IŁŁA I MAR G RETKA

Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr4; Poznań w literaturze, literatura w Poznaniu

Czas czytania: ok. 48 min.

WSTĘP, WYBÓR I OPRACOWANIE JÓZEF RATAJCZAK

Jest to materiał z wielu względów interesujący. Ukazuje zupełnie nieznany epizod z życia wybitnej poetki: przyjaźń ze Szkotką, przybyłą do Poznania, by poślubić Polaka Witolda Nowak-Solińskiego. Zaczęło się od lekcji języka polskiego, a zażyła znajomość, przyjaźń, trwała potem aż do śmierci Iłłakowiczówny. Mamy tutaj przy tym portret podwójny: poetka napisała o "Margretce" urzekające, zabawne momentami wspomnienie (zamieszczone w "Zającu trazymeńskim" Kraków 1968), a Margaret Nowak-Solińska opisała cały szereg epizodów, dotyczących kontaktów z Iłłą, w nie wydanych drukiem wspomnieniach, które ich autorka przysłała do mnie ze Szkocji po lekturze moich "Lekcji u Iłłakowiczówny". Wybrane przeze mnie fragmenty są naprawdę smakowite. Niezależnie od bezwzględnego autentyzmu relacji mamy tutaj do czynienia z czymś osobliwym: patrzymy na poetkę okiem uważnej, dociekliwej, wyjętej jednak z zupełnie innego świata cudzoziemki. I jest to punkt widzenia, którym nas bezwiednie zaraża. Ze sporego bloku korespondencji prowadzonej w języku angielskim wybrałem listy najciekawsze, wnoszące najwięcej nowych danych do znanego nam jakoby tak dobrze portretu poetki. Listy ostatnie (po utracie wzroku) Hłakowiczówna dyktowała po polsku swoim lektorkom. Całość (pamiętnik i przekłady listów) wymagała jedynie drobnych korekt, co dobrze świadczy zarówno o talencie pedagogicznym poetki, jak i o zdolnościach jej uczennicy.

MARG RETKA

KAZIMIERA IŁŁAKOWICZÓWNA

A to - to znów Szkotką, która poznawszy na uniwersytecie w Szkocji Polaka ocalałego z wojny - mniejsza w jakich okolicznościach - zaręczyła się z nim i przyjechała za nim w roku 1948 do Poznania. Tak się złożyło, że jego wpierw poznałam, i to w najdziwniejszym miejscu, bo na dożynkach u "czarnych" ur, szulanek w Chartowie. Swieżo powróceni do kraju, ja z Siedmiogrodu, on ze Szkocji, od razuśmy się zgadali. Jeszcze parę spotkań i gość wyznał mi, że jest zaręczony ze Szkotką, ale waha się, czy ją do tego zniszczenia i niewygody sprowadzić. Bo to ani mieszkania, ani w ogóle czegoś pewnego dla kogoś, kto jak on skończył ekonomię. Oburzyłam się ogromnie na te wahania:

Ryc. 1. Kazimiera Iłłakowiczówna (siedzi) i jej siostra Barbara. (około roku 1899)

- Więc jak to, zawrócił jej pan w głowie i teraz chce się pan wymigać?! Czego się pan w ogóle namyśla: Szkotka to skarb, tam jest inna niż u nas tresura. Ten rodzaj żony będzie oparciem, nie - zatruwającą życie histeryczną osobą z wymaganiami i ciągłym wymawianiem nie spełnionych rzekomo obietnic "Ach ja nieszczęśliwa, i po co ja za ciebie wychodziłam!" Zobaczy pan, ona zakąszę rękawy i nie ma rzeczy, której by dla domu nie zrobiła. A przy tym żadnych fochów czy dąsów, bo tam u nich to jest nie przyjęte... Z wesołą twarzą i dobrym humorem. Facet słuchał mnie uradowany, bo miał wielką ochotę tę swoją Szkotkę sprowadzić i tylko wentylował wątpliwości przez skrupulatność. N o i przyjechała... W cudownych lokach, eleganckich sukienkach, z malinowymi paznokietkami, różaną cerą i promiennym zaiste humorem... Panicznie się bałam, że jakoś nie dopisze, że mój proroczy portret się nie sprawdzi i ów -

dajmy na to - Atanazy będzie miał do mnie śmiertelną pretensję... Ale Margretka o milę przeskoczyła moje nadzieje, nie dość że ich nie zawiodła! Szczęśliwy narzeczony tyle że ją do mnie przyprowadził, bo nazgarniał niezliczonych jakichś prac i harował bezprzytomnie z myślą o własnym domowym ognisku. Tymczasem jednak nie tylko nie było ogniska, ale nawet osobnego legowiska dla przyjezdnej. Załamałam ręce dowiadując się, że opieszały Atanazy żadnego pokoju dla niej nie przygotował i umieścił ją po prostu, jak mi Margretka zreferowała, u "przyjaciółki z lat dziecinnych". Ta znowuż posiadała tylko jeden - na szczęście bardzo szeroki - tapczan, podzieliła się nim więc gościnnie z Margretka. Tak się wstydziłam za tego Atanazego, jakbym go sama, razem z jego przyjaciółką lat dziecinnych i jej podwójnym tapczanem, wymyśliła... Ale Margretka promieniała: - Jaka ona dobra, jaka ofiarna, i to dla mnie, całkiem obcej.

- Ależ to okropne! Dlaczego nie można przynajmniej zrobić osobnego posłania, choćby na zestawionych dwóch fotelach? - Bo nie ma dość prześcieradeł... Zresztą tak jest świetnie. A jak się z N aciem pobierzemy, dostaniemy mieszkanie. Wy w Polsce jesteście tak okropnie krytyczni i serio! Przecie to drobiazg i nawet zabawny. Więc z tym "drobiazgiem" przeszedł czas jakiś. Zdążyła Margretka pobrać ode mnie sporo lekcji polskiego i poznać szereg bliższych mi w Poznaniu osób, które wszystkie załamywały nad nią ręce jak ja i namawiały, żeby wracała do swojej Szkocji. - Po co ci to wszystko, Margretko? Przecie masz dom, rodziców i dostaniesz tam, jaką chcesz pracę. - A wy? - śmiała się Margretka.

- Myśmy przywykli... Margretka była prezbiterianką, zajść więc mogły komplikacje ze ślubem, niby że jaki on ma być; tymczasem wzięto cywilny, bo inaczej - jakże z mieszkaniem. "N acio" miał spory pokój na Sołaczu, ale jego instytucja obiecała mu prawdziwe mieszkanie na Jeżycach. Nikt z nas, tj. ani ja, ani znajome z mojej strony, nigdy nie wspominaliśmy Margretce ani słowem o sprawach religijnych. Ona sama zaczęła... N acio był ateistą i w ogóle - nie interesował się. Nawiasem mówiąc, jedyny raz w owym czasie Margretka zamanifestowała przy mnie coś w rodzju krytyki Nacią, może nie krytyki, ale osłupienia... Otóż, gdy wyjechała na tydzień do jakiejś, znajomej skądś, Szkotki na Wybrzeże, Nacio, w jej nieobecności, zużył wszystkie naczynia stołowe i nie zmywając kolejno powstawiał brudne na półki... - I, moja droga - wyszeptała Margretka omal że nie dygocąc z wrażenia - musiał ich nie umytych jednak używać po kilka razy, bo naczyń mamy mało! - Ale zaraz starła z twarzy wyraz zgrozy i roześmiała się: - Rozumiesz przecie, że ja tylko żartuję. Zresztą to pewno był z jego strony figiel! Więc N acio był niewierzący, ale obfitował w gorliwe krewne z okolic Częstochowy. Te zapewne nie miały naszej dobrze wychowanej dyskrecji... Zresztą i ja przy całej dyskrecji zaczęłam patrzeć na Atanazego wilkiem... Przecież to ja mu doradzałam, żeby Margretkę sprowadził, a tu kto wie, czy facet w ogóle

Ryc. 2. Kazimiera około 9 roku życiadziała w dobrej wierze, może ją "potem" odeśle do domu. Nie chciałam go widywać u siebie. Spostrzegła to Margretka. Ja wiem, ty uważasz, że żyjemy ze sobą bez ślubu.

Ja ciebie nie sądzę i nic się między nami nie zmieniło.

Ale uważasz, że nie mam ślubu, powiedz? Oczywiście, że nie masz go, ale to nie twoja wina.

Myślisz, że to jego wina? Przecie to ja chciałam przyjechać.

Powtarzam, że wszystko między nami jest jak dawniej, ale daj mi spokój z twoim Atanazym. Znać go nie chcę... Margretka już wcale dobrze gaworzyła po polsku.

- Wiesz - powiedział kiedyś - tu są sami katolicy, a tam u nas sami prezbiterianie. To bardzo interesujące. Czy nie mogłabyś mi wyjaśnić, jakie są między tymi religiami różnice?

- Margretko, ja nie potrafię mówić o takich rzeczach. Ja nie jesten rzeczoznawcą od religii. Jeszcze bym coś pokręciła. - To kto jest? Bo ja po prostu chciałabym, by mi ktoś wytłumaczył. Żeby wiedzieć, wcale nie żeby się nawrócić. Miałam pod ręką na miejscu młodą uczoną zakonnicę, znaną mi od lat dziecinnych sensatkę, istny cud lojalności i dyskrecji. Doradziłam Margaretce, żeby z nią wymieniała lekcje: angielski - za dogmatykę, z gwarancją, że ona nie ma zamiaru się nawrócić, tylko chce się dokładnie zorientować, w co tutaj ludzie wierzą. Marielka - to cywilne imię zakonnicy - cierpliwie i oschle wykładała i objaśniała, aż Margretka razu pewnego przybiegła do mnie jeszcze bardziej rozpromieniona niż zazwyczaj. - Wiesz - zawołała - to nadzwyczajne! Już teraz dobrze wszystko zbadałam i przechodzę na wasz katolicyzm... Cjocja będzie uradowana. Trochę mnie Margretka nawet zgorszyła. Jak to, nawet pół roku nie trwały te jej lekcje dogmatyki!... - Więc sądzisz - powiedziałam - że możesz porzucić prezbiterianizm bez skrupułów? - Ależ tak, tak... Wiesz, przekonałam się, że właściwie nie ma żadnych różnic. Że John Knox przewrócił się na to dictum w grobie, nie wątpię. Mój Boże, te wszystkie walki, prześladowania, tortury, egzekucje i - żadnych różnic! Miła, sumienna Marielka była też spiorunowana, kiedy jej zreferowałam punkt widzenia Margretki. - Więc powiedziała ci, że nie widzi żadnych różnic?!... - Tak, moja droga, i podziwiałam twoją perfidną metodę. Jak ty jej to wmówiłaś?! Ależ z ciebie nie lada apostołka. Marielka jeszcze bardziej się speszyła: - Ależ ja nic jej nie wmawiałam. Myśmy wcale o prezbiterianizmie nIe mówiły. Ja tylko wykładałam najelementarniejszą naszą dogmatykę i odpowiadałam na pytania... Jakiemukolwiek czynnikowi to przypisać, Margretka pierwsze dziecko chrzciła już jako katoliczka. Przepadała za swoją parafią i chodziła do ślicznego kościółka Św. Jana z olbrzymim angielskim mszałem, którego rozmiary trochę ją ambarasowały. Właściwie nic jej nie zostało oszczędzone. Pierworodny wyszedł z kliniki z dziecięcą biegunką a Margretka z gruźlicą prosówkową. Wychodząc ze szpitala dostała się do nowego mieszkania, ale nie w mieście, tylko za Śródką, zaraz też musiała pierworodnego umieścić u zawodowej pielęgniarki, bo ją samą odwieziono na chirurgię z powodu strasznego wrzodu. N o i leżała czas jakiś gorączkująca, choć już po operacji, jako jedna z ośmu pacjentek, w pokoju ze szczelnie zamkniętymi oknami. N osiłam jej książki, a ona niezmiennie na pytanie o zdrowie odpowiadała pełna otuchy, że jest świetnie: "Oh, finel" Nigdy słowa nie powiedziała na tamtą klinikę, nigdy nie męczyła męża niepokojem o chore niemowlę, w ogólewyglądało, że 38 stopni temperatury uważa za coś, co widocznie jest tu u nas przyjęte. Aż któregoś dnia, kiedy przyszłam wymienić jej książkę na nowszą, nagle spojrzała na mnie jakby trochę poważniej niż zwykle i powiedziała: - Chciałabym, żeby mama tu była.

Jakże ja się spłoszyłam wtedy, jak zaczęłam wyrzucać sobie bezmyślność i bierność! Jak popędziłam wprost od niej do telefonu... Po tym alarmie ktoś bardzo energiczny ze świata lekarskiego spowodował nowe badania i wtedy to okazała się, że Margretka ma po prostu gruźlicę, od jakiego momentu - nie wiadomo... Odwiedziłam ją na nowym oddziale w szpitalu. Radosna, wyświeżona powitała mnie słowami: - Nareszcie otwarte okna? Co za szczęście. I - już wiosna! Kiedy psioczyłam przy niej na niedbalstwo, które ją przetrzymało tak długo niepotrzebnie na chirurgii, gdy należało leczyć gruźlicę, rozgniewała się: - Oni tacy zajęci, te inne pacjentki takie naprawdę chore! Musiałam mieć predyspocyzję od dawna. Nikt nie jest winien. Zresztą to drobiazg... A oni wszyscy tacy dobrzy dla mnie. Na Osiedlu pracy było co niemiara... No i ciągłe badania dziecka i jej wambulatorium... I daleko do miasta... I kolejki. Ondulacja wygasła, loki się rozprostowały, ze spracowanych rąk zeszła siódma skóra... Wtedy wydały wreszcie owoc starania o przyjazd matki, starej Szkotki. Preludium do tego ewenementu stanowiła pierwsza rozmowa telefoniczna ze Szkocją. - Wystaw sobie, że ich usłyszałam... N o i wiesz, jak to jest. Powiedzieli "halo" i ja też. Ojciec powiedział: "Jak się masz" A ja naturalnie: " Oh finel A ?" W . .. M d k l A . k ?, C . ?" W .

wy. IęC onI." y - os ona e. Ja tam u was. . zy zImno. ... lesz, skończyły się te dwie minuty i - nic. Była speszona i patrzyła bezradnie, jak bym ja mogła uleczyć te ich "nieartykułowane" szkockie natury! Za to ustąpiłam jej jedną trzecią mojej - pożal się Boże - posługaczki, nie domęczonego chucherka, ale zawsze mogącego w czymś wyręczyć Margretkę. Ajuż był i drugi synek w drodze. Nacio wyłaził ze skóry, żeby nastarczyć, Margretka szorowała schody i nosiła na strych ciężkie kosze własnoręcznego prania. W ostatnich latach poroniła dwa razy - mimo tej posługaczki! - ale miała i tak już troje wspaniałych, zdrowych, rozhasanych dzieci, kiedy mama Szkotka przyjechała na parę tygodni w odwiedziny. Gdy się zapowiedziała, spytałam Margretkę zaniepokojona: - Ale co ona powie na to, żeś zmieniła religię?! - Mama? Nic. To są sprawy zbyt osobiste.

Stara Szkotka pobyła z miesiąc. Dyskretnie trzymała SIę z dala. Po jej wyjeździe spytałam tylko o jedno: - I cóż mama powiedziała na twój sposób życia? - Wyobrażałam sobie, że będzie pełna zgrozy wobec jej codziennych trudności. Ale Margretka nie miała nic do zreferowania na ten temat, a widząc, że oczekuję jakichś rewelacji, przypomniała sobie jedno: - A tak... Mama zdziwiła się, jak mogę wynosić śmieci tylko raz na dzień zamiast trzy razy. Uważała, że to niehigieniczne. N o i ma rację.

Kiedy z trojgiem dzieci dostali dwa pokoje w śródmieściu, Atanazy w godzinach popołudniowych kończył studia politechniczne i już prac zleconych brać nie mógł. Margretka dorabiała jak mogła: sprzedawała kawę z paczek, dawała lekcje, wzięła pracę na Targach, wreszcie nawet śpiewała angielskie teksty w Radio. Atanazy zaczął łysieć z przemęczenia i zasypiał stojąc... Właśnie wtedy przyszło u Margretki to drugie poronienie... opłakane gorzkimi łzami. Znów naraiłam jej kogoś do pomocy, ale siły nawet takiej wspaniałej natury (gruźlicę dawno wyleczono) zaczęły się wyczerpywać.

Taki był stan rzeczy, kiedy ja z kolei na czas jakiś poszłam do szpitala... I tam pewnego dnia zjawiła się u mnie Margretka z bukietem kwiatów i mszałem.

- Bo ja się zdecydowałam - nie patrzyła mi w oczy - to jest, myśmy postanowili... Więc ci odnoszę pożyczony mszał. Pomyślałam, że przechodzi z powrotem na ten swój prezbiterianizm. Cóż - bywa! Patrzyłam więc na nią o nic nie pytając.

- Myślę, że dobrze zrobimy, jadąc nie wprost do Rodezji w Afryce, ale najpierw na jakiś czas do Szkocji. Papużki zostawimy sąsiadom. Do Afryki?! - Ty wiesz, że robiłam, co mogłam.

- Wiem, Margretko. A mszał ci pożyczam i nadal, niech będzie i do Afryki.

Kiedy wyszłam ze szpitala, Margretkowa rodzinka już była daleko... N o cóż!... Nic w tym dziwnego ani zdrożnego. Dziwne zaczęły dopiero wydawać się listy następnej zimy. Margretka ginęła z tęsknoty za Poznaniem, za tutejszymi kościołami, za targami na placach, za wścibskimi sąsiadkami raz po raz wpadającymi, żeby coś pożyczyć lub na godzinkę podrzucić dzieci. "Nigdy - pisała - tu się nie przyzwyczaję. Wszyscy tu tacy tępi. Z góry wiem, o co zapytają i co odpowiedzą. Oni się niczym nie interesują, nic nie wiedzą o świecie. W Poznaniu każdy prosty człowiek więcej wie, każde dziecko mądrzej się zapyta..." Annie, ta jej czwarta, urodziła się już w Szkocji bez tych wszystkich dramatów, perypetii i wyrzeczeń. "Jakie to okropne, pisze Margretka, że chłopcy już zaczynają mieć szkocki sposób bycia. Gotowi wyrosnąć na Szkotów... Pozdrów ode mnie wszystkich, wszyskich, powiedz całemu Poznaniowi, jak bardzo do niego tęsknię..."

MOJE SPOTKANIA Z IŁŁĄ MARGARET NOWAK-SOLIŃSKA Scotland

W 1949 roku przyjechałam do Polski. Żyłam w Polsce przez dziewięć lat aż do roku 1957. Zaraz na początku spotkałam Kazimierę Iłłakowiczównę. Wzięła mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła, nauczyła języka polskiego, czuwała nade mną przez cały czas mojego życia w Polsce i byłyśmy w stałymkontakcie listownym aż do jej śmierci w 1983 r. Jej zawdzięczam, że poznałam polski język, bez znajomości którego nie mogłabym wejść w polskie życie, polskie problemy, radości i smutki. Znalazłam przyjaciół, którzy mnie przyjęli jak swoją. Iłła, bo prosiła, aby tak ją nazywać, wiedziała lepiej od innych, że tylko przez język można wejść w naród i pokochać kraj. Toteż z żelazną dyscypliną uczyła mnie języka polskiego. Prowadziła poprzez zawiłości polskiej gramatyki, poprzez przypadki, czasowniki, zaimki, przyimki i słowa, słowa. Niektóre z nich szumiały, szeleściły, szeptały, których w żaden sposób nie mogłam wymówić. Iłła władała doskonale językiem angielskim. N a początku, była jedyną osobą, poza Witkiem, do którego przyjechałam jako narzeczona, z którą mogłam rozmawiać moim rodzonym językiem. Po powrocie do Szkocji w 1957 roku prowadziłam z Iłłą korespondencję przez kilka lat. Ostatni list otrzymałam w 1981 roku, Iłła była już niewidoma od kilku lat i prosiła mnie, abym pisała po polsku, gdyż nie wszyscy, którzy jej czytali moje listy, znali język angielski. Iłła też zachęcała mnie, abym napisała wspomnienia o moim życiu w Szkocji i w Polsce. Ale nie spodziewała się pewnie, jak wiele zajmie w nich miejsca.

Pewnego mroźnego, ciemnego wieczoru w lutym 1949 roku Witek, mój narzeczony, zaproponował, abyśmy odwiedzili Kazimierę Iłłakowiczównę, poetkę, której poezją zachwycał się jeszcze w swoich szkolnych czasach, przed wojną. Powiedział, że spotkał ją kiedyś na wiejskim przedstawieniu dla dzieci zorganizowanym przez siostry zakonne i w rozmowie z nią wspomniał, że jego narzeczona ma przyjechać ze Szkocji i że nie bardzo był pewny czy dobrze robi, chcąc ją do Polski sprowadzić. Obruszyła się na niego. Jak może myśleć o sprawieniu zawodu dziewczynie, której na pewno przyrzekał małżeństwo. "Jak tylko przyjedzie, niech pan mi ją przedstawi" - powiedziała. Nie spotykając w życiu wielu sławnych ludzi, i będąc z natury nieśmiała, zgodziłam się na to bez specjalnego entuzjazmu. Byłam mile zaskoczona jej serdecznym przyjęciem. Nie zapomnę jej otwartych ramion i przyjaznego uśmiechu, którym mnie witała. Nic dziwnego, że od razu przypadła mi do serca. Żyła wtedy w trudnych warunkach materialnych. Jej twórczość nie była publikowana. Zarabiała na życie, udzielając lekcji. Mieszkała w jednym pokoju przy ulicy Gajowej. Poczęstowała nas kakaem z paczki, którą otrzymała od przyjaciela z zagranicy. Miała tylko jeden przyzwoity kubek przeznaczony wyłącznie dla biskupa, gdy ją od czasu do czasu odwiedzał, my piliśmy z blaszanych starych kubków, ona z blaszanej puszki po jakichś konserwach. Iłła zainteresowała się moim życiem i moją przyszłością w Polsce. Zanim pożegnaliśmy się ustaliliśmy, że będziemy spotykać się regularnie, że ona, Iłła, będzie uczyć mnie języka polskiego, a ja będę jej czytać po angielsku. Tak zaczęła się długa, aż do jej śmierci, przyjaźń. W zamian za jej cierpliwe słuchanie mojego polskiego nieudolnego dukania czytałam jej po angielsku, podczas gdy ona reperowała swoją garderobę. Iłła uwielbiała P.G. Woodhous'a. Miała kilka jego książek. Siedzieliśmy i śmialiśmy się z Berta Wooster'a i jego przygód. Ona pracowała nade mną niestrudzenie, starając się, abym dobrze wymawiała takie słowa, jak "skrzypce", "pszczoła" czy "szczypta", czy "ścierń". Brzmiało to trochę w moich ustach, jak świsty i zgrzyty nienasmarowanej maszyny. Jak długo znałam Iłłę, zawsze wzbudzała we mnie obawę, aby nie zasłużyć na jej dezaprobatę czy krytykę. Była ode mnie dużo starsza, znała świat i ludzi, była znaną pisarką. Była dla mnie autorytetem i przyjaciółką zarazem. Imponowała mi jej znajomość języków. Udzielała lekcji rosyjskiego, angielskiego, niemieckiego, francuskiego. Tłumaczyła poezję węgierską. Aja miałam 23 lata i wiedziałam niewiele o świecie. Gdy była z czegoś niezadowolona, wyrażała to bez ogródek i patrzyła na mnie w ten swój specjalny sposób, zgorszonym wzrokiem. I mówiła zgorszonym tonem: Margaret. W pewnym sensie zajęła miejsce mojej matki, którą zostawiłam w Szkocji, a której opinii czy instrukcji nie ważyłabym się kwestionować. Jako najmłodsze dziecko i jedyna córka w rodzinie byłam otoczona specjalną opieką, krępującą moją samodzielność, aż do momentu, kiedy zdobyłam się na odwagę oznajmić, że jadę do Polski. Od czasu, gdy opuściłam dom, brak mi było pewnego oparcia, pewnego autorytetu, poczucia bezpieczeństwa. Iłła przywróciła mi to poczucie. Trzeba było także ustalić, jak mamy się do siebie zwracać czy tytułować. Na początku rozmawialiśmy wyłącznie po angielsku, to nie było problemu. 'You' rozwiązywało wszystko. Może znaczyć 'ty', 'wy', 'pan', 'pani', 'państwo'. W polskim nie. W polskim trzeba wybrać jeden z tych tytułów, gdyż każdy oznacza inny stosunek do osoby, do której się zwracamy. N a początku trzeba mówić 'pan', 'pani'. Zawsze zdawało mi się, że mówię do jakiejś 'pani', której nie ma, a nie do osoby, z którą rozmawiam. 'Jak się pani czuje? Jaka pani?' Tej samej formy używa się w języku hiszpańskim. Wydawało mi się to czymś sztucznym, niezrozumiałym i niepotrzebnym. Iłła zaczęła od 'pani', ale wkrótce została tylko Margaret, bo język angielski, do którego wracaliśmy często, nie znosi łączenia tytułu 'Miss' czy 'Mrs' z imieniem. Można ich używać tylko z nazwiskiem. Poprawnie po angielsku jest Miss Hunter (moje panieńskie nazwisko), a nie Miss Margaret. Mrs. Nowak a nie Mrs. Margaret. Ja mówiłam 'pani' Iłłakowiczówna, ale trudno mi było wymówić to nazwisko. Iłła się denerwowała, że przekręcam je. Tak zresztą, jak się denerwował Józef Korzeniowski, który w końcu zrezygnował z niewymawialnego Korzeniowskiego, bo nie mógł, jak pisze, znieść tych zgrzytów i przeinaczeń swojego nazwiska. Został Józef Konrad (Joseph Conrad). Nie było w duchu języka angielskiego używać formy 'pani Kazimiero', a języka tego często używaliśmy. Doszliśmy do wniosku, bez wielkich dyskusji, że najlepiej będzie: Iłła i Margaret. Z początku było mi niezręcznie, bo nigdy przedtem nie zwracałam się do starszej osoby po imieniu, ale wkrótce było to zupełnie naturalne. Na lekcje formalnej gramatyki Iłła wysłała mnie do Mrs. Meisner, która mieszkała za Poznańską Operą. Jestem pewna, że było ambicją Iłły, aby nauczyć mnie dobrze języka polskiego, tak dobrze, jak ona znała język angielski.

Poza tym miała dużą satysfakcję, gdy osiągała dobre wyniki. W "Niewczesnych wynurzeniach" pisała: "Czasem kiedy nauczę kogoś od początków jakiegoś języka tak, że uczeń rozmawia ze mną swobodnie, patrzę na to prawie, tak jak na cud."

* * *

Po pewnym czasie Iłła doszła do wniosku, że byłoby to pomocnym w nauce języka polskiego i dała mi pewne zajęcie, gdy Witek był w pracy. Miałam udzielać lekcji języka angielskiego. Mieszkaliśmy wówczas w jednym pokoju w willi przy parku Wilsona. Nie miałam dużo pracy w domu. Gotowałam tylko śniadania i sprzątałam nasz mały pokoik. Obiady i kolacje jedliśmy na mieście. Zdecydowawszy, że mam uczyć angielskiego, Iłła postanowiła dać mi przykład, jak prowadzić lekcje i posłuchać jak ona to robi. W tym celu posadziła mnie za parawanem w swoim pokoju zanim przyszła studentka i przykazała siedzieć cicho, nie dając najmniejszego znaku, że ktoś tam siedzi. To mogłoby krępować studentkę. Wszystko, co pamiętałam z tej lekcji to było uczucie strachu, aby się nie poruszyć i tym nie zdradzić swojej obecności. Cała ta rzecz była zupełnie śmieszna. Czułam się jak idiotka, ale siedziałam przez całą godzinę nie poruszywszy ani jednym mięśniem. To wyglądało bardzo komicznieteraz, a byłoby bardziej smlesznie, gdybym nagle wyskoczyła zza parawanu i wystraszyła uczennicę. Ale Iłła była taka. Ona powiedziała, co masz robić i nawet, gdy wydawało się to nieco, powiedzmy, ekscentryczne, robiłaś co 'kazała'. Później przysyłała mi uczniów i uczennice.

Między innymi dwoje dzieci dr Marii Dwożenko- Rozwadowskiej, Hanię i Natka. Hanka była bardzo pilną uczennicą. Dziś jest profesorem i dyrektorem Kliniki Neurologicznej w Warszawie. Natek chciał koniecznie być zawodowym bokserem, dziś jest lekarzem rentgenologiem. Z rodziną tą jesteśmy w przyjaźni. Byli i inni, nie tylko ci, których przysłała mi Iłła.

* * *

Pewnego razu zabrała mnie Iłła ze sobą, aby posłuchać chóru Stuligrosza w kościele na Grobli. Oczywiście wiedziała, że byłam protestantką i gdy znaleźliśmy miejsca do siedzienia w zatłoczonym kościele dała mi książkę do czytania, jakiś romans, nie pamiętam dziś, co to było. Rzuciłam tylko na to okiem, gdyż z moim protestancko - prebiteriańskim wychowaniem byłam przerażona na myśl, że mam czytać jakąś powieść w kościele. Iłła w tym czasie miała zawsze ze sobą duży, męski stary zegarek. W pewnym momencie wyciągnęła z torebki ten ogromny zegarek i zaczęła nakręcać głośno. Wydawało mi się, że cały kościół na nas patrzy - zupełnie jak wtedy, gdy moja mama śpiewała głośno w kościele w Szkocji. Ale z przyjemnością słuchałam śpiewu chłopców Stuligrosza i chciałam także posłuchać gry organowej po mszy, ale Iłła chciała wyjść. Wydaje mi się, że nie była bardzo muzykalna, a może była... Zabrała mnie kiedyś do poznańskiej Opery na przedstawienie" Eugeniusza Oniegina", co sprawiło mi ogromną przyjemność, a także na przedstawienie w Teatrze Polskim sztuki hiszpańskiego poety i pisarza Garcia Lorci 'Dom Bernardy Alba'. Niewiele z tej sztuki rozumiałam, ale dziś, z przyjemnością mogę mówić moim hiszpańskim przyjaciołom, że po raz pierwszy słyszałam o ich wielkim poecie i pisarzu w Polsce, w 1949 roku, w towarzystwie wielkiej poetki polskiej Kazimiery Iłłakowiczówny. Zajmowaliśmy się także domowymi sprawami, jak pieczenie, robienie konfitur i marmolad. Pamiętam, szłam kiedyś za Iłłą z wielką brytwanną ulicami Poznania, niosąc ciasto na placek (cake) do piekarza, aby go upiekł. To był nowy dla mnie sposób pieczenia. Nie widziałam gotowego placka. Prawdopodobnie Iłła darowała go komuś. Ona sama żyła bardzo skromnie. Wczesnym latem postanowiła zrobić nieco dżemu truskawkowego z dzikich truskawek, które kupiła na rynku. Ja byłam wyznaczona do mieszania. Rano zameldowałam się na Gajowej, zostałam wprowadzona do kuchni i zostawiona dla nadzoru nad garnkiem z dżemem. Miałam mieszać i uważać, aby się nie przypalił, podczas gdy Iłła uczyła angielskiego w swoim pokoju. Od czasu do czasu przychodziła sprawdzić czy ja robię dokładnie tak, jak mi rozkazała. Po pół godzinie chciałam ją przekonać, że to już wystarczy, że dżem już gotowy, ale ona nie dała się przekonać i nalegała na dalsze gotowanie, próbując go na talerzyku. Dżem był czymś, na czym ja się dobrze znałam, gdyż robiliśmydżem w Szkocji każdego lata. Wiadomo, że Szkocja jest sławna ze swoich malin i truskawek, i dżemu. Klimat szkocki jest bardzo dobry dla produkcji tych owoców i przetworów. W rezultacie dżem Iłły nie zdobyłby nagrody w Szkocji, w konsystencji i kolorze był raczej podobny do toffi niż do truskawego dżemu. Ale jej właśnie o taki dżem chodziło.

* * *

Wczesnym latem, gdy dni były dłuższe i cieplejsze, Iłła zdecydowała, że powinniśmy wyjść nieco dalej poza miasto, a będąc Szkotką na pewno lubiłam spacery. Lecz to, co Iłła nazywała spacerem, to był długi marsz, w Szkocji znany jako 'hike'. Normalnie braliśmy pociąg czy autobus dokądś poza Poznań, a potem maszerowaliśmy cały dzień. Do Rogalina, do Puszczykowa, do Kobylegopola. Odwiedzaliśmy te wszystkie miejsca, te wszystkie dwory i pałace, w których ona kiedyś była gościem przyjmowanym z największymi honorami. Przed wojną. To było dla mnie fascynujące, słuchać jak opowiadała o przyjęciach i zabawach, w których brała udział. Pewnego dnia, po dłuższym marszu drogami i miedzami polnymi, dotarliśmy do Kobylegopola. Sam dwór czy pałac był w ruinie, jak wiele innych w Polsce. Czuło się jak gdyby w powietrzu swąd spalenizny. Opodal stało kilka chat, niektóre zupełnie zniszczone, inne wydawały się zamieszkane. Iłła zastukała energicznie do jednych drzwi. Po chwili się otwarły i ukazało się w nich dwoje staruszków. Na widok Iłły wybiegli oboje przed chatę i przypadli jej do rąk, kłaniając się prawie do ziemi i całując ją po rękach. Witali ją jak jaśnie wielmożną panią, którą była kiedyś, gdy oni byli w służbie u jaśnie wielmożnego pana na Kobylempolu. Moje zdziwienie i zmieszanie jeszcze się pogłębiło, gdy oboje staruszkowie chcieli i mnie w ten sam sposób powitać. Nie mogłam przecież pozwolić, aby ta stara kobieta kłaniała mi się do kolan i całowała po rękach. Podniosłam ją z pokłonu i podałam jej rękę normalnie, jak każdemu innemu, czym wydawała się bardzo zdziwiona. Była to scena jakby z innego wieku, jakbyśmy cofnęli się do czasów feudalnych. Kiedyś w Szkocji, jeden z żołnierzy polskich mówił mi, że przed wojną pracował na folwarku u jaśnie pana hrabiego i kiedy pan hrabia na koniu przyjeżdżał na pole zobaczyć, jak idzie praca, trzeba go było w buty pocałować na przywitanie. Uważałam to za dobry żart. Teraz widziałm, że to mogła być rzeczywistość. U nas w Szkocji system klanowy czynił szkockich chłopów bardziej niezależnymi. Klan był raczej rozległą rodziną i szacunek dla 'Lairda', naczelnika klanu, polegał raczej na lojalności w stosunku do klanu, na poddaństwie. Mieliśmy powiedzenie "that J ock is as good as his master". Nie było chłopów poddanych, przywiązanych do ziemi. Sługa był tak dobry, jak i jego pan. Jak pan zasługiwał na szacunek, to go szanowano i słuchano. Lecz nic więcej.

Potem podeszłyśmy do ruin. Iłła pokazała mi parasolką resztki wieży i powiedziała: "Na tej wieży był duży zegar. Kiedy tu przyjeżdżałam, prosiłam gospodarza, aby zatrzymał ten zegar, bo mnie denerwowało jego tykanie i bicie godzin. W nocy nie mogłam usnąć. Oczywiście gospodarz zegar zatrzymywał.

Ryc. 4. Ilła w roku 1919

- III S

Wit

Byłam tu zawsze gościem honorowym, przyjmowanym z całym ceremoniałem.

Odbywały się tu wielkie zabawy i spotkania. Zjeżdżali się goście z okolicznych dworów, bywali dyplomaci, politycy, goście zagraniczni". Iłła śmiała się głośno, wspominając swoją młodość. Była kiedyś wielką damą. Należała do elity socjalnej. Do wybranych. Słuchałam jej opowiadania o tamtym, przeszłym świecie z ciekawością i niedowierzaniem. Polska w której żyłam, była zupełnie inna. "Gdy chciałam być sama, kazałam przynieść mój leżak na odległy trawnik i mówiłam innym gościom, aby mi nie przeszkadzali". "Oczywiście nie przeszkadzali" wtrąciłam. "Oczywiście, of course, nikt by się nie odważył, ja byłam wtedy wielką damą". Wydawało mi się, że wchodzę za kulisy historii. Mało wówczas jeszcze o Polsce wiedziałam, ale jedno było dla mnie bardzo jasne: Polska przeszła nie tylko straszną wojnę, która ją zrujnowała. Polska przeszła także metamorfozęspołeczną. Klasa kiedyś rządząca i posiadająca była dzisiaj niczem. Jeszcze jej cienie błądziły po tej nowej rzeczywistości, ale były to już tylko cienie, jak w Hadesie, po drugiej stronie Styksu.

* * *

Było to w czerwcu. Ostatnio te nasze 'spacery' zaczęły być dla mnie bardzo uciążliwe i zupełnie mnie wyczerpywały. Witek, mój mąż, mówił mi: "Powiedz Ule, że już nie chcesz chodzić na te długie spacery, bo cię męczą". Ale ja nie chciałam się przyznać, że byłam słaba. Słabsza od niej, o tyle lat starszej ode mnIe. Tego gorącego dnia w czerwcu przybyliśmy do Kobylegopola i zaczęliśmy podlewać kwiaty na grobie jej przyjaciółki, starej księżnej (prawdopodobnie Mycieiskiej). Ja miałam wyciągać wodę ze studni, a ona miała podlewać kwiaty.

Nagle poczułam się bardzo nieswojo. Zrobiło mi się niedobrze. Prawdopodobnie byłam zmieniona na twarzy, gdyż Iłła, spojrzawszy na mnie, poleciła mi natychmiast położyć się na trawie w cieniu, a ona sama zajęła się podlewaniem kwiatów i wydobywaniem wody ze studni. N astępnego dnia Iłła popatrzyła mi uważnie w oczy i powiedziała: "A może ty jesteś w ciąży, Margret?" Oh, no! Zaprzeczyłam będąc pewna, że jest w błędzie. Nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego może się zdarzyć właśnie mnie. Dopiero we wrześniu, poczuwszy ból w boku i myśląc, że to wyrostek robaczkowy, poszłam do doktora. Lekarka potwierdziła to, co Iłła podejrzewała już dwa miesiące temu. Oczywiście w tym czasie Iłła nie uważała, że ja byłam zamężna. Mieliśmy bowiem tylko ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego, tuż przed wygaśnięciem mojej wizy pobytowej. Ja byłam protestantką, dla mnie ślub cywilny był wystarczający. Ale Iłła, choć na ten temat nigdy nie mówiła, unikała spotkania z Witkiem. Mówiła mi tylko, że nie jest z niego zadowolona. Sama była zagorzałą katoliczką. Powiedziała mi kiedyś, jak zwykle bez związku z tym, o czym mówiliśmy, że gdy była młoda nie wierzyła w Boga. "Byłam zupełną ateistką". Potem była gorliwą katoliczką. Dlaczego się tak skrajnie zmieniła? Kiedy? Nigdy mi tego nie powiedziała. Jak zwykle Iłła. Mówiła mi np. o swoim pobycie w Transylwanii, ale nigdy nie wspominała o Marszałku Piłsudskim. A przecież z nim spędziła wiele lat.

* * *

Pewnego słonecznego dnia znalazłyśmy się w dawnej posiadłości książęcej, w Rogalinie. Iłła chciała mi pokazać nie tyle pałac, w którym była niegdyś przyjmowana jako gość honorowy, ale park, w którym znajdowały się ogromne dęby. Jak wieść głosi pamiętały one chrzest Polski przeszło tysiąc lat temu. Ich pogięte i pokręcone pnie może objąć co najmniej sześciu ludzi. Szliśmy z Iłłą powoli, podziwiając dobrze utrzymany park i pałac, obecnie zamieniony na muzeum. Iłła była w dobrym nastroju. W pewnym momencie zatrzymałasię, popatrzyła na mnie z uśmiechem i powiedziała: "Wiesz, Margret, tu pod tymi tysiącletnimi dębami oświadczył mi się młody, przystojny książę X". Nie pamiętam nazwiska, wtedy jeszcze polskie nazwiska były dla mnie nie tylko bardzo trudne do wymówienia, ale także niemożliwe do zapamiętania. Były to jakieś abstrakcyjne dźwięki bez znaczenia i wszystkie kończyły się na 'ski'. Był to więc jakiś polski książę 'ski'.

Iłła śmiała się, jakby do siebie, czy jakby do tamtych czasów i patrzyła na rysujący się w oddali ładny barokowy pałacyk. ]a jak zwykle czekałam czy to już wszystko, co mi miała powiedzieć, czy jeszcze coś doda. Dodała: "Powiedział, ofiaruję ci moją skromną osobę, mój tytuł książęcy, moje posiadłości, stanowisko, pozycję socjalną w kraju i za granicą. Wiesz, powiedział, że mam krewnych, przyjaciół i znajomych na całym świecie". Patrzyłam na nią zaintrygowana tą wiadomością. Może byłaby dziś księżną Kazimierą taką a taką. I wszyscy kłanialiby się jej w pas i cisnęli do całowania delikatnych rąk jej książęcej mości, jaśnie pani, czy jak tam mówiło się wtedy w Polsce. Iłła zdawała się niezdecydowana czy jeszcze coś dodać. Stała przede mną w swojej krasnej chusteczce na głowie, z koszykiem na ręce i parasolką rozpiętą nad głową, choć byłyśmy w głębokim cieniu prastarych dębów. "Roześmiałam mu się w oczy i powiedziałam: 'Nie'. To wszystko." Odwróciła się na pięcie i jak zwykle zakomendrowała krótko: "Idziemy". I poszliśmy. Skończyła się cienista aleja i znalazłyśmy się w zalanym słońcem rozległym parku z troskliwie wypielęgnowanymi trawnikami i kępami krzewów, i drzew otaczających Pałac-Muzeum. I wydawało mi się, że Iłła była jednym z eksponatów tego muzeum.

Innym razem na jednym ze 'spacerów', bodajże do Puszczykowa czy Strzeszynka, których to nazw nie mogłam zupełnie wymówić, Iłła, bez wstępu i przyczyny powiedziała nagle, odwracając się do mnie. "Wiesz, Margret, Narutowicz umarł na moich rękach". Czy może powiedziała 'w moich ramionach'. Narut-who? zapytałam. Nie wiedząc kto umarł i dlaczego.

"Oh, de ar" , westchnęła Iłła, "Oczywiście nie wiesz, kto to Narutowicz. Prezydent Polski. Ale nie przejmuj się tym, oni też nie wiedzą" - dodała - wskazując parasolką pracujących w polu obok drogi młodych ludzi i rozgrzane słońcem dziewczęta. "Też nie wiedzą." Odwróciła się ode mnie i pomaszerowałyśmy dalej.

* * *

Iłła nigdy nie mówiła o swoim życiu inaczej, jak tylko fragmentarycznie.

Ukazywała mi wybrane momenty swojego niezwykłego życia, ale nigdy całej sytuacji, całej jak gdyby prawdy. Powiedziała mi kiedyś mimochodem, że ojciec jej popełnił samobójstwo. To wszystko. Nie wyjaśniła mi ani dlaczego, ani kim był, ani jak i kiedy. Albo, że była dzieckiem nieślubnym. Ani czyim, ani dlaczego. Nic. Jeśli nie chciała mi czegoś powiedzieć, to była jej sprawa. Nigdy nie zadawałam jej osobistych pytań. Dla mnie była zawsze tylko Iłłą. Oczywiście wiedziałam o jej przedwojennej karierze. Mój mąż uważał ją za wielką poetkę.

Wiedziałam, że obracała się w najwyższych kołach politycznych i społecznych, że należała do elity polskiej, że miała miejsce w polskiej literaturze. Ale dla mnie były to czasy bardzo dawne, bardzo odległe, prawie że nierealne, o których wiedziałam zresztą bardzo niewiele. Iłła, jak powiedziałam, wracała do nich tylko w urywkach, jakby chciała zapomnieć o tamtym swoim życiu, którego pamięć musiała sprawiać jej tylko żal po jego utracie. Poznała mnie z matką Czetwertyńską, przełożoną zakonu sióstr, które miały pod swoją opieką rezydencję studentek Uniwersytetu Poznańskiego. Powiedziała mi, że matka Czetwertyńską była jakby jej rodzoną siostrą, i że były razem wychowane. Przez cały czas, jak znałam Iłłę, wzbudzała we mnie szacunek i pewną jakby obawę, aby nie zasłużyć na jej dezaprobatę czy krytykę. Myślę, że miała taki sam wpływ na innych. Miała też swój sposób patrzenia na mnie zgorszonym wzrokiem gdy była z czegoś niezadowolona; wyrażała to bez ogródek. Zdarzyło mi się to zaraz pierwszego lata. Iłła wyjechała na wczasy i prosiła mnie, abym codziennie podlewała jej kwiaty, które zajmowały cały stół w jej pokoju na Gajowej. Czyniłam to bardzo sumiennie, zapominając, że ona bardzo dbała o swoją parkietową podłogę. Gdy powróciła, zamiast wdzięczności za troskliwą opiekę nad kwiatami, otrzymałam naganę i lekcję na temat plam na parkiecie i stole pozostawionych przez wodę, wyciekającą z dziurawej polewaczki. "Nie wyobrażałam sobie, mówiła, żeby Angielka była takim brudasem". "Nigdy cię o to nie będę więcej prosić", oświadczyła. Innym razem podczas naszej wymiennej lekcji angielsko - polskiej (Iłła uczyła mnie polskiego z żelazną dyscypliną, ja czytałam jej książki angielskie) zauważyłam, że jeden z moich trzewików nie spoczywał na podłożonej w tym celu pod krzesło gazecie, i o zgrozo, na podeszwie był ślad smoły. Nie mogłam skupić się na lekcji. Wyszłam ze strachem. Ale widocznie nie zostawiłam plamy na parkiecie, bo Iłła mi tego nie wypominała.

* * *

Po moim cywilnym ślubie z Witkiem - Iłła robiła wszystko, aby się z nim nie spotykać. Ja tego specjalnie nie zauważałam, myśląc, że ona ma czas widzieć się ze mną tylko podczas dnia, gdy Witek był zajęty pracą w biurze. Ale wszystko wyszło na jaw, gdy powiedziałam jej, że nasz ślub kościelny odbędzie się w kościele parafialnym na Sołaczu (w lutym 1950 r.) tuż przed narodzeniem Zygmunta. Ona nigdy na temat mojego małżeństwa nie mówiła, dopiero teraz powiedziała "Nareszcie. Aja myślałam, że to jeden z tych nieuczciwców, który się z tobą nigdy naprawdę jak należy nie ożeni. Sprowadził cię tutaj, taki kawał drogi i traktował cię w taki sposób. Nie przekroczyłby mojego progu, zanim nie ożeniłby się z tobą właściwie." Dla mnie ta sprawa nie była taka ważna. Nie wiedziałam jednak, że i Witek był pod dużym naciskiem rodziny, aby ślub odbył się w kościele, zwłaszcza teraz, gdy byłam w ciąży. W końcu Witek musiał podporządkować się wymaganiom i presji rodziny, i zwyczajom polskim. Poszliśmy wówczas do księdza na Sołaczu w Poznaniu,który postarał się o dyspensę od biskupa i ślub odbył się 2-go lutego o godz. S-mej rano. Tak wcześnie, bo spodziewaliśmy się porodu lada dzień. Kilku naszych znajomych i przyjaciół było obecnych i mówili, że ślub wypadł bardzo uroczyście, że było wiele świec i że Iłłakowiczówna była obecna. Usiadła oddzielnie przy drzwiach. Ja dużo nie widziałam, bo byłam bardzo nerwowa, tak że musiałam powtórzyć pewne zdania w czasie ślubu, gdyż nie wiedziałam że mam je powtarzać za księdzem, a nie tylko powiedzieć "Tak". Iłła wyszła cichaczem z kościoła, w typowy dla siebie sposób, ale widziała na własne oczy, że ja teraz byłam naprawdę mężatką! Witek był teraz w porządku!

* * *

Stasia przychodziła dwa razy w tygodniu na Gajową robić porządki, prać i sprzątać. Kiedyś zastałam ją u Iłły, gdy przyszłam na lekcje. Przypuszczałam, że była młodą pokojówką w Kobylempolu i że Iłła znała ją jeszcze sprzed wojny. Trudno było zgadnąć wiek Stasi. Miała ładne blond włosy. Nosiła je długie związane z tyłu głowy. Musiała być bardzo ładna, gdy była młodsza. Niestety utraciła wiele zębów, co ją postarzało. Lecz było w niej coś niewinnego. Głos miała miękki i śpiewny, jak gdyby pasujący do jej osoby. Była zawsze czysto ubrana i dbała o swój wygląd. Zawsze wykonywała dobrze to, co jej się poleciło. Gdy nasz pierwszy syn się urodził w 1950 roku, przenieśliśmy się na Komandorię do nowo wybudowanego tam bloku. Życie nasze uległo drastycznej zmianie. Znaleźliśmy się nieco poza miastem. Ja byłam teraz związana z dzieckiem i nie mogłam dojeżdżać na lekcje do Iłły. Nie byłam przygotowana na codzienną twardą pracę mężatki z dzieckiem. Podczas jednej z częstych wizyt Iłła (przyjeżdżała na Komandorię pomimo trudności komunikacyjnych, trzeba było jechać tramwajem, potem autobusem, wreszcie przejść piechotą kawałek drogi) zastała mnie na kolanach, myjącą podłogę w kuchni i nadzorującą gotujące się jabłka do naleśników. Nie byłam w stanie wykonywać więcej niż dwie rzeczy naraz. Iłła przypatrywała mi się w milczeniu aż skończyłam podłogę. Potem usiadłyśmy w pokoju, aby porozmawiać. Nagle poczułam zapach przypalających się jabłek. Wyskoczyłam do kuchni, ale było już za późno, aby coś uratować. Trzeba było jabłka wyrzucić. Iłła była zdziwiona, że tak się przejmuję takimi drobiazgami jak przypalone jabłka. Ale dla mnie była to katastrofa. Trzeba było zmienić cały obiad. Przez dłuższy czas Iłła nie odwiedzała mnie, jak mi później powiedziała, aby mi nie przeszkadzać w pracy, ale nie zapomniała o mnie i o moich trudnościach - przysłała mi Stasię. Dla mnie była ona aniołem miłosierdzia. Przyjeżdżała dwa razy w tygodniu na Komandorię. W tych dniach nie potrzebowałam prać pieluch, pastować podłogi czy prasować. Gdy Stasia kończyła pracę piłyśmy razem kawę. Zawsze miałam trochę dobrej kawy z paczek przysyłanych mi przez mamę ze Szkocji. Stasia kochała Zygmunta i wydaje mi się, że i mnie nieco lubiła.

Życie przestało być udręką dzięki Ule i - Stasi.

Ryc. 5. Iłła w łóżku, około roku 1930

Ale także narobiłam sobie kłopotu z powodu Stasi. Miałam przyjaciółkę mieszkającą w tym samym bloku, która, jak ja, miała małe dziecko i była całkowicie wyczerpana i psychicznie załamana. Prosiłam Stasię, aby jej pomogła. Stasia była biedna i wydawało mi się, że w ten sposób będzie mogła zarobić sobie trochę więcej pieniędzy. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby w tej sprawie porozumiewać się z Iłłą. Byłam zdziwiona, gdy nagle otrzymałam list z wymówkami, że nie miałam prawa posyłać jej pomoc domową do kogoś innego. Iłła obawiała się, że jeśli Stasia będzie miała więcej pracy, nie będzie mogła zbyt często przychodzić na Gaj ową. Nie lubiłam tej strony Iłły. I nasze stosunki oziębiły się na jakiś czas. Ale to szybko minęło. Gdy przenieśliśmy się z Komandorii na ulicę Ratajczaka (w listopadzie 1953 roku) ja miałam już dwoje dzieci. (Andrzej urodził się w lutym 1953).

Iłła znów przyszła mi z pomocą przysyłając swoją nową pomoc raz w tygodniu. Pani Zugehor była nowym skarbem. Starsza, lecz niewiele ponad pięćdziesiątkę. Pamiętam ją głównie (zgiętą) nachyloną nad pralką. Nie było wówczas pralek elektrycznych. Wyglądała stara i zgarbiona, lecz dawała sobie radę z praniem. Robiłam jej zawsze bardzo dobre śniadanie, które z apetytem jadła razem z Zygmuntem i Andrzejem przy stole w kuchni. Nie trwało to długo. Ona nie mogła tak ciężko pracować i znów zostałam sama ze swoim pranIem.

Gdy powróciliśmy do Szkocji, przesłałam jej paczkę i otrzymałam list z podziękowaniem. Pani Zugehor zmarła nagle na serce w 1965. Iłła pisała w liście: "Śmierć biednej Zugehor osierociła mnie na dłuższy czas. Nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia. Teraz mam dwie młode kobiety. Córka pani Zugehor, która pracuje także w jakiejś instytucji i nie można polegać na niej co do dni i godzin". Iłła wspominała też po latach Stasię "Ciekawe, że Stasia przyszła do mnie wczoraj po długim czasie. Przyniosła mi 4 jajka i około piętnastu jabłek. Byłam tym wzruszona. Ostatni raz widziałam ją pod koniec śmiertelnej choroby księcia Mycieiskiego z Kobylegopola. Czy ty pamiętasz kościół w Spławnie i obok niego zaniedbany grób jego rodziców, którym się opiekowałam? Oni byli przeniesieni na Boże Narodzenie na cmentarz we wsi Spławno i są pochowani razem z synem. On zmarł 22 grudnia 1965 r. Biedny, biedny człowiek". Spotkałam go raz u Iłły - wysoki, dostojny, starszy pan. Iłła powiedziała, że po sprzedaniu kilku obrazów pozostałych z Kobylegopola żył z klejenia kopert. Dla mnie był on swego rodzaju pozostałością po byłej Polsce, której nigdy nie widziałam.

* * *

Dorota, nasze trzecie dziecko, urodziła się 13 września. Już na nowym mieszkaniu. Myśmy zawsze uważali liczbę 13 za szczęśliwą dla nas. Ul. Ratajczaka jest w centrum Poznania. Dla Iłły było teraz znacznie łatwiej odwiedzać nas, gdy znalazła trochę wolnego czasu. Zaczęła narzekać na reumatyzm i prosiła mnie, abym jej pozwoliła przychodzić raz czy dwa razy w tygodniu i brać kąpiel w naszej łazience, gdyż miała pewne trudności z kąpielą na Gajowej. Oczywiście zgodziłam się natychmiast. Gdy przyszła, do gorącej wanny wsypywała swoją sól do kąpieli i znikała w łazience na jakieś pół godziny. Nic mi to nie przeszkadzało. Ona wiedziała, że ja byłam zajęta gospodarstwem domowym, gotowaniem, praniem itd. Przynosiła ze sobą ręczniki i duże białe prześcieradło. Po kąpieli owinięta w to prześcieradło leżała w pokoju na tapczanie jakiś czas, żeby wypocząć. Pewnego razu, gdy właśnie miała kąpiel, nagle drzwi do kuchni gwałtownie się otworzyły, ukazała się w nich rozgniewana Iłła owinięta w prześcieradło. "Czy nie może ktoś powiedzieć temu głupiemu chłopcu, aby mi nie gasił i zapalał światła w łazience?!". Potrzebowałam kilku sekund, żeby się zorientować, o co jej chodzi. Kontakt elektryczny dla światła w łazience był na korytarzu. Zygmunt, wówczas czteroletni, zabawiał się w ten sposób, że zapalał i gasił światło. Musiało mu to sprawiać wielką przyjemność, aż wreszcie Iłła nie wytrzymała. Ale ukończyła swoją kąpiel w spokoju i nigdy o tym nie wspominała. Ona znała Zygmunta najlepiej ze wszystkich moich dzieci. To właśnie podczas tych kąpieli ona i Zygmunt zaprzyjaźnili się, że się tak wyrażę. On przychodził do niej, gdy leżała owinięta prześcieradłem na tapczanie po kąpieli, i rozmawiali ze sobą. Ona mówiła do niego, jak do dorosłej osoby. Iłła nie miała czasu na dziecinne zdrobnienia. Nikt do niego nie mówił takim językiem i to go musiało bardzo frapować. Ja byłam zajęta w kuchni i byłam zadowolona, że oni się tak dobrze czują razem.

Zygmunt odwiedził Iłłę w 1969 roku. Młody mężczyzna, ale dla niej zawsze dziecko, jak pisała w liście do mnie. Postarała się o taksówkę, która podwiozła go nad jezioro Rusałka. A ponieważ ona sama nie mogła dalej chodzić, zorganizowała przyjaciółkę, hrabinę, jak pisała do mnie, która oprowadziła Zygmunta wokół jeziora. Bawiły ją jego bokobrody, długie włosy i czarne okulary. Zygmunt był bardzo wzruszony, że Iłła poświęciła mu tyle czasu i że zapoznała go z hrabiną. Ze wszystkich naszych dzieci Zygmunt pozostał najbardziej polskim. On zawsze wraca do Polski, gdy tylko może i stara się mówić po polsku. Ja zawsze żałowałam, że troje moich dzieci, urodzonych w Polsce, zapomniało języka polskiego po powrocie naszym do Szkocji. Mieszkaliśmy z moją mamą przez pierwszy rok i nie mogliśmy rozmawiać w języku, którego ona nie rozumiała. Dzieci uczą się języka bardzo szybko i bardzo szybko zapominają. Ale nie pamiętam, aby Iłła kiedyś robiła mi z tego zarzut. Zawsze rozmawiała z dziećmi po angielsku, gdy przyjeżdżaliśmy do Polski, dlatego pewnie nie zauważyła, że tracą język polski. Dzięki Bogu, bo znów byłaby ze mnie niezadowolona.

* * *

Zanim opuściliśmy Polskę (w 1957 roku) poszłam pożegnać się z Iłłą. Leżała w szpitalu. Na pożegnanie podarowała mi mszalik angielsko - łaciński, nieco podniszczony obecnie, gdyż używałam go, ucząc dzieci szkockie w katolickiej szkole po powrocie z Polski. Całą mszę dzieci śpiewały po łacinie. Ksiądz kapelan szkolny był bardzo zadowolony, że dzieci umiały śpiewać na mszy w niedzielę po łacinie. Siedząc przy jej łóżku mówiłam jej o swoich troskach i wątpliwościach, czy robimy dobrze wyruszając w tak daleką podróż z trojgiem dzieci - i jednym w drodze. (Mieliśmy zamiar jechać do Rodezji). Był to dla nas bardzo wielki i ryzykowny krok. Iłła powiedziała mi wówczas: "Możemy robić tylko to, co w danym momencie uważamy za dobre i słuszne, Margaret. Wy oboje robicie, co uważacie za najlepsze dla was". Te słowa, które będę pamiętać zawsze, przyniosły mi wielką ulgę. W naszym bagażu do Szkocji znajdował się między innymi krucyfiks i dwa drewniane świeczniki. Iłła podarowała nam je, gdy przeprowadziliśmy się na Komandorię. Powiedziała: "To postaw na stole, gdy ksiądz przyjdzie z kolędą, by pobłogosławić wasze mieszkanie. Wiele lat później dałam ten krzyż i świeczniki swojej najmłodszej córce, Ani. Zabrała je ze sobą do Barcelony, gdzie przez dwa lata wraz ze swoim mężem uczyła angielskiego. Teraz są z powrotem w Szkocji: Ania ma nadal jej krzyż i świeczniki.

* * *

Gdy razem z Witkiem odwiedziliśmy Iłłę w 1973 roku, była tą samą zawsze Iłłą. Traciła wzrok, ale duch w niej był ten sam. Musieliśmy opowiedzieć wszystko o sobie i dzieciach, i wysłuchać jej obserwacji o tym, co działo się w Polsce. Gdy mieliśmy się z nią pożegnać, zaczęła podnosić się z krzesła, aby podać nam rękę. Witek, zauważywszy to, powiedział w najbardziej uprzejmym tonie:

"Proszę, niech pani nie wstaje". Natychmiast ukazała się Iłła z dawnych lat, jaką ją znałam: "Pan mi nie będzie mówił czy ja mam wstać, czy siedzieć". Iłła wstała i odprowadziła nas do drzwi swojego pokoju. Jak zwykle. Śmialiśmy się po drodze do domu z Witka dobrych chęci i reakcji Iłły. A ja byłam bardzo zadowolona, że Iłła nie stała się patetyczną, starą kobietą. Była bardzo niezależna i wiedziała, czego chce. Dokładnie. Doświadczyłam tego na własnej skórze w 1980 roku, gdy przywiozłam jej ze Szkocji siateczki do włosów i szpilki. Prosiła mnie o to, pisząc, że są one bardzo jej potrzebne, aby utrzymać włosy w porządku i aby nie wyglądać jak stara wiedźma. Gdy włożyłam je Ule do rąk, ona najpierw dotknęła palcami końców szpilek i powiedziała: "Za ostre". Potem wyjęła siatki z kopert, rozciągnęła i powiedziała: "Nie mają elastycznych tasiemek". Zwróciła mi wszystko z uwagą, że takie, jakie są, będą dla niej po prostu bezużyteczne.

Z LISTÓW DO MARGARET NOWAK-SOLINSKIEJ

KAZIMIERA IŁŁAKOWICZÓWNA

Poznań, Gajowa 4 m 8

30. X. 1960

Droga Margaret, Dziękuję za list z 2 października i ładną fotografię was wszystkich, promieniejących zdrowiem i dobrobytem. Pokazałam ją pani Zugehor i Stasi, która czasem wpadnie na kubek kawy. Pani Zugehor poza przychodzeniem do mnie, pomaga wychowywać swoich dwoje wnuków. To jej nie odmładza. Ręce jej się trzęsą coraz bardziej. Także - niestety - i moje. Te ostatnie miesiące były bardzo nieprzyjemne. Żyndowie od pewnego czasu budują coś bliźniaczego i od czerwca wprowadzają się tam częściowo. Na swoim miejscu pozostawili małżeństwo, bardzo miłych ludzi w wielkim pokoju, podczas gdy "mały" był zajęty przez dwóch mężczyzn - pracowników Biblioteki Uniwersyteckiej. W międzyczasie rodzina robotnicza, składająca się z 5-ciu osób, zauważyła wyjście Żyndów i poszła do U rzędu Kwaterunkowego. Otrzymali przydział kwaterunkowy na oba pokoje. Ja nie miałam pojęcia, że ci idioci, Żyndowie nie uregulowali wszystkiego w Urzędzie Kwaterunkowym (zgody) na zakwaterowanie czterech lokatorów. Mówię ci, że moje życie tu z tymi hałaśliwymi ludźmi, stało się zupełnym domem wariatów i prawdziwym czyśćcem, od czerwca do około 3 dni temu, gdy ja sama poszłam do najwyższych władz miejskich i zaprotestowałam, bez przekonania, że to poskutkuje - a jednak poskutkowało. I teraz mam nadzieję, że nowi lokatorzy pozostaną w spokoju. Mówię ci, ja mam to jeszcze w swoich kościach i w mojej świadomości.

Wróciłam do nauczania języków i mam 16 godzin tygodniowo - francuski, niemiecki i angielski. Przenoszę to ponad głupie pisanie. Nie mam zbytwysokiej opinii o literaturze. Czy wysłałam ci, czy nie, moje dwie dziecięce książki" Wiersze dziecięce" i "Zwierzaki i zioła". Ilustracje są ładne... W czerwcu pojechałam do Dusznik, wysłana tam przez doktor Dowżenkową, obydwoje ich dzieci są moimi uczniami teraz i oboje studiują medycynę. W sierpniu był kurs lingwistyczny angielskiego w Olsztynie. Przyjęto mnie tam jako 'cichego wielbiciela' razem ze stu nauczycielami angielskiego. Było wspaniale uciec ze 'strasznej' atmosfery 'domu'. We wrześniu pojechałam na tydzień do Krakowa - znów ucieczka. Wiele serdeczności. Wszystko o czym piszesz jest niezwykle interesujące i chciałabym więcej. Co na Boga będziesz studiować i po co? Heaps of love from Iłła

Poznań, Gajowa 4

Luty 28, 1961

Moja droga, Cieszę się na Wlesc, że nareszcie jedna z dwu książeczek jest w drodze do mnie. Czy nie mogłabyś dostać drugiej? Przesyłam ci słabe tłumaczenie "Zwierzaki i zioła" dokonane przeze mnie. Czy mogłabyś skopiować dla Ani i przysłać mi z powrotem moją kopię. Tu jest tak trudno skopiować coś angielskiego. To jest problem, a obecnie mam tylko 3 kopie i nie ma maszynistki, która by znała angielski. Oczywiście tłumaczenie jest bardzo słabe. Jak to miło ze strony Egejmanów, że zaprenumerowali "Przekrój" dla ciebie.

Ja ją spotkałam kiedyś. Wyglądała świetnie i była bardzo miła i przyjazna. Ja teraz dojrzałam na rzeczywiście dobrą nauczycielkę, może jeszcze trochę zbyt pilną. Oboje, N atek i Hanka, są teraz moimi uczniami. Gdyby tylko wysłali Natka na miesiąc do Anglii, ukryte rezerwy angielskiego, które trzyma zazdrośnie dla siebie, wyszłyby momentalnie. Nigdy nie spotykam jego matki. They are all very elegant obecnie, ale strasznie zajęci.

Love and blessing from Iłła.

1 XII 1963

Moja droga! (00.) Moje życie jest takie jak zawsze, tyle, że właścicielka opuściła Gajową z całą swoją rodziną. Jesteśmy teraz osiem niezależnych 'rodzin' w tych 6-ciu pokojach. Jajestemjedną z nich. Jestem zbyt stara, żeby żyć zupełnie sama.

Ci ludzie nie są źli i przynajmniej zawołają księdza, gdy będę umierać... Spotkałam panią Swulińską, z jej dwojgiem dzieci, pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie na placu Wolności. Byłam zaskoczona, gdy powiedziała mi, że jej mąż znalazł dla nich bardzo ładne mieszkanie w Koszalinie i że pod żadnym warunkiem tam nie pojedzie i nie zamieszka. Powiedziała mi, w jaki sposób opuściłaś Polskę. Moja droga, jak spodziewacie się otrzymać wizę powrotną? I rzeczywiście po co? Nie, iżbym krytykowała twój wybór. Ciekawe, czego uczysz - znaczy się, jakiego przedmiotu. Na pewno nie możesz uczyć wszystkiego. Byłam zaskoczona wiadomością, że byłaś na Riwierze. Te wszystkie

Ryc. 6. Kazimiera Iłłakowiczówna w okresie poznańskim

I i t J

"""8piękne miejsca są wspaniałe, lecz tylko na krótki czas. Staraj się być w Grecji. Mówią, że z niczym nie można jej porównać. Moje życie jest takie samo 'jak kiedyś' i pani Zugehor jest jego centrum. I jak zwykle nie ma dla nas obu nudnych chwil. Pamiętam o tobie z naj serdeczniejszą możliwie przyjaźnią. Love and blessing from Kazimiera Iłłakowiczówna. Janka, malarka, prosi aby cię pozdrowić.

Poznań, Gajowa 4 m 8

Listopad 26ty 1964

Moja droga Margaret. Wiele podziękowań za twój list z 25 października i za fotografie. Dlaczego nie napisałaś wszystkich ImIon, czy myślisz, że je pamiętam?

Zygmunt wydaje się być nieobecny. Wszyscy wyglądają bardzo krzepko.

Spokojna sytuacja, o której piszesz służy wam dobrze i dlaczego by nie miała.

Masz rację, że nie przyjeżdżasz do Polski tego lata. Pogoda absolutnie podła i to permanentnie, tak że nie zwracałam na nią zupełnie uwagi i żyłam według planu, jakby nie istniała. W październiku spędziłam dwa tygodnie w Rumunii - w związku z wzajemną wymianą pisarzy. Widziałam wielu swoich starych uczniów, dorosłych ludzi, oczywiście i widziałam kraj, który jest nadzwyczaj piękny. Wielkim zaskoczeniem dla mnie było, że mówiłam dziwacznym językiem, który ludzie rozumieli i mówili, że to był rumuński. Wydawało mi się to cudem... Cieszę się, że uszy Zygmunta się poprawiły. To był na pewno twój błąd, że tak były zaniedbane w dzieciństwie. Ja jeszcze ciągle daję lekcje, lecz traktuję to raczej jako rozrywkę i dla towarzystwa. Moją rentę znacznie podniesiono. Anna Karenina ma II-te wydanie w tym roku. Ja właśnie opublikowałam tom poezji Emili Dickinson i publikuję nowy tom moich własnych wierszy, tak że lekcje nie wypływają z przykrej konieczności, lecz są raczej niewinnym hobby. Biednej pani Zugehor tragiczna śmierć postawiła mnie sierotą i przez długi czas nie mogłam się otrząsnąć z szoku. Teraz mam dwie młode pomocnice. Ewę, która jest zupełnie dobrą sprzątaczką, ale pracuje także w jakiejś instytucji poza mną i nie może dysponować swobodnie swoim czasem, i Mańkę, córkę mojej krawcowej, która szyje i reperuje wszystko, ale ponieważ zapisała się na Uniwersytet na geografię, astronomię i matematykę, przeszkadza jej to w przychodzeniu do sprzątania. Jak widzisz kuleję na dwie nogi! Stasia jeszcze żyje i przynosi mi czasem jajka. Mr & Mrs Dowżenko mieszkają w Warszawie. Natek ukończył medycynę, Hanka prawie też. Czują się dobrze i nie żałują Poznania. Jestem pewna, że dr Dowżenko byłaby zadowolona usłyszeć coś od ciebie. Love and blessings to you all Iłła.

Poznań, Gajowa 4 m 8

3 marca 69

Margaret droga, Gramatyka nadeszła wczoraj. Jestem ci bardzo wdzięczna, także za siatki do włosów. Niestety nie tego typu, który noszę, gdyż nie faluję włosów. One (siatki) będą pięknym podarunkiem dla kogoś innego. Nadeszły w samą porę. Przesyłam właściwy wzór jeszcze raz, na wszelki wypadek. Chciałabym się jakoś skontaktować z bratem twojego Witka, gdyż nie sądzę, abym się spotkała z Zygmuntem. Mój telefon 43789, lecz dostępny tylko przed 7-mą rano albo po 9 wieczorem, gdyż znajduje się w pokoju pani, która jest nieobecna cały dzień. Janka Czerwijowska ma zwykle jednego lub dwu Murzynów w swojej klasie. Tego roku Murzyn jest bardzo tępy. Dobrze, że twoi chińscy chłopcy czują się dobrze w klasie z innymi dziećmi. Miejmy nadzieję, że nie będą rozprzestrzeniać Maoizmu w twojej szkole, cokolwiek to może być. - Wiosny jeszcze tu nie ma i starsze panie, jak ja, cierpią bardzo na bóle reumatyczne. Nie ma ani źdźbła zielonej trawy ani wezbranego pączka.

Nic tylko lodowaty wiatr i wielkie resztki lodu i śniegu na ulicach, usiłujące i nie mogące się rozpuścić. Ale Wielkanoc jest blisko, a zatem przesyłam ci moje bardzo dobre życzenia - Alleluja! - Twoja zawsze Iłła.

Poznań, Gajowa 4 m 8

20.V.69

Margaret droga, jak to miło z twojej strony, że przesłałaś mi książkę i pończochy. Jesteś niezawodna. Gdybyś kiedyś chciała przesłać mi książkę, prześlij - gramatykę angielską Past and Present w trzech częściach. Autor J.C. Nestfield M.A. (MacMillan & Co. może być używana). Polacy po prostu lubią się sprzeczać. To jest ich ulubiona rozrywka. Oni są strasznie znudzeni, gdy się nie sprzeczają. Nie lubią się, ale to nie jest głębokie u nich i gdy się wykończą w krytyce czy agresywnej akcji, często zapominają, o co się sprzeczali. Gdy twojemu Witkowi uda się pozostać neutralnym, bez popierania jednej czy drugiej strony - może mu się to uda - będzie wielkim człowiekiem. Byłabym zadowolona, gdybym otrzymała 'raport' od ciebie o kłopotach Witka z innymi Polakami. Może by zorganizowali jakiś chór czy zespół teatralny. Dobre tematy do kłótni, lecz raczej nieszkodliwe, (siatki możesz włożyć do listu bez opłaty celnej). Love and blessing Iłła.

Poznań, Gajowa 4 m 8wrzesień 22. 1969

Margaret droga, List twój sprawia mi zawsze przyjemność. Byłyśmy zawsze przyjaciółkami i jakoś czas, i dystans nie oziębił naszych stosunków. Każde słowo, jakie piszesz, to właśnie ty, ta dziewczynka, którą znałam tutaj. Przypuszczam, że siatek do włosów typu Lion nie produkują w Szkocji. Otrzymuję je od swoich przyjaciół z Anglii. Twój Zygmunt miał zaszczyt spacerować wzdłuż jeziora Góreckiego z prawdziwą księżną. Gdy biedne dziecko przyszło, aby się ze mną zobaczyć, zaraz doszłam do wniosku, że jedyną rzeczą, jaką mogę mu zrobić, było wziąć go na przejażdżkę. Trudność polegała na tym, że nie widzę dobrze, nie mogę szybko maszerować po nierównym gruncie. Spacer powolny ze starą ślepą kobietą wydawał mi się nieciekawy dla chłopca i nudny do niemożliwości. Tak, że po drodze do jeziora wzięliśmy ładną, wysoką panią, powiedzmy 59 lat, i ona zabrała Zygmunta na szybki przemarsz, gdy ja siedziałam na ławce. Miałam nadzieję, że zjawi się jeszcze raz. Trzymałam dla niego ładny ilustrowany numer 'Polski', aby zabrał ze sobą. Ponieważ się nie zjawił, przesyłam 'Polskę' na twój adres. Czy ją otrzymałaś? Zygmunta grzywka, bakobrody, długie włosy i czarne okulary rozśmieszały mnie bardzo. Jego słowa 'To syn Margaretki' dały Zosi Meisner (teraz Morcinek) wiele uciechy. I jej siedmiorgu dzieciom na kampingu w Puszczykówku, wokół starego,

4BL M&t

: * A «*U=C Odtc 00» »U4t A O t t v s ' .

to; *

Ryc. 7. List Iłły do Margaret Nowak-Solińskiejrozpadającego się dom u zmarłej księżniczki Puzynianki. Jak to jest, że chłopiec jest pewny otrzymania pracy w Londynie? Jakiej pracy? Do jakiego zawodu jest on przygotowany? Powiedział mi, że zamieszka w Londynie i nie wróci do St. Andrews. Nie wypadało mi pytać go. Może chciał uciec z domu. Twoje wakacje były bardzo atrakcyjne. Nasze lato też było bardzo ładne. Teraz zaczynają się pierwsze zimne dni. Ja często czuję się bardzo nieporadna z tymi moimi oczami. Wypadek uliczny (5.5.69) uczynił mnie bardzo lękliwą na ulicy. Trudno, muszę to znosić. Best love from Iłła.

Nałęczów Zdrój, Prusa 30

I1.VI.70

Moja droga, Właśnie otrzymałam twoją notatkę z maja 31. Jest mi niezmiernie przykro, ale ja tu przyjechałam, aby pozostać, jeśli możliwe, do 15 sierpnia. A zatem nie spotkam ani Zygmunta, ani ciebie. Ja powoli, ale nieustępliwie, ślepnę. Miałam bardzo nieprzyjemną zimę, nie mogąc wyjść bez towarzyszki po śniegu i lodzie. Dlatego staram się zatrzymać tutaj (blisko Lublina) tak długo, jak to możliwe, aby zażyć trochę świeżego powietrza przed następnym trudnym sezonem. To sprawa nieuleczalna, a zatem nie mam nadziei zobaczyć tego małego centrum zdrowia jeszcze raz. Jeszcze mogę pisać, ale czytam z wielką trudnością. Gdy będziesz pisać znów, pisz bardzo czarnym atramentem. Istnieją specjalne czarne ołówki, takie jaki ja mam teraz. Trudno je tu dostać. Otrzymałam je w podarku z zagranicy. Zosia Morawska całkowicie oślepła, ma zamiar spędzić lipiec w Puszczykówku u krewnych. Matka Czetwertyńska ma mieć operację. Malita Meisner może tam być przypadkowo. Młodzi ludzie spędzają lato w Puszczykowie. Jest mi tak przykro. Love and blessing od zawsze twojej Iłły.

19.VIII.70

Margaret droga, Mam wrażenie, że przesłałam ci kartkę, lecz nie jestem za bardzo pewna... jeśli tak to byłby tylko problem Patrycji Mroczek. Czy znałaś ją dobrze? Czy ona mówi i uczy dobrze po angielsku? Myślę, że ona chorowała na raka od lat i nagle wyzdrowiała... Czy masz jakiś kontakt z nią? Czy możesz ją zarekomendować jako nauczycielkę? Ja tu przebywałam i widziałam zmianę trzech sezonów. Wszystkie kwiaty z wyjątkiem róż już zwiędły. Białe indyczki wyrosły bardzo i wkrótce będą dorosłymi kurami i kogutami. Wyobraź sobie tylko: 10 na tej małej farmie. Ja jadę z powrotem bez entuzjazmu, na wpół ślepa. Istnieje możliwość, że będę musiała iść do kliniki na zabieg. Perspektywa raczej nieprzyjemna, jako że ja nie mam większego zaufania do lekarzy i nie mam nikogo, aby się poradzić. Nie jest to problem, aby się kiedyś wyleczyć, tylko ślepnięcie mogłoby być zatrzymane chwilowo. Love to you all, bless you, Twoja zawsze Iłła.

Poznań, Gajowa 4 m 8

7.9.70

Moja droga Margaret, Jest to bardzo miłe i ładne z twojej strony, że wysłałaś mi dwa listy w tak krótkim czasie. Pytałam cię o panią Mroczek, ponieważ ludzie mnie pytają o lekcje angielskiego, a w mojej obecnej sytuacji ja nie mogę dawać żadnych. Trudno mi czytać, moja droga. Po twoim liście będę ją rekomendować bardzo mocno. Mój angielski zaczyna rdzewieć, a poza tym zaawansowani powinni być uczeni przez natives. Jeśli chodzi o zastrzyki, przyślij pełną nazwę tego lekarstwa. (Tak jak jest normalnie drukowane na opakowaniu leku.) Będę się bardzo starała go otrzymać poprzez moich przyjaciół za granicą, którzy mnie pytają czy czego nie potrzebuję. Pani Dowżenko zaciągnęła mnie do swojej kuzynki w Lublinie, która jest okulistką i ta uczona kobieta nalegała, abym zaraz zatrzymała się w klinice, lecz ja nie mogłam tego uczynić przed powrotem do Poznania i uporządkowaniem różnych spraw. Ja jestem zawsze w kłopocie przy nagłych zmianach - z widokiem na zamknięcie w szpitalu, na łasce ludzi, których nie znam. To jest raczej odstraszające. Musiałaś mieć bardzo przyjemny pobyt w Polsce - widząc tych wszystkich krewnych. To była genialna myśl to zaproszenie cię do Strzeszynka. Jest on mniej malowniczy niż jeziora w Parku N arodowym, ale bardzo wygodny i jeszcze bardzo polski. Piękna pogoda jeszcze tutaj dopisuje, jest tylko nieco mniej gorąco... Mój pokój jest chłodny i moje ręczniki nie chcą schnąć. Pani Mroczek jest właściwie prawdziwą panią Mroczek, jak powiedział mi jeden z jej uczniów. Chciałabym, abyś napisała do Janki, aby ją pocieszyć. Ona namalowała piękny obraz Chrystusa z jagnięciem dla otyłej siostry, którą spotkałaś w Nałęczowie, a która uczy religii miejscowe dzieci. Módl się za moją biedną osobę... Love and blessings. K.I

Warszawa

13ty paźdz. 1970

Moja droga Margaret, wydaje się śmieszne, że myśmy mogli siedzieć wszyscy w spokojnym Nałęczowie pod Prusa 20, nie tak dawno. Ja jestem teraz w Warszawie w klinice okulistycznej dla leczenia mojej glaukomy, gdyż to jest glaukoma, co stracone ze wzroku, jest stracone na zawsze. Oni starają się teraz ocalić resztę. Przyjechałam tu samochodem i otrzymałam oddzielny pokój w szpitalu wojskowym. Dlaczego w wojskowym? Ponieważ pani doktor, którą pojechałam zobaczyć z panią Dowżenko w Lublinie przybyła stamtąd do Warszawy i jest kierownikiem sali okulistycznej tutaj. Pogoda jest wspaniała na zewnątrz. Mam szeroki widok na zieloną przestrzeń z mojego okna. Pacjenci muszą pozostać wewnątrz, niestety. Ja spaceruję godzinami po długich korytarzach, lecz nigdy się nie nudzę. To miejsce jest pełne ruchu. Młode twarze i postacie wchodzą i wychodzą z sal. Ja zwykle prowadzę takie samotne życie, że jestem bardzo przejęta tym ludzkim ruchem. Lekarze są bardzo uprzejmi i przyjaźni. Nawet taka "nie-personalna" uprzejmość daje mi dużo dobrego. Pani Dowżenko była dwa razy zobaczyć mnie. Obecnie pojechała na krótkąwizytę do Leningradu. Hanka i rodzina mają się wyprowadzić od niej w tych tygodniach. Ja jestem pewna, że będę z powrotem w Poznaniu przed końcem miesiąca, ale nawet teraz moja poczta jest przesyłana do mnie przez przyjaznych lokatorów. A więc proszę, daj mi znać o sobie i o Polskim Klubie w St. Andrews, jak przyrzekłaś. Pamiętasz. Jedna z sióstr napisała mi ostatnio, że dwie białe indyczki zostały zabite przez wielkiego kudłatego psa. Co za szkoda! 10 dużych białych indyczek byłoby takim miłym obrazkiem. A zatem, droga my love dla wszystkich Twoja zawsze Iłła.

Poznań, Gajowa 4 m 8

19.XI.70

Margaret droga, dziękuję bardzo za twój list. Nie mogę powiedzieć, że zrozumiałam wszystko. Co znaczy np. "British based". Czy to znaczy obywatele brytyjscy? Jak to się stało, że tylu polskich żołnierzy tam pochowano? Czy oni wszyscy byli zabici na ziemi brytyjskiej, czy też tam przeniesieni ze wszystkich części świata podczas wojny? Czy niektórzy Polacy ze Szkocji przybyli na odsłonięcie kamienia, czy ceremonia była ogólnie bojkotowana? Dlaczego ty i twoja rodzina byliście tam? Czy rozesłano zaproszenia? Widzisz, jak mało ja wiem o tym wszystkim! Oczywiście biedni drodzy Polacy zawsze szukają sytuacji, żeby się kłócić. Oni to kochają. Ja podziwiam opis całej uroczystości. Było to ładnie z twojej strony, aby mi o tym napisać. Ja jestem zwolniona ze szpitala od 9 miesięcy. Nigdy nie zaniedbywałam swoich oczu i miałam stałą opiekę lekarską od 1966, aby dbać o nie. Niestety nie rozpoznano glaukomy. Została wykryta dopiero tego lata. Lewe oko jest praktycznie stracone i nic nie można zrobić, aby wyleczyć prawe. Wszystko, co jest możliwe, to utrzymać je w obecnym stanie. Tak to jest. Mogłam czytać twój list zupełnie dobrze. - Zygmunt pisał, że chce studiować w Polsce. Czy takjest naprawdę? Dziwne, kawa znikła, a ludzie stwierdzają, że nie mogą żyć bez niej... Lekarze zabronili mi jej całkowicie, tak że ja nie dbam o nią. Jeśli rzeczywiście chcesz mi przysłać coś na Boże Narodzenie, przyślij siatki do włosów, takie, jakie ja lubię (włóż do listu) i te ołówki, czy jak je tam nazywasz, lecz tylko czarne. Kolorowe są nie do użytku w mojej sytuacji. Ponieważ nie mogę widzieć dokładnie, zabiera mi to niemożliwą ilość czasu, a do tego mamy bardzo pochmurnąjesień. Gdy nie można leczyć, trzeba wytrwać. Love dla całej rodziny i my best love to you! Twoja Iłła.

Poznań

II.VIII. 71

Margaret droga, jakie to dziwne, że Andrzej nie przyszedł zobaczyć się ze mną, będąc tak blisko. Dziwne pomyśleć, jak te wszystkie twoje dzieci są obecnie dorosłe. Gdy ja widzę coraz słabiej, prawdopodobnie nigdy ich już niezobaczę. Zeszłego lata była ostatnia okazja. Siostry mnie nie chcą tego lata w ogóle. Oczywiście mieć ślepą kobietę w domu jest przygnębiające. Lecz to mnie boli bardzo. Ta świadmość, jak mało o mnie dbają. Spędzę całe lato w Poznaniu. Pani Dowżenko jest na dużej wycieczce po Europie z grupą studentów geografii i ich nauczycielami. Wraca dopiero we wrześniu. Jej mąż zostaje z Hanką. On się starzeje, a ona jest tak porywcza jak zawsze. Róża Żółtowska została wysłana do Paryża i Londynu. Pani Meisner spadła ze schodów w małym domku, który ty znasz tak dobrze. Jej liczne wnuki będą się nią kolejno opiekowały. Matka Czetwertyńska ma jakieś problemy z kośćmi, co ją trzyma przeważnie w szpitalu. Będąc prawie ślepa, nie mogę pójść ją odwiedzić. Dwa moje tomy ukazują się w tym roku. Ja przestałam pisać kilka lat temu. Ale oni publikują utwory z moich starych książek. Myślę, że patriotyzm zanika w wysoce kulturalnych, ponad-rozwiniętych krajach. Nie ma tam nic do zaoferowania. W prymitywnych warunkach może odgrywać poważną rolę, gdy dotyczy niepodległości. Moje pismo zaczyna być bardzo złe, muszę kończyć. Dlaczego Andrzej nie przyszedł zobaczyć się ze mną? Ja bym się cieszyła, widząc go. Twój list jest czarujący. Król Stanisław i w ogóle. Tak chciałabym, abyśmy się znów zobaczyły, Twoja wierna K.I.

Poznań, Gajowa 4 tel. 436-45

19.IV.72

Moja droga Margaret, bardzo, bardzo dawno nie otrzymałam niczego od ciebie. Jak się mają wszyscy? Gdzie macie zamiar spędzić lato? Pani Dowżenko była w Anglii ostatniej jesieni, a teraz właśnie wróciła z Indii! Tak żywa jak zawsze. Nie widziałam jej od dawna, lecz ona często telefonuje. Ja mam teraz własny telefon. Moja glaukoma postępuje i widzę mniej, niż gdy spotkaliśmy się ostatnio. Nie mogę czytać w ogóle. Nie widzę kolorów, ludzkich twarzy, obrazów, świata itd. Cały dzień jestem zajęta załatwiając najprostsze rzeczy bardzo wolno i z małym sukcesem. Oczywiście, jest to lepsze dla mnie niż nic nie robić. Moich ostatnich wydań nie mogę widzieć zupełnie. Nie przypuszczam, żebym jeszcze dokądkolwiek wyjeżdżała, tylko tu ciągle będę. Byłabym wdzięczna za siatki do włosów, takie jak załączam. Włóż je po prostu do listu. Nie ma opłaty. Love from Iłła.

Poznań, tel. 436-45czerwIec 14ty 1972

Margaret droga! Co za piękny list ijak ożywczy. Jak to mądrze, że poruszyłaś tyle różnych spraw, a każda interesująca. Lecz muszę cię także zganić za przesłanie złych siatek. Mogę używać tylko Lionsa, bo mają gumową tasiemkę do trzymania ściśle przy skórze. Moje włosy są rzadkie (teraz) i nie falujące, tak że inny typ się nie nadaje. Przesyłam stary wzór ponownie. Chciałabym,

abyś mi przysłała opis trojga innych dzieci, które są mniej "polskie" niż Zygmunt. Z tego, co o nim piszesz, wynika, że jest on normalnym Polakiem - wahającym się, znudzonym, chciałby osiągnąć dużo w życiu minimalnym wysiłkiem. Bisnes hotelowy daje człowiekowi wiele okazji do spotkania z czymś nie zwykłym i nieoczekiwanym. Jest to raczej służba pełna przygód, jak dyplomacja. Twój pan Seliga wydaje mi się nie wierzyć w pieniądze i lokuje je w obiekty. Myśmy mieli to od lat 60-ty eh. Każdy kupował meble, wielkie, ciężkie sztuki, na wszelki wypadek, jako że nikt nie wierzył, że pieniądze zachowają swoją wartość... Nie zachowały, ale ludność wzrosła niepomiernie, nastąpił ostry kryzys mieszkaniowy i wielkie, ciężkie mahonie stały się bezużyteczne w minimalnych mieszkaniach. Nawet ja jestem winna, nabywszy dwie etażerki z szufladami i dwie szafy, które gdy umrę, pójdą w ogień. Najdroższa, ja jestem 3/4 ślepa, nie mogę widzieć ludzi, kwiatów czy krajobrazu, ani nawet kubka czy talerza na stole. Ja żyję i poruszam się tylko przez dotyk. Oto dlaczego ten list jest taki nie czy teIny... Nie ma sensu dla mnie wyjeżdżać dokądkolwiek, gdyż nie mogę widzieć ani ludzi, ani kraju, ani kwiatów. Przynajmniej tu, na Gajowej, znam wszystko i mogę wykonywać swoje domowe czynności i pisanie listów, nie będąc zawadą dla innych. Pani Meisner i Zosia żyją. Także pani Dowżenko. Największą trudnością jest znaleźć jakąś miłą osobę, która by się mną zajęła. W międzyczasie tylko Bóg mi pomaga, ale taki już jest mój los! Love and blessings od zawsze twojej Iłły.

Poznań, Gajowa 4lipiec 11.1972

Moja droga, W ostatnim numerze "Oficyny Poetów" (maj 1972) jest humorystycznyopis moich wczasów w Anglii w 1957. Jestem pewna, że możesz dostać go w Londynie w większym kiosku z gazetami. Kup go i przeczytaj. Zrób to dla mnie. Przywiozła mi go pani Diana Wood, w której domu mieszkałam podczas mojej krótkiej wizyty w Anglii, dokąd przyjaciółka Polski zaprosiła mnie. Miła lady spotkała dr Dowżenko ostatniej zimy podczas kongresu medycznego. Hanka, którą znasz, mieszkała u Diany przy jakiejś innej okazji, także za moim pośrednictwem... Mówiąc krótko: pani Dowżenko zaprosiła Dianę, aby przyjechała i mieszkała u niej tej wiosny, oraz poradziła jej przyjechać do Poznania i odwiedzić mnie. Zapomniała wspomnieć o mojej ślepocie! Pani Wood przybyła do Poznania oczekując, że oprowadzę ją (po mieście) i spotkam się z nią w hotelu. Wyobraź sobie moje przerażenie, gdy ona przyszła, pełna werwy, ajajej nawet nie poznałam, będąc niewidoma. Natychmiast zatelefonowałam o przewodnika na obejrzenie miasta. Na pewno kup majowy numer "Oficyny Poetów". Ja nie opuszczam Poznania tego lata. Love and blessings from Iłła.

Poznań, Gajowa 4 teł. 436-45

I.VIII.72

Moja droga Margaret, tak miło, że przesłałaś mi moją ulubioną siatkę tak szybko. Ja ciągle jeszcze żyję atmosferą twego ostatniego listu, pełnego treści i tak cudownie dobrze napisanego. (Chciałabym, abyś napisała swoje pamiętniki). Ty posiadasz talent przekazywania twojego temperamentu i optymizmu innym. Twój list odczytywali mi 6 czy 7 razy różni ludzie (co znają angielski). W ten sposób przedłużyłam sobie przyjemność... (Mam nadzieję, że otrzymałaś moją odpowiedź) Jestem bardzo zainteresowana twoimi dziećmi i chciałabym więcej wiedzieć o każdym z nich. Błogosławię (nieczytelne) i wszystko wokół ciebie. Twoja z czułością Iłła.

Poznań, Gajowa 4 teł. 436-45

7.VI.73

Margaret droga, dziękuję bardzo za powiadomienie mnie o planach na lato.

Ja nie mogę zrobić żadnego wysiłku, aby się ruszyć w ogóle, gdyż moje życie jest obecnie kompletnie 'uszpitalnione'. Nie mogę czytać, nie poznaję ludzi, nie mogę chodzić samej po ulicy. Daję sobie radę raczej dobrze w domu, lecz mogę się zgubić nawet we własnym pokoju. Różni młodzi ludzie mi pomagają, za co ja im płacę 10 zł za godzinę. Nie jest to złe urządzenie się. Docent dr Dowżenko oferowała mi przeniesienie do Warszawy i zamieszkanie w ich domu... Doskonałe rozwiązanie, ale ona nie widziała mnie w ostatnich latach i nie zdaje sobie sprawy, ile ja potrzebuję pomocy. Ona jest dzielną i bardzo utalentowaną kobietą, wiesz przecież. Rok 1972, mój rok 'jubileuszowy', przyniósł mi wiele pochwał w prasie i dwie nagrody. Jedna z paryskiej "Kultury" i druga z Poznania. Ja oczywiście odmówiłam wszelkich publicznych honorów. Wszystko zbyt późne, ale bardzo miłe. Ciekawa jestem jak Zygmunt spędza swoje wakacje. Ty znajdziesz w tym kraju znaczną poprawę. Nie jest tak przygnębiający, jak w przeszłości. Kościół i państwo wydają się współżyć lepiej, co czyni, że człowiek czuje się bardziej swobodnie. A ja jestem za obydwoma. Mam nadzieje, że potrafisz odcyfrować coś nie coś z tego pisma. Byłam rozczarowana, że nie przysyłasz mi siatek, których używam. Bez elastiku siatka jest dla mnie bezużyteczna. Love and blessings from Iłła. P.S. Stasia jeszcze żyje. Kościół się buduje w Kobylempolu.

Poznań, Gajowa 4 m 8 teł. 436-45

15.VII. 73

Moja droga, prześlij mi proszę twój adres poznański i telefon. Ja nawet nie znam nazwiska twoich krewnych, czy to jest N owak, czy Soliński, czy obydwa, jak twoje. Powiedz Witkowi, aby przyszedł zobaczyć się ze mną, oczywiście, jeśli zechce. On wie od ciebie jaka jestem, nie będzie to dla niego zaskoczeniem! Twoje siatki i szpilki są jak zesłane z nieba. Twoja kochająca Iłła.

Poznań, Gajowa 4 m 8maj 6ty 1974

Margaret droga! Czy cię powiadomiłam, że moja siostra (Barbara) zmarła w Wielki Piątek? Biedna Janka, która poświęciła swoje osobiste życie, aby być ze swoją matką - została teraz zupełnie sama. Gdybyś zechciała przesłać jej wyrazy współczucia. Wybacz, jeśli się powtarzam. Kochająca cię K.I.

17. 02. 76

My dearest! bardzo mnie ucieszyłaś swoim polskim listem, coraz lepiej się wyrażasz. Byłoby naj naturalniej , żebym do ciebie pisała po angielsku, tak jak zawsze rozmawiałyśmy, ale nie mam komu dyktować. Jak to dobrze, że masz lato tak ślicznie rozplanowane, że tyle rodziny się zjeżdża. Żałuję bardzo, że nie mogę być z wami, byłoby mi u ciebie strasznie dobrze. Już przestałam wstydzić się swojej ślepoty i traktuję ją jako coś naturalnego. Czy pamiętasz, jak nie chciałam, żeby weszła twoja rodzina i tylko z tobą chciałam rozmawiać? Nie mogłam znieść myśli, że mnie zobaczą jako kalekę, mnie, którą pamiętali twoi u sióstr w Nałęczowie, przyjmującą ich podwieczorkiem... Zapomniałaś może, że były tam wtedy duże, białe indyczęta, prawdziwe cuda. U dało mi się w ostatnim półroczu wydać kilka wznowień moich książek.

Wyszły: "Anna Karenin", "Szeptem", Emily Dickinson i "Zając...", w którym ty tak pięknie figurujesz. Teraz przygotowuje się wznowienie jednego wyboru wierszy z 1956 oraz robią dwa nowe wybory ze starych wierszy. Sama nie rozumiem, jak to się dzieje bez mojego prawie udziału, no i bez moich korekt... Będzie fura błędów, ale nic na to nie poradzę, tak jak na wiele innych rzeczy.

Ogromną rolę w ostatnich latach gra u mnie porządkowanie moich archiwów. Miałam po prostu manię składania listów na pamiątkę i nagromadziło się tego od r. 1939 do chwili obecnej... Jeszcze dawniejsze na szczęście zniszczyła wojna. Jestem sama wśród obcych i w razie mojej śmierci stałoby się to po prostu kupą śmieci. Wszystko więc idzie na półki Biblioteki Kórnickiej. Do tego dochodzą różne odpadki od twórczości - niepotrzebne kopie, zapomniane rękopisy, stare wycinki, bruliony itp. Trochę jest trudności z systematycznym układaniem tego w tej bibliotece i częściowo powstanie normalny polski galimatias, ale chwała Bogu już nie u mnie, bo i co by to był za kłopot dla mojej spadkobierczyni - Janki! Trudno to sobie wyobrazić, ale Janka idzie w przyszłym roku na emeryturę.

Jest wybitnie utalentowaną malarką, bardzo pięknie potrafi pisać i w ASP wykłada malarską technologię, ale odziedziczyła dziwactwo rodzinne, brak decyzji i wielką niezaradność. W Poznaniu zajeżdża do swojej krewnej ze strony ojca i stamtąd mnie odwiedza, włączając się w moje bardzo trudne, codzienne życie. Nie widząc jej zawsze sobie wyobrażam, że jest dużym mądrym podlotkiem o lśniących czarnych włosach.

Parę tygodni temu zmarła Matka Czetwertyńska, którą pewnie dobrze pamiętasz. Chorowała bardzo długo i z wielką cierpliwością, pełniąc prawie do końca funkcję Matki Prowincjałki. Pochowano ją w osobnym grobie nad jeziorem w Polskiej Wsi. Bardzo się przejęłam jej śmiercią, boć to dla mnie prawie jakby młoda krewna. Love - Kazimiera Iłłakowiczówna

Poznań,

7 listopada 1976 r.

My dearest! uszczęśliwiłaś mnie bardzo swoim prześlicznym listem pełnym szczegółów o twoich bliskich. Jakież ty, droga moja, i twój Witek macie interesujące życie, jak szerokie możliwości mają wasze dzieci. Tysiące drobnych życzeń przesyłam Dorocie z okazji zaręczyn, bardzo gratuluję Andrzejowi jego naftowego muzeum. Pomyśleć, że ja te wszystkie twoje dzieci znam, choć ich zupełnie nie pamiętam, tak zresztą jak nie pamiętam mamy, siostry - taka już jest moja sklerotyczna głowa. Nie wiedziałam, że twój Witek ma łatwość do pisania, jest to szczególnie cenny dar na zbliżające się lata starości. (Czy wiesz, że Janka ma już lat 60 i właśnie dostała emeryturę?) Jeśli opisze dokładnie, bez jadu i z humorem, historię waszego klubu - może to stanowić prawdziwy dokument dziejowy. Zainteresowanie sprawami duchowymi może zastąpić na starość wszystko inne. Niechże mu Pan Bóg daje swoje światło. Przeżyłyśmy razem, a może jednocześnie, ogromny okres czasu i to nas, jak sądzę, połączyło już do końca życia. Cieszę się, że jesteś taka stała i że w każdej chwili można ciebie dawną odnaleźć. Z Polakami pod tym względem bywa bardzo rozmaicie, ale ja jestem Litwinką. Pytasz, czego mi brak: brak mi serdecznej, dobrej, stałej, rozumnej opieki.

Mieszkam z ludźmi bardzo przyzwoitymi, ale są to osoby obce, niemłode i nienawidziłabym obarczać je czymkolwiek. Jestem już i tak zażenowana swoim kalectwem, co musi być dla otoczenia okropne. Przychodzą do mnie na godziny dla opieki młode studentki, którym płacę, na szczęście mam z czego. Są życzliwe, zaradne, robią co mogą, ale oczywiście mają swoje bogate własne życie, studia, pracę, wiecznie się śpieszą i ciągle zawodzą... Jest mi bardzo trudno, ale wolę to niż Zakład Dla Nieuleczalnych. Ściskam cię z całego serca, wszystkich twoich pozdrawiam, twoja, zawsze ta sama Kazimiera Iłłakowiczówna

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr4; Poznań w literaturze, literatura w Poznaniu dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry