodu" pełnego kwiatów i zieleni. Z werandy szerokie schody prowadziły do ogrodu, gdzie chyba jedynie stara grusza pamiętała jeszcze przełom XIX i XX wieku. Poza nią w ogrodzie wśród soczystej zieleni pełno było magnolii i rododendronów, rosnących zresztą również w sąsiednim ogrodzie rodziny Englichów.

Na pierwszym piętrze willi mieściły się: sypialnia państwa domu z sąsiadującą z nią łazienką, obok buduar pani domu, utrzymany w ciepłym kolorze, z kompletem lekkich mebelków i dużymi lustrami, duży pokój biblioteczny z szafami pełnymi książek, wśród których dominowały całe serie dzieł Prusa w pięknych błękitnych oprawach, dzieła pisarzy skandynawskich, będących wówczas en vogue (wydawnictwo Wegnera), powieści Zofii Kossak - słowem zbiór raczej banalny. Obok, gabinet pana domu i na koniec pokój dziecinny z sąsiednim pokojem mieszkalnym dla jego wychowawczyni (rodzaj nursery). Pokoje drugiego piętra, każdy z łazienką, mające charakter pokoi gościnnych, z nie krępującym wejściem, zwykle stały puste z wyjątkiem jednego, zajmowanego przez typowego "rezydenta" przebywającego tu na czas nie określony. Był nim tutaj p. Bogdan Koreywo, młodszy z dwóch braci pani domu. Służba domowa, składająca się z kucharki i dwóch pokojówek, mieszkała w jasnych i wygodnych pokojach suterenowych. Tam także mieściła się kuchnia połączona szybem dźwigu do potraw z pokojem kredensowym, gdzie pokojówka dostarczone z podziemia potrawy układała na półmiskach i w salaterkach i na tacy podawała do stołu. Dziś dawna willa dra Żuralskiego zamyka krótki ciąg ulicy Wieniawskiego. W samym środku ulicy, mającej dawniej charakter typowo willowy, wznosi się powojenny budynek NOT-u, powstały w miejscu rezydencjonalnych domów kilku zaledwie rodzin, swoją bryłą nie harmonizujący zupełnie z dawną zabudową ani tej ulicy, ani też sąsiadującej z nią po drugiej stronie tego końcowego odcinka ulicy Fredry. Za skrzyżowaniem z nią Wały Wazów biegły ongiś dalej w kierunku Cytadeli, poczynając od maleńkiej ulicy Wesołej, łukiem w kierunku północnym, dochodząc do ulicy Libelta. Tutaj, gdzie Wały Waz ów przecinały ulicę Fredry, niemal przy moście Teatralnym, znajdujące się nieznaczne wzniesienie terenu nazywane było potocznie Teatralką. Na jej temat szeroko w książce "Ulicami mojego Poznania" rozpisał się Zbigniew Zakrzewski. Pisząc o bawiącej się tutaj zimą dzieciarni nie wspomniał jednak, że w tym miejscu zawsze można było znaleźć gromadkę złożoną z kilku boyów. Stało ich tu zwykle dwóch lub trzech, w czerwonych kaszkietach z mosiężną blachą przytwierdzoną powyżej daszka, widoczną z daleka, gdy świeciło słońce, gdyż, błyszcząc, odbijała jego promienie. Na tej blasze widniał napis "Posłaniec". W nagłych wypadkach owi posłańcy stanowili nieocenioną wyrękę dla ludzi roztargnionych bądź też bardzo się spieszących, gdyż zawsze z wielką sumiennością wypełniali drobne posługi za niewielką opłatą. Błyskawicznie starali się dotrzeć pod wskazany im adres w czasach, gdy

telefony były jeszcze rzadkością. Bywały to pilne polecenia dla członków rodziny czy pracowników firm, których zleceniodawcami byli szefowie bądź właściciele. W innych wypadkach doręczali solenizantkom lub solenizantom powierzone sobie kwiaty, pudełka pralinek lub drobne upominki oraz okolicznościowe bileciki. Bywali także kimś w rodzaju owych postillons d' amour, jak wysłannika do pięknych pań określano wówczas, gdy język francuski bywał w powszechnym użyciu w eleganckim środowisku. Zdarzało się przecież niekiedy, że owi ludzie w czapkach z blachą nad daszkiem z pełnym zrozumieniem delikatnej sytuacji, można ją nazwać nawet sekretną, doręczali liściki od zakochanych. Wypełniali wszelkie możliwe polecenia, czyniąc to zawsze szybko i niezawodnie. Zbigniew Zakrzewski pisze, że tuż za wylotem uliczki Noskowskiego mieszkał okulista dr Tadeusz Kleczkowski i, jak nadmienia ten autor, zamieszkiwał tam także jego imiennik, choć wcale nie krewny, numizmatyk Zbigniew Zakrzewski, człowiek zasłużony na polu prehistorii. Kronikarz dawnego Poznania nie wspomniał jednak ani słówkiem, że obok domu dra Kleczkowskiego rezydował również od 1919 czy 1920 r. w dawnej willi Niemca, dra Mutschlera, inny lekarz, znany poznański ginekolog i położnik, prof. dr Bolesław Kowalski, kierujący kliniką ginekologii i położnictwa przy ul. Polnej 33. Mawiano żartobliwie w dawnym Poznaniu, że nad prywatną kliniką położniczą profesora Kowalskiego mieszczącą się w jego willi gęsto krążą bociany, przynosząc tutaj oczekującym połogu zamożnym damom upragnione niemowlęta. Profesor jako położnik był w międzywojennym dwudziestoleciu wielkim autorytetem, a także autorem nowej metody pomagającej w rodzeniu, znanej pod nazwą metody profesora Kowalskiego. Jego córka, dziś nadal mieszkająca w Poznaniu, jest wdową po moim przyjacielu z lat bardzo wczesnej młodości, drze Tomaszu Karwowskim, którego, pisząc o Poznaniu, trudno nie wspomnieć, był bowiem synem niezwykle popularnej w Grodzie Przemysława postaci. Jego ojciec profesor Adam Karwowski, dermatolog, był człowiekiem pełnym osobistego uroku, przy tym typowym szlagonem starej daty i sarmatą o żywej naturze i niezwykłej aktywności. On też przyczynił się w niemałym stopniu do przeniesienia doczesnych szczątków Karola Marcinkowskiego w bardziej godne tej wielkiej postaci miejsce. Mój przyjaciel był również wnukiem profesora gimnazjalnego, dra Stanisława Karwowskiego, autora "Historii Wielkiego Księstwa Poznańskiego", książki bardzo przez generację mojego ojca cenionej. Karwowscy byli jedną z nielicznych jeszcze w XIX wieku rodzin poznańskiej inteligencji związanych z miastem od szeregu pokoleń po mieczu i kądzieli, gdyż również matka Tomasza Karwowskiego wywodziła się z rodziny ściśle z Poznaniem związanej, była bowiem z domu Łebińska. Należała zatem także do jednej z poznańskich rodzin inteligencji miejskiej o szlacheckich korzeniach.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1996 R.64 Nr4; Lata dwudzieste, lata trzydzieste dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry