RAUTY U PREZYDENTA

Kronika Miasta Poznania 1996 R.64 Nr4; Lata dwudzieste, lata trzydzieste

Czas czytania: ok. 16 min.

SŁAWOMIR LEITGEBER

R auty, przyjęcia wydawane przez prezydenta Poznania Cyryla Ratajskiego, to niemal zupełnie nieznany epizod z życia międzywojennego miasta. Prezydent urządzał je często. I o ile w życiu prywatnym był oszczędny, może nawet wręcz skąpy, o tyle na wydatki reprezentacyjne nigdy nie skąpił i grosza na ten cel nie żałował. Uważał, że wystawne bankiety urządzane na cześć przybywających do Poznania prominentów dodadzą miastu splendoru. Cyryl Ratajski mieszkał w Puszczykówku w malowniczo usytuowanej na nadwarciańskiej skarpie willi, otoczonej pięknym, starannie wypielęgnowanym ogrodem. Swoją urzędową siedzibę posiadał w jednym z najładniejszych zakątków Poznania, przy ul. Chopina 3a. Część recepcyjna jego prezydenckiego mieszkania składała się z dużego salonu oraz dwóch nieco mniejszych saloników. Tutaj od 1922 do 1934 r. odbywały się duże rauty towarzyskie i tutaj właśnie zapraszano starannie dobrane grono osób, do których sekretariat prezydenta rozsyłał drukowane zaproszenia imienne. Rauty u prezydenta Ratajskiego były wśród elity towarzyskiej Poznania bardzo popularne. Bywano tam tym chętniej, że słynęły z bogato zaopatrzonego w dobre jedzenie i znakomite trunki bufetu. Wszystko to dostarczano wprost z Bazaru, który znany był z najlepszej w Poznaniu kuchni, natomiast piwnice tego hotelu słynęły ze znakomitych, pieczołowicie pielęgnowanych win. Zimny bufet przyjęć prezydenckich obsługiwali z zawodową zręcznością kelnerzy hotelowi. Serwowali również alkohole. Prezydent hołdował najwidoczniej brytyjskiej zasadzie: mój dom jest moją twierdzą, gdyż we własnym domu w Puszczykówku oficjalnych przyjęć, nawet w kameralnym gronie, nigdy nie urządzał. Bywała tutaj tylko rodzina i to najbliższa. Nawet bliscy współpracownicy prezydenta Ratajskiego w jego domu nigdy nie byli przyjmowani. Jego życie oficjalne starannie oddzielone było od życia rodzinnego. Z najbliższymi i zaufanymi osobami z kierownictwa magistratu, jak chociażby z doktorem Tadeuszem Szulcem, kolegą z lat studiów, nie przeszedł nigdy na "ty" i nikogo z tego kręgu nigdy nie gościł w swoim

domu. Dom jego był rzeczywiście rodzajem twierdzy i panował tu swoisty ceremoniał. Siostrzeńcy jego żony, Wisia i Andrzej, z którymi byłem w przyjaźni, gdy byliśmy dziećmi, udając się z rodzicami na obiad czy kolację do willi wuja, żartobliwie mawiali, że udają się do pałacu. Prezydent Ratajski chyba gustował w dobrym jedzeniu, gdyż słyszałem, że także w jego domu kuchnia była wykwintna. Na domowe przyjęcia rodzinne składały się wyszukane dania, a menu było zawsze obfite. Również domowa piwniczka obfitowała w najróżniejsze alkohole, toteż młodszy syn prezydenta, gdy tylko zdarzyło się, że rodzice na kilka chociażby dni wyjechali, urządzał dla grona swych przyjaciół wesołe balangi, nie żałując dobrych trunków z prezydenckich zapasów. Koko, jak go w domu nazywano, czyli Kordian Ratajski był prawdziwym utrapieniem swoich rodziców, w przeciwieństwie do ich starszego syna Przemysława, który szybko wyfrunął z domowego gniazda; stąd też znałem go mało. Koko był w rodzinie czymś w rodzaju czarnej owcy, źródłem rozlicznych kłopotów i zmartwień. T en grubas o czerwonej, nalanej twarzy nie był złym, lecz zmanierowanym chłopcem. Jowialny, nieco dobroduszny, brał życie od najłatwiejszej strony i ani perswazje matki, ani gromy ojca na niego nie działały. Z Puszczykówka Ratajski dojeżdżał codziennie do Poznania autem, starą i wielką staroświecką landarą z daszkiem nad przednią szybą i stopniem ułatwiającym wsiadanie, prowadzoną przez służbowego kierowcę w mundurze magistrackim. W Nowym Ratuszu (dziś już nie istniejącym) miał na pierwszym piętrze swój gabinet. Każdego poranka, dokładnie o tej samej porze, w drzwiach willi ukazywała się sylwetka prezydenta w czarnym garniturze. Do oddalonej o jakieś dwadzieścia kroków furtki ogrodu prowadził korytarz z gęstych pnączy, rodzaj pergoli, przez której sploty nawet w lipcowy dzień z trudem przedzierały się promienie upalnego słońca. Przy furtce, wyprostowany niczym żołnierz na musztrze, stał niemłody już szofer prezydenta i otwierał drzwi starej limuzyny, pomagając zająć miejsce. Wieczory czwartkowe w apartamentach służbowych prezydenta Ratajskiego stanowiły być może świadomą kontynuację podobnych czwartków urządzanych do 1925 r. przez prof. Heliodora Święcickiego, pierwszego rektora i założyciela Uniwersytetu Poznańskiego, w jego rozległym mieszkaniu w Pałacu Działyńskich. Wieczorne przyjęcia u rektora Święcickiego miały swój rytuał. Najczęściej te czysto męskie spotkania, aczkolwiek ich gospodarz antyfeministą nie był, zaczynały się od wcześniej przygotowanego referatu, czegoś w rodzaju prelekcji. Po dość żywej zazwyczaj dyskusji pan domu, człowiek zamożny, prosił gości o przejście z salonu do sali jadalnej, gdzie na uczestników spotkania czekał suto, w dobre jedzenie i trunki zaopatrzony bufet. Były to typowe przyjęcia urządzane a la fourchette. Podobnie wyglądały czwartkowe zgromadzenia u prezydenta Ratajskiego organizowane na parterze willi przy ulicy Chopina. Nieco inny był tylko ich charakter i - z pewnością - inny skład gości. Prezydentowa Ratajska zazwyczaj w przyjęciach nie uczestniczyła. Brali w nich zwykle udział sami panowie. Bankiety były wystawne, gdyż leżało to po prostu w naturze prezydenta. Jego dewizą życiową było, że pieniądz musi krążyć i wierzył, że jego szybki

Sławomir Leitgeber

"'' ' .,,,;,., '\"H: i ':,.\.;>'t W' '' W,';'" .... ,.A te... '",< :. 1 ;>r " <>. y; , 'i ;;l' ,':>1:-:¥ ; 'V' i.....,.i . .. . :;' .. +,,::.:.';'$.. "ł:'1 ... ( . ,. ::.,t: . ".

;fb.,A.. 'r ,<' .;. :t:"

'>.t:A ..

'-', ,...... '.' ",: ..' '"ć-. II ' , ' A: -,'" , '""'!>-, . '.;;'" .4!-.......N<

" . 'Ii! ..'-j;.: ......... T ..... '1' ..... .... . ., \{:-.

f <i/' ':'..< .

.....,.

ii

,,.:Ą :.;; .. .','li

,<':.t'

.. , .

: .

..;-:-. .

,.' ,.. 1 . '.1' , ..' ".... " . ;. '...'." :.J.t)p,;,< :;',

. ,,

'. ; ł iiI III HII I !!!ii 1111::'

Ifl

Ryc. 1. Willa prezydenta Cyryla Ratajskiego w Puszczykówku

obrót jest motorem biznesu. Nieraz dawał temu wyraz. Podobnie było z wydatkami budżetowymi w gospodarce miejskiej. Tu Ratajski często staczał ciężkie boje ze swoim oszczędnym zastępcą, wiceprezydentem drem Mikołajem Kiedaczem, który pełnił tę funkcję od listopada 1919 r. i przez jakiś czas był równoczśnie wicemarszałkiem Poznańskiego Wydziału Krajowego. Te słowne utarczki Ratajskiego z wiceprezydentem Kiedaczem na posiedzeniach Rady Miejskiej odbywały się jednak w sposób kulturalny, nie kolidujący z zasadami dobrego wychowania i przyzwoitości. Zdarzył się co prawda jeden dość przykry, a nawet niesmaczny incydenł. Z natury apodyktyczny Ratajski bardzo nie lubił, gdy go krytykowano. Pewnego razu, gdy prezydent był wyraźnie w złym humorze, na jakąś uwagę wiceprezydenta Kiedacza, wypowiedzianą pod swoim adresem bez jakiejkolwiek złej intencji na posiedzeniu Rady Miejskiej, niezmiernie się uniósł i zawołał głośno z nie ukrywanym gniewem: "Quod licet Iovi, non licet bovi" (co wolno Jowiszowi, tego nie wolno wołu). Jak na tamte czasy i ówczesną wielką dbałość o dobre maniery i kulturę bycia był to incydent zupełnie niesłychany, toteż przez moment w sali posiedzeń Rady Miejskiej zapanowało głuche milczenie. Nim jednak dr Kiedacz sam zdołał cokolwiek odpowiedzieć, ujęli się za nim dwaj radni, mówiąc do prezydenta Ratajskiego, że swoim gwałtownym, agresywnym zachowaniem obraził całą Radę. Walka o finanse miasta między Ratajskim a Kiedaczem była zresztą chlebem powszednim i racja była chyba po stronie tego drugiego, gdyż rzeczywiście Ratajski nadmiernie zadłużył miasto, zwłaszcza na urządzenie w 1929 r. Powszechnej Wystawy Krajowej. Poznań uginał się pod brzemieniem długów.

Dystansował nas jedynie Lublin, gdy przeliczyć długi miejskie per capita, czyli na głowy mieszkańców. Prezydent Ratajski miał gest nie tylko wówczas, gdy chodziło o okazałe podejmowanie znamienitych gości. Chcąc podkreślić znaczenie miasta i reprezentowanego urzędu, ufundował dla siebie i swoich następców ciężki, ważący 2 kg łańcuch ze złotego kruszcu. Łańcuch ten wykonany został na jego zlecenie według projektu profesora poznańskiej Wyższej Szkoły Sztuk Zdobniczych Jana Wysockiego. Nigdy nie pominął okazji, aby spotkać się z goszczącymi w Poznaniu wybitnymi osobistościami. Chętnie widział u siebie zarówno polityków, jak i ludzi pióra, artystów i znanych działaczy społecznych i gospodarczych. Nie stosował przy tym żadnych światopoglądowych kryteriów. Jakkolwiek cechował go szeroko pojęty liberalizm i tolerancja dla cudzych przekonań i poglądów, poza zupełnie sporadycznymi przypadkami nie zapraszał nigdy duchownych. Sam, nie będąc już prezydentem, stał się członkiem dość nielicznego ugrupowania, Front Morges, był także uznawany w Poznaniu za masona. Wcześniej jednak w opinii władz centralnych uchodził za zwolennika wpływowej w Poznaniu Narodowej Demokracji i był przez nią silnie popierany.

Z całej plejady wybitnych osób, które przewinęły się przez prywatne apartamenty prezydenta Ratajskiego przy ulicy Chopina, pragnę wymienić przede wszystkim: Władysława Mickiewicza, syna wieszcza narodowego Adama; hr. Władysława Zamoyskiego, właściciela Zamku w Kórniku; przywódcę Narodowej Demokracji Romana Dmowskiego, przez jakiś czas mieszkańca pałacyku w Chludowie, skąd nieraz robił wypady do Poznania i czasem zaglądał do hotelu Bazar, by tu zjeść śniadanie i wypić ulubiony swój trunek - kieliszek starej śliwowicy. Ze szczególną rewerencją Ratajski witał malarza Leona Wyczółkowskiego, który często na dłużej przyjeżdżał do Poznania, przy czym prezydent pragnął ściągnąć go tutaj na stałe. Wyczółkowski mieszkał w Poznaniu przez szereg lat od 1929 r. i z wdzięczności za przychylność i niezwykle ciepłe przyjęcie ofiarował miastu bogaty zbiór malarstwa i przedmiotów sztuki zdobniczej. W rewanżu Poznański Wydział Krajowy podarował Wyczółkowskiemu posiadłość Gościeradz, malowniczo położoną w Borach Tucholskich, stanowiącą resztówkę po rozparcelowanym majątku, która składała się z dworu otoczonego starym parkiem. Gośćmi prezydenta Ratajskiego byli również znany pisarz Józef Weyssenhoff i marszałek Sejmu Ustawodawczego, później marszałek Senatu RP, adwokat Wojciech Trąpczyński. W dwudziestoleciu międzywojennym zajmował on mieszkanie na pierwszym piętrze tego samego domu przy ulicy Chopina, gdzie rezydował prezydent Ratajski. Willa ta stanowiła wówczas własność komunalną. W okresie swego urzędowania prezydent Ratajski jedynie dwukrotnie w swoim apartamencie służbowym przy ulicy Chopina podejmował przedstawicieli katolickiego episkopatu. Pierwsze przyjęcie odbyło się w związku z uroczystościami pogrzebowymi po śmierci zmarłego w dniu 13 lutego 1926 r. w Poznaniu arcybiskupa metropolity gnieźnieńskiego Edmunda Dalbora. Tu

Sławomir Leitgeber

należy zaznaczyć, że wbrew temu, co napisał autor jego życiorysu w "Wielkopolskim Słowniku Biograficznym", arcybiskup Dalbor nie był kardynałem. Drugi wielki raut dla wysokich dostojników Kościoła urządził prezydent Ratajski w 1927 r. Okazję do niego stanowił odbywający się w tym roku w Poznaniu Eucharystyczny Kongres Misyjny, zorganizowany przez świeżo mianowanego następcę arcybiskupa Dalbora, kardynała Hlonda, który spowodował gremialny zjazd episkopatu Polski. Poza kardynałem Aleksandrem Kakowskim z Warszawy uczestniczyli w nim arcybiskupi innych obrządków ze Lwowa, metropolici Andrzej Szeptycki i ormiański Teodorowicz. Szczególną uwagę mieszkańców miasta ściągnął na siebie arcybiskup Szeptycki, zarówno ze względu na swój okazały wzrost i potężną brodę, jak i dwuznaczne stanowisko w stosunku do Polski i Polaków. Uważano go za renegata. W procesyjnym pochodzie uczestników kongresu sensację budziły nie tylko sylwetki brodatych biskupów obrządków wschodnich, lecz bardziej jeszcze ich kosztowne stroje liturgiczne oraz wschodnie rysy twarzy. W czasie tych przyjęć dla duchownych honory domu u boku prezydenta Ratajskiego wyjątkowo pełniła jego małżonka, rzadko się tu pojawiająca, choć przecież w kręgach towarzyskich poznańskiej inteligencji znana ze swojej towarzyskiej natury i pogody ducha. Potęgujący się w Polsce na początku lat trzydziestych kryzys gospodarczy położył kres czwartkowym rautom u Cyryla Ratajskiego. Poza rautami istniały inne jeszcze okazje do urządzania przez prezydenta wystawnych przyjęć. Szczególnie bogatą oprawę posiadały śniadania i obiady wydawane przez prezydenta Ratajskiego w Złotej Sali Ratusza poznańskiego. Jedno z nich odbyło się 17 lutego 1926 r. z udziałem ponad 100 osób. W ich gronie znajdowali się konsulowie Austrii, Belgii, Francji i Wielkiej Brytanii. Jakkolwiek istniał także w Poznaniu konsulat generalny Niemiec, konsul generalny tego państwa demonstracyjnie nie został zaproszony na przyjęcie w Ratuszu. Jak zawsze, tak i tym razem, prezydent Ratajski wygłosił przemówienie, a że był dobrym mówcą, wysłuchano jego mowy z wielkim zainteresowaniem. Uważano powszechnie, że, nawet jak na krasomówcę, tym razem przeszedł samego siebie. Odpowiedział mu prezydent RP, akcentując z uznaniem umiejętności organizacyjne Wielkopolan, a ponadto wskazał na to, że w powszechnej opinii Poznań jest duchową stolicą zachodnich ziem Polski. Prezydent Mościcki niejednokrotnie jeszcze odwiedzał Poznań w latach następnych, zawsze bardzo gościnnie podejmowany. Kiedyś, w pełni bardzo gorącego lata prezydent Mościcki przybył do Poznania w otoczeniu licznej świty, mając także u boku swego syna Michała, który był przyczyną rozlicznych kłopotów głowy państwa. Najgłośniejsza była sprawa ogromnej przegranej w karty, o ile pamiętam w pokera, gdy nie tylko zgrał się do suchej nitki, ale przegrał tak wielką sumę, że nie był jej w stanie spłacić. Kodeks honorowy przewidywał tylko jedno wyjście, ale lekkoduch Michał Mościcki ani myślał palnąć sobie w łeb. Uratował go wówczas, na prośbę prezydenta, minister Józef Beck dysponujący sporym funduszemreprezentacyjnym. Sam Mościcki był bezradny, ponieważ pensja prezydencka nie była wówczas zbyt duża. I tym razem prezydent Ratajski wydał w Złotej Sali Ratusza na cześć dostojnego gościa, jego świty i licznych zaproszonych gości z miasta wystawny obiad. Jak zawsze dla prezydenta RP, na polecenie prezydenta Ratajskiego nadano bankietowi szczególnie uroczystą oprawę. Dyrekcja Ogrodów Miejskich bogato udekorowała wnętrze Ratusza zielenią oraz pięknymi kwiatami. Szczególnie pięknie i malowniczo przedstawiała się kwiatowa oprawa stołów, przy których do obiadu zasiąść mieli prezydent, lokalni notable i zaproszeni goście. Kwiaty stanowiły harmonijną całość z piękną zastawą stołową, tworząc malownicze kompozycje. Bankiet, jak zwykle, przygotowany został przez kucharzy restauracji "Bazar" i był na najwyższym poziomie sztuki kulinarnej. Stoły uginały się więc od najrozmaitszych frykasów. Poznań słynął wówczas na całą Polskę z dobrej organizacji, to też wszystko zostało dopięte na ostatni guzik i starannie przygotowane pod okiem i osobistym nadzorem dyrektora Walkowiaka, szefa Biura Prezydialnego Zarządu Miejskiego Stołecznego Miasta Poznania. Dyrektorowi Walkowiakowi sekundował zaufany totumfacki prezydenta Ratajskiego Franciszek Musielewski. Nosił on przy swojej skromnej funkcji szumny tytuł kasztelana Ratusza, co w rzeczywistości odpowiadało randze starszego woźnego magistrackiego. Wszechstronne umiejętności w połączeniu z wyjątkową gorliwością, z jaką kasztelan Musielewski spełniał swoje obowiązki, sprawiały, że w każdej niemal sytuacji można był na nim polegać. Sam także umiał zrobić wszystko, słusznie więc nazywano go złotą rączką.

Musielewski prezentował się w tym gronie godnie - był przystojny, bardzo dbał o swój wygląd zewnętrzny, miał przyzwoite maniery i był zawsze uprzedzająco grzeczny. Dyrektor Walkowiak natomiast był niepozorny, drobny, mocno już przygarbiony. Jako typowy Wielkopolanin, trochę z góry na Galicjaków z Kongresówy lub ciepłych krajów, jak wówczas mówiono, patrzący, był zapewne, jak większość rodowitych mieszkańców Poznania, antagonistą marszałka Piłsudskiego i tym samym był wrogo czy przynajmniej niechętnie w stosunku do prezydenta Mościckiego nastawiony. Oczywiście nie mogło być mowy o okazaniu goszczącemu w Poznaniu prezydentowi Rzeczypospolitej braku respektu i szacunku należnego głowie państwa. Jednak w pewnej chwili dyrektor Walkowiak, cały czas bacznie nadzorujący obsługujących bankiet, raptem stanął dęba. Sprawcą nieoczekiwanego incydentu stał się syn prezydenta Mościckiego Michał, w tym czasie radca ministerialny w MSZ, przydzielony służbowo do Kancelarii Cywilnej Prezydenta RP, swego ojca. W czasie obiadu odbywającego się w skwarny, letni dzień upał dawał się we znaki uczestnikom uroczystego przyjęcia w Złotej Sali. Prezydent Mościcki, znany powszechnie ze swoich nieskazitelnych manier człowieka światowego, jakoś wytrzymywał wysoką temperaturę panującą także we wnętrzu Ratusza, nie okazując najmniejszych oznak zmęczenia. Jednakże w pewnej chwili syn prezydenta wstał od stołu i wydał uwijającej się wokół stołu służbie polecenie, by otwarto okna sali i wpuszczono do wnętrza nieco świeżego powietrza. Służba jednak tego polecenia nie

Sławomir Leitgeber

wykonała, odsyłając go do czuwającego cały czas nad porządkiem i przebiegiem przyjęcia dyrektora Walkowiaka. Być może Michał Mościcki trochę zbyt obcesowo zwrócił się do niepozornego dyrektora, biorąc go za postać z rzędu minorum gen tiu m, czym spotęgował jeszcze jego niechęć. Ten mu jednak krótko i kategorycznie odmówił. Pierworodny syn najwyższego dostojnika państwowego nie dał jednak za wygraną. Po chwili wstał raz jeszcze, nie tając wzburzenia, i ponowił żądanie, tym razem już w formie bardzo kategorycznej, grożąc, że w razie odmowy wezwie na pomoc policję, która zmusi dyrektora Walkowiaka do spełnienia jego życzenia. Kostyczny Walkowiak nie zląkł się pogróżki. Wręcz przeciwnie, protestując swoją niepokaźną figurę z godnością zareplikował: Policja? Tutaj? Na Ratuszu policja to ja! Wiadomość o tym drobnym incydencie szybko się po całym Poznaniu rozniosła, przysparzając dyrektorowi Walkowiakowi sympatii wśród przeciwników sanacji. Świadkiem całej sprawy musiał być ktoś z otoczenia prezydenta Mościckiego, gdyż historię o tym zdarzeniu opowiadano sobie także w Warszawie, gdzie pyszałkowaty Michał Mościcki miał sporo ludzi sobie niechętnych. W 1928 r. prezydent Ratajski podejmował obiadem w Bazarze sekretarza generalnego Ligi Narodów w Genewie sir Erica Drummonda, bawiącego w Poznaniu przejazdem. Przy okazji pokazano mu nie tylko miasto, lecz także tereny pod budowę Międzynarodowych Targów Poznańskich, czyli słynnej PeWuKi. Gdy Ratajski wspomniał, że tutaj w przyszłym roku otwarta zostanie wielka wystawa osiągnięć Polski ostatniego dziesięciolecia, określając przy tym dokładnie dzień i miesiąc jej otwarcia, gość spojrzał na niego ze zdziwieniem i powątpiewająco pokręcił głową. Tymczasem prezydent słowa dotrzymał i wystawa krajowa odbyła się w określonym terminie. Otwarto ją w dniu 16 maja 1929 r. W tym. dniu prezydent Ratajski wydał dla licznych osobistości przybyłych na PeWuKę wielki bankiet w centralnej restauracji otwartej tego dnia na jej terenie w zaadaptowanej na ten cel sali dawnego browaru położonego między ulicą Śniadeckich a parkiem Wilsona. Chociaż w czasie PeWuKi byłem małym chłopcem, pamiętam szerokie i okazałe (może tylko w oczach dziecka) schody prowadzące do tego lokalu restauracyjnego, gdyż byłem tam także z moimi rodzicami, co prawda nie na prezydenckim bankiecie, lecz na obiedzie. Na inaugurację Wystawy przybył prezydent RP, prof. Ignacy Mościcki, rząd RP niemal in corpore, ambasadorowie licznych państw akredytowani w Polsce oraz liczne ważne osobistości. Rozczarowanie wywołała absencja marszałka Józefa Piłsudskiego, który w 1927 r., jeszcze jako premier, przyjął funkcję honorowego prezesa Komitetu Organizacyjnego Powszechnej Wystawy Krajowej. Z pewnością pogłębiło to jeszcze obustronne animozje, gdyż marszałek wyraźnie nie lubił Poznania i jego mieszkańców, a oni mu się odwzajemniali. Pamiętam jeszcze wypowiedzi mojego ojca, który z goryczą nieraz wspominał, że Piłsudski miał kiedyś nazwać Wielkopolskę starą, niemiecką kolonią. Mieszkańcy starego, piastowskiego grodu nigdy mu tego nie zapomnieli. Kiedy Wielkopolanie opowiedzieli się po stronie prezydenta RP pro£. Wojciechowskiego

i legalnego rządu w czasie zamachu majowego w 1926 r., noga marszałka w Poznaniu nie stanęła już nigdy. Otwarciu Wystawy towarzyszyło oddanie 21 salw armatnich, bicie w dzwony kościołów poznańskich, msze święte w intencji ich sukcesu itp. Kto nie pamięta tej ogromnej imprezy wystawienniczej, nie może sobie nawet wyobrazić, jak wielkie ona wywierała wrażenie na współczesnych. Rozmach w działaniu był przecież charakterystyczną cechą prezydenta Ratajskiego. Już sama sala, w której odbył się bankiet dla dostojnych gości, była ogromna. Liczyła 2,5 tysiąca miejsc przy rozstawionych stołach. W dniu inauguracji Wystawy zasiadło w restauracji, nazwanej "Centralną", w jednej z jej dwóch sal siedemset osób. Poza prezydentem Rzeczypospolitej licznie reprezentowany był korpus dyplomatyczny, przybyli członkowie Rady Ministrów, liczni posłowie i senatorowie, członkowie władz miasta Poznania, oficjalnie zaproszeni goście oraz znaczące osoby z miasta, władz uniwersyteckich, Izby Przemysłowo-Handlowej, Izby Rzemieślniczej itd. Powszechna Wystawa Krajowa w 1929 r. była niewątpliwie wielkim sukcesem miasta i jego władz, stąd też stała się dla prezydenta Ratajskiego okazją do wydania całego cyklu śniadań, kolacji, większych i mniejszych rautów i bankietów dla licznie przybywających znakomitych gości krajowych i zagranicznych. Jedno z nich, urządzone na cześć przybyłego na PeWuKę ambasadora USA, zakończyło się małą konfuzją generalnego konsula Niemiec w Poznaniu, który, żegnając się z ambasadorem amerykańskim, przez roztargnienie pocałował go w rękę. Ponieważ również w tamtych czasach na każde otwarcie Międzynarodowych Targów Poznańskich do naszego miasta przyjeżdżał premier, a w okresie ich trwania rządkiem przybywali różni ministrowie, prezydent Ratajski, jako gospodarz miasta, wydawał także dla nich eleganckie przyjęcia. Stałym zwyczajem prezydenta było wydawanie w dniu otwarcia Targów wytwornego obiadu w salach hotelu Bazar dla wystawców. Wieczorem tego samego dnia odbywał się wielki raut w Złotej Sali. Jego gospodarzem był również prezydent miasta. Relacje z wszystkich tych przyjęć i rautów nie powinny jednak sprawiać mylnego wrażenia, jakoby urzędowanie prezydenta Ratajskiego sprowadzało się jedynie do funkcji reprezentacyjnej. Ratajski stanowił wzór obowiązkowości i pracowitości. W okresie poprzedzającym otwarcie PeWuKi intensywnie pracował. Świadom tego, że oko pańskie konia tuczy, prezydent osobiście odwiedzał plac budowy, a ponadto każdego poniedziałku odbywały się u niego na Ratuszu odprawy, na których był na bieżąco informowany o przebiegu prac.

Nie umniejsza w niczym jego zasług fakt, że sukces PeWuKi miał dwóch ojców.

Drugim był Stanisław Wachowiak, od 1926 r. wojewoda pomorski, człowiek niesłychanie energiczny, przy tym wyjątkowo zdolny organizator. Gdy w 1933 r. odbywał się w Poznaniu wielki zjazd lekarzy z krajów słowiańskich, nagła śmierć organizatora, którym był profesor dr Adam Karwowski, wybitny poznański dermatolog i działacz społeczny, skomplikowała wcześniej ustalony program, zmuszając gospodarzy do zmiany planów. Ze

Sławomir Leitgeber

względu na żałobę po zmarłym zrezygnowano z zaplanowanego na zakończenie obrad wielkiego balu. Wówczas, po uroczystym wystawieniu w Operze "Strasznego dworu" Moniuszki, prezydent Ratajski uroczyście pożegnał uczestników zjazdu i wydał raut we foyer operowym. Także tym razem wszystko odbyło się z gestem typowym dla prezydenta Ratajskiego - miasto pokryło koszt tego eleganckiego przyjęcia. Na zimny bufet w kuluarach operowych, który przepychem olśnił zebranych na przyjęciu lekarzy z wielu krajów, złożyły się dostarczone z Bazaru wyszukane dania, doskonałe wina i inne trunki, a wszystko to w pięknej oprawie z kwiatów i zieleni. Bywały jednak sytuacje, kiedy chciano uniknąć zbędnej ostentacji. W 1933 roku przybył do Poznania, na grób syna, dawny nadburmistrz Poznania z czasów pruskich doktor Ernst Wilms. Trudno było nie zaprosić go na kolację, skoro wiadomo było, że w stosunku do Polaków potrafił się w trudnych momentach zachowywać przyzwoicie. Tak było w czasie, gdy rząd kanclerza Rzeszy Niemieckiej, księcia Bernarda Bi.ilowa, wniósł do parlamentu ustawę wywłaszczeniową. Zasiadający wówczas w pruskiej Izbie Panów dr Wilms głosował przeciw tej ustawie. O tym w Poznaniu jeszcze dobrze pamiętano, toteż na cześć gościa i jego małżonki prezydent Ratajski wydał powitalną kolację w Bazarze. Gdy dr Wilms wyjeżdżał z Poznania, Cyryl Ratajski podejmował go kolacją w restauracji "Adria", dawniejszym "Palais Royal" przy placu Wolności 18. Uczynił to chyba tym chętniej, że dr Wilm nie taił podobno swojej niechęci w stosunku do władz hitlerowskich Trzeciej Rzeszy, a co więcej, nie ukrywał także swego podziwu dla osiągnięć prezydenta Ratajskiego w okresie kilkunastu lat jego kadencji. W 1934 r. sytuacja była jeszcze bardziej kłopotliwa i trudna, gdyż Ratajski na wyraźne życzenie wojewody poznańskiego (do 31 VII 1934 r. był nim Roger Raczyński) musiał zaprosić i podejmować kolacją w Bazarze całą grupę dziennikarzy z hitlerowskich Niemiec, oficjalnie wówczas goszczących w Polsce. Co więcej - wznieść także okolicznościowy toast. Po wielu latach ktoś z jego otoczenia był nawet skłonny przypuszczać, że w hitlerowskich Niemczech dobrze pamiętano tę wizytę oraz toast wzniesiony przez prezydenta. Zdaniem tej osoby mogło go to uchronić we wrześniu 1939 r. od śmierci z rąk hitlerowców. Któż dziś odgadnie, czy było tak rzeczywiście? Za prezydentury Cyryla Ratajskiego jemu samemu i władzom miejskim zależało na ożywieniu w Poznaniu życia kulturalnego i artystycznego. W związku z tym miasto ufundowało dwie nagrody po 10 000 zł każda. W kryzysowych latach trzydziestych było to suma znaczna. Wśród laureatów tych nagród znaleźli się: Roman Dmowski (który był wówczas w trudnej sytuacji finansowej); Józef Weyssenhoff; Arkady Fiedler, też w pieniądze niezasobny; Stanisław Wasylewski; dr med. Tadeusz Walkowski, lekarz i malarz we jednej osobie, który otrzymał ją za obraz "Na barykadach Berlina"; dr Bolesław Erzepki, dyrektor Muzeum im. Mielżyńskich w Poznaniu, zasłużony filolog i wydawca oraz rzeźbiarz Szmyt, syn poznańskiego artysty malarza, portrecisty Kazimierza Szmyta. Prezydent Ratajski nie jest dla mnie postacią posągową, jak chcą historycy, jest postacią w mych wspomnieniach wciąż żywą. Znałem go przecież i licznepostacie z rodziny jego żony z bliska, w ich dniu powszednim. Jego samego pamiętam także z krótkich dni jego urzędowania w Nowym Ratuszu, po ucieczce władz miejskich z Poznania w pierwszych dniach września 1939 r., całkowicie zaskoczonego gwałtownym biegiem wydarzeń. Byłem wówczas w Nowym Ratuszu, gdzie do 14 września 1939 r. urzędował prezydent Cyryl Ratajski, który samorzutnie objął z poczucia obowiązku władzę w mieście, a obok niego w tym samym gmachu pełnił swój urząd były starosta powiatowy poznański Stanisław Ziołecki. Ratajski myślał już wówczas o ponownym rozpoczęciu nauki szkolnej przez władze oświatowe, wymieniając w rozmowie ze mną nazwisko p.o. kuratora oświaty. Zamierzał nim mianować znanego działacza oświatowego, senatora Sylwestra Dybczyńskiego. Po wkroczeniu do Poznania 10 września 1939 r. pierwszych jednostek niemieckich prezydent Ratajski nadal mieszkał w Puszczykówku i gdy jesienią tego roku po przykrym przesłuchaniu w gestapo zwolniono moją matkę, on pierwszy się nią zaopiekował. Pamiętam też dobrze prezydenta Ratajskiego z okresu przymusowej bezczynności w latach 1934-39. Musiały to być dla niego lata ciężkie. Wypełniał je pielęgnacją swoich ukochanych róż i majsterkowaniem przy swojej łodzi motorowej w maleńkiej przystani na Warcie u stóp skarpy, na której stoi jego dawna willa. Jego czynna natura kazała mu wykonywać prace nawet być może pozorowane. Ubrany w jakieś białe spodenki zajmował się pogłębianiem przystani, którą też sam chyba w owych latach zbudował. Nie podchodziłem wówczas zbyt blisko, nie inicjowałem rozmowy. Dzieliła nas przecież ogromna różnica wieku, a ponadto nie byłem pewny, czy ów biały kostium to szorty, czy też niewymowna część męskiej garderoby - nie chciałem przecież starszego pana w nieodpowiednim stroju konfundować. Spotkałem go dopiero przypadkiem wiele lat później, w okupowanej Warszawie, w zatłoczonym po same brzegi tramwaju, gdzie wdał się w bardzo nieostrożną polityczną dyskusję z moim ojcem, mogącą grozić aresztowaniem i najgorszymi konsekwencjami. Było to na krótko przed śmiercią prezydenta Ratajskiego. Jego wygląd mnie zdumiał, gdyż ten pan, który w latach mojego dzieciństwa tak dbał o swoją powierzchowność, był w tym czasie bardzo zaniedbany. Prezydentowa przeżyła lata drugiej wojny światowej i wróciła do Puszczykówka, z którym wiązało ją tyle wspomnień z dawnych lat. Wojnę przeżyły także jej siostry, pani Ala Łukanowska oraz pani Halina z Mayów, w pierwszym małżeństwie żona dra Warmińskiego, lekarza i wielkiego działacza społecznego o wielkich zasługach, przedwcześnie zmarłego, a w powtórnym małżeństwie Rozmiarkowa, jedna z czołowych działaczek ruchu Sokolic. Prezydentowa Ratajska urodziwa nie była, lecz miała w sobie wiele życiowego optymizmu. W rodzinie nazywano ją śmieszką. Przepadała za towarzystwem i chętnie organizowała pogawędki z zaprzyjaźnionymi paniami przy filiżance kawy i ciastkach. Jej małżeństwo z adwokatem Cyrylem Ratajskim było w moim przekonaniu typowym małżeństwem z rozsądku. Miał przecież przed małżeństwem z córką dra Romana Maya podobno inną narzeczoną, córkę drogerzysty WendIanda.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1996 R.64 Nr4; Lata dwudzieste, lata trzydzieste dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry