KOMISJONER PRZY TARGOWICY I RZEŹNI MIEJSKIEJ W POZNANIU

Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel

Czas czytania: ok. 10 min.

BRONISŁAW MIKOŁAJCZAK

U rodziłem się razem z wybuchem I wojny światowej w 1914 r. w Kostrzyniu Wlkp. jako syn i wnuk handlarzy bydła. Ojciec mój Jan był tak świetnym znawcą koni, że proszony był do poboru i wyceny koni do wojska tak niemieckiego, jak później polskiego. Przed pierwszą wojną światową był czynny brat ojca Andrzej i najmłodszy - wuja Piesiu (rocznik 1890). Handel końmi w tych latach to były ogromne obroty, a nasza "Provinz Posen", z jarmarkiem handlu końmi w Gnieźnie, stanowiła największą bazę zaopatrzeniową dla całych ówczesnych Niemiec. Jarmarki w Gnieźnie, których było wówczas około 8-10 rocznie, trwały 2 do 4 tygodni każdy i było ładowane prawie 80 wagonów koni dziennie. Do Gniezna przyjeżdżali kupcy z całych Niemiec. Konie były potrzebne do: dorożek, wozów ciężarowych, meblowych, do kopalń, sportowe pod siodło etc. Handel końmi był wówczas zaszczytnym i poważnym interesem, kupcy tej branży byli bardzo bogatymi ludźmi. Bydło rogate wysyłała firma ojca i braci jego do Berlina, bo Poznań był wówczas za małym odbiorcą na taką ilość towaru, jaką wówczas opasały majątki ziemskie w naszej bogatej i bardzo dobrze gospodarowanej Wielkopolsce. Firma "Jan Mikołajczak i bracia" sprowadzała również bydło zarodowe, użytkowe i hodowlane z Prus Wschodniach (Ostpreussen), celem zaopatrzenia okolicznych majątków do hodowli i dalszego tuczu. Wszyscy Mikołajczakowie byli zmuszeni służyć w niemieckim wojsku. Ojciec mój Jan , jako najstarszy, był blisko w Poznaniu, wuja Andrzej był we Francji, wuja Piesiu również, a wuja Wacław był całą wojnę w marynarce wojennej na Morzu Północnym. Wuja Piesiu został ciężko ranny w twarz w roku 1915, ale przeżył; wuja Wacław przeżył również, a wuja Andrzej poległ we Francji w listopadzie 1917 roku. W tym też miesiącu zmarła, po urodzeniu drugiego syna a mego brata Mariana, moja matka Leokadia, której ja, jako wówczas trzyletnie dziecko, nie pamiętam. Mego małego braciszka zabrała

Bronisław Mikołajczakciocia Lewandowska, która wówczas mieszkała w Toruniu, lecz on również po roku umarł, tak że ja zostałem jedynakiem z pierwszego małżeństwa ojca. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej pozostali do handlu końmi ojciec i wuja Piesiu, gdyż wuja Wacław był wykształcony w innym zawodzie. Pracował również jako zakupywacz pan Otto Reich i jego córka Truda Reich, która, gdy miałem 5 lat, nauczyła mnie pierwszych liter i słówek z elementarza z pisownią gotycką, za co jej do dzisiaj jestem wdzięczny. Z synem p. Reicha, dwa lata ode mnie starszym, bawiłem się w piasku, a gdy poczuliśmy głód, to szliśmy do Prau Reich na chleb z dobrym smalcem. Teraz, po wojnie, już do Berlina nie można było wysyłać, więc poznańska Targowica miała ogromne obroty - żywca rzeźnego około 600-700 sztuk tygodniowo. Poznań bił 200 sztuk, a reszta była sprzedawana do Katowic, Warszawy, Łodzi, Będzina itp. W Poznaniu zaczęły powstawać firmy komisowej sprzedaży żywca ("Komisjonerzy") i tak powstało 7-8 firm: "Bracia Promm" (Jan, Stanisław i Ludwik), "Jankowiak i Pilaczyński", "Gałdyński i Gregorowicz", "Winkler", "Cabański", "Muszkieta", "Mikołajewski". "Poznańska Targowica i Rzeźnia Miejska" miała w swoich budynkach bardzo dużą i dobrą restaurację, którą dzierżawili: w latach 1922-26 p. Stanisław Perz, potem p. Władysław Lewandowicz, a ostatnie lata przed II wojną światową p. Marian Tomikowski. Restauracja była zawsze na poziomie pierwszej kategorii, można było być bardzo dobrze obsłużonym, jedzenie znakomite z całego świata w najlepszym gatunku. Na dzień targowy (duży targ) było zatrudnionych 50 kelnerów. Druga restauracja była na terenie ubojni, gdzie mogli szybko i dobrze zjeść "Kopfschlaechterzy" (czeladnicy, którzy bili od sztuki). Naprzeciw Rzeźni, na ul. Grochowe Łąki, była świetna restauracja p. Gałeckiej (pani Gałecka prowadziła potem, w czasie II wojny światowej, restaurację w Warszawie, która miała bardzo dobrą frekwencję, po wojnie, wraz z bratem p. Bytyńskim, prowadziła jeszcze restaurację do ok. 1950 roku na ulicy Bóżniczej , koło dawniejszej bóżnicy) i kilka mniejszych. Od ulicy były tam w każdym domu restauracje. Ja sobie przypominam (rok 1922-24), jak w dni targowe - środy i piątki wówczas - gdy ojciec mój był w Poznaniu, szedłem po szkole przygotowawczej do gimnazjum, z ulicy Skarbowej (obecna Taczaka) do restauracji Rzeźni Miejskiej na mleko. W latach tych, do roku 30-tego, interesy szły bardzo dobrze, lecz gdy w roku 1929 w Ameryce nastał kryzys światowy, u nas w 1930 ceny spadły o jakieś 70% tak, że sztuka bydła z ceny 1000 -1200 zł spadła na 280-300 zł i trudno było sprzedać. Najgorsze lata kryzysu trwały do roku 1934-35, potem się sytuacja unormowała. Ja zacząłem handlować samodzielnie na własny rachunek od 111935. Głównym moim artykułem było bydło rogate. Miałem również w obrocie świnie i konie, ale to żeby utrzymać wyłączność na majątkach ziemskich. Obsługiwałem z wyłącznością obrotów takie majątki ziemskie, jak Węgierskie p. Włodzimierza Ziołeckiego, Drzazgo wo p. Jerzego hrabiego Mielżyńskiego, Iwno p. Ignacego hrabiego Mielżyńskiego, Gwiazdowo Herr Hauptmann'a Coelle,

Ługowiny Herr August'a Bienek, Gułtowy p. Adolfa hrabiego Bnińskiego, wojewody poznańskiego, Czerniejewo p. hrabiego Skórzewskiego, Kociałkową Górkę pp. Jerzego i Antoniego Radońskich, Skotniki p. radcy Matuszewskiego, Klony i Łuszkowo p. Stamera, Skałowo p. Waldemara Busse, Paczkowo p.

Helmuta Jeske, Kleszczewo panien Hildebrandt, Czerlejno p. Józefa Mlickiego, Likartowo p. majora Pospieszaiskiego. To były te najbliższe i potem wiele innych, gdzie tylko można było się dostać. Obsługa tych majątków polegała na zakupie wszystkiego towaru rzeźnego, dostarczaniu do tuczu na opasy, wymiana starszych koni na młode do dalszej pracy, tak żeby właściciel był dobrze obsłużony. To byli wszystko bardzo zacni panowie, bardzo słowni i warci byli, żeby ich sumiennie i rzetelnie obsłużyć. Bydło chude do tuczu kupowało się na wszystkich jarmarkach w Polsce, również krowy mleczne i bydło zarodowe. Ja osobiście nie mam powodu na te nasze stare, dobre czasy narzekać. Ale cóż, nagle wybuchła wojna i wszystko się zmieniło. Mnie zastała wojna w Rzeźni Miejskiej na Grochowych Łąkach. Byłem samochodem i wszyscy koledzy ze Swarzędza i Kostrzynia chcieli się zabrać do domu. Ja mogłem zabrać 4 osoby, bo samochód, fiat, był 5-osobowy. W Kostrzynie już czekał na mnie p. burmistrz Skrzypczak i zaraz jako kapitana rezerwy wysłał mnie z tajnymi aktami do starostwa w Środzie. Na początku wojny jeszcze mogłem robić trochę interesów z moimi stałymi majątkami. W roku 1940 dostałem dobrą posadę u p. Alfreda Wiemera w Kole. Ten pan przyjechał do mnie z polecenia mojego kolegi Herberta Arndta z Nekli (podczas wojny z Wrześni), który był z zawodu zegarmistrzem, a że stracił w I wojnie prawą rękę, handlował bydłem itp. Na połowie roku 1942 stwierdził p. Wiemer, że my jesteśmy za daleko na wschodzie, nie wierzył w Hitlera, był wielkim przyjacielem Żydów i bardzo ich żałował. Sam zaproponował, żebyśmy wywieźli 3 starsze Żydówki, których mężowie już nie żyli. Po wywózce okazało się, że tylko przedłużyliśmy im życie o 3 miesiące. Z Koła przeprowadziliśmy się do Kórnika, a na Gwiazdkę 42, po zlikwidowaniu interesu, p.Wiemer powrócił do Legnicy, a ja przyjąłem dobrą posadę w Swarzędzu u p. Richarda Glaesmanna - ojca mego dobrego kolegi - który jako Niemiec miał matkę Polkę, był dobrym dla Polaków i dużo z naszego grona się u niego podczas wojny skryło. P. Glaesmann dał mi w swoim domu rodzinnym mieszkanie i był bardzo koleżeński. Nie wierzył w wygranie wojny przez Hitlera. I cóż. Po pięciu miesiącach spotkał mnie w Poznaniu, gdy byłem w interesie firmy, mój kolega szkolny Willi Arndt z Nekli i gdy mu powiedziałem, że pracuję u Glaesmanna - a on miał interes w Środzie i był z Glaesmannem stale w walce konkurencyjnej - powiedział do mnie: "Ja muszę iść na front wschodni, a ty musisz iść do mnie". Pomimo, że prosiłem, żeby mnie u p. Glaesmanna zostawił, zmuszony byłem przez władze od 1 czerwca 1943 iść do Środy, na gorszą posadę, a że nie dostałem mieszkania w Środzie, pozostałem w mieszkaniu w Swarzędzu. Byłem stale w rozjazdach do Niemiec (Altreichu) i robiłem tylko hurtowe zakupy bydła użytkowego, hodowlanego i zarodowego. Tak pracowałem do końca wojny.

Bronisław Mikołajczak

Armia rosyjska przyszła do Swarzędza 22 stycznia 1945. O 15.10 zostałem poproszony przez nasze polskie władze miejskie o zaopatrzenie miasta Swarzędza w chleb, mięso i mleko. Dostałem klucze od dwóch młynów i wspólnie z panem Ignaczewskim, księgowym z firmy Willi B6hm, załatwiliśmy tak dobrze i szybko, że w 3 dni Swarzędz miał żywności dosyć. Po miesiącu wróciłem z żoną i małą córeczką do Kostrzyna, żeby zacząć z powrotem handel bydłem itp. Z dniem 6 maja 1945 założyłem księgi handlowe (w moich przedwojennych księgach) i ponieważ w Rzeźni i Targowicy Miejskiej były wojska radzieckie, ja i moi koledzy, kupcy z podpoznańskich miast i miasteczek, rozpoczynaliśmy odżywiać Poznań mięsem przywozowym, bitym w Swarzędzu, Kostrzynie, Wrześni itp. Tak już w lipcu 45 dostawy nasze zaopatrzyły cały Poznań, że sprzedać było trudno. W drugiej połowie roku 1945 władze załatwiły z wojskiem ruskim, że opuściły one Targowicę, Rzeźnię i całe budynki Rzeźni Miejskiej. Wróciliśmy wreszcie na nasze stare śmieci. Wrócił również restaurator p. Marian Tomikowski. N aprawił parkiet po zalaniu wodą przez Rosjan, odmalował, umeblował i zaczął z powrotem prowadzić dobrą restaurację. Ja handlowałem bydłem do Poznania i na Górny Śląsk. Mój wagon bydła był drugi w Bytomiu, pierwszym był wagon p. Brzuszkiewicza z Inowrocławia. Kupowałem wtenczas tylko I klasy bydło i prowadziłem dobry interes. W Katowicach wróciłem do mojego wielkiego przedwojennego odbiorcy p. Emanuela Rzymełki, z którym zacząłem handlować w 1935 roku i którego mogę nazwać moim majstrem. Pan Rzymełka bił wtenczas w Katowicach 400-500 sztuk bydła i kilkaset świń tygodniowo, posiadał własnych 27 kamienic w najlepszych punktach Katowic. Dużo się od niego nauczyłem, zwłaszcza robienia dużych, hurtowych interesów. Na początku roku 47 zaproponował mi mój dobry kolega p. Kazimierz Adamski, żebyśmy wspólnie otworzyli w Poznaniu na Targowicy Rzeźni Miejskiej "Komisową Sprzedaż Żywca". Ja propozycję przyjąłem i tak po kilku dniach otworzyliśmy interes, który rozwinął się świetnie. Ja sprzedawałem bydło rogate, bo w tym byłem i jestem zakochany, do świń zaangażowaliśmy sprzedawcę, a memu koledze Kazimierzowi Adamskiemu zaproponowałem - jako starszemu 17 i 1/2 roku i prezesowi naszego Zrzeszenia - żeby ogólnie nad naszymi 500 kolegami prezesował. W biurze pracowało 5, a w końcu 6 dobrych pracowników.

Myśleliśmy, że ten interes będziemy wspólnie prowadzić dla naszych następców etc. Niestety w 1948 zaczęli się już przygotowywać komuniści i my zostaliśmy zaproszeni do pomocy w opracowywaniu tzw. siatki targowisk. Jeździliśmy wspólnie - delegaci Urzędu Wojewódzkiego ( z radcą Tylgnerem), Samopomocy Chłopskiej i my ze Zrzeszenia Kupców Handlujących Trzodą, Bydłem i Końmi w Poznaniu. Komuniści obiecali, że robimy siatkę targowisk dla trzech sektorów, to jest państwowego, spółdzielczego i prywatnego, lecz od roku 1949 zostaliśmy oszukani, jak to zwykle bywało. Powrócę jeszcze do roku 1945. W sierpniu spotkałem na końcu ulicy Półwiejskiej, koło Grolimanna, kolegę Kazimierza Adamskiego - pierwszy raz po wojnie. Okazało się, że oboje robiliśmy to samo. Zaproponowałem, żebyodtworzyć nasze Zrzeszenie, którego ja byłem przed wojną skarbnikiem, Kaziu Adamski sekretarzem, prezesem był Marcin Andrzejczak z Gostynia. Ja byłem od roku 1936, mam orginalny dowód przyjęcia wówczas do Chrześciajańskiego Związku Zrzeszeń Kupieckich w Poznaniu. Kaziu odparł:"Ach, ty handlujesz, ja handluję, dajmy sobie chwilowo spokój". Lecz po trzech tygodniach Kaziu w bardzo deszczową niedzielę przysłał na rowerze swego syna Stasia, żebym zaraz przyjechał do Poznania, przywiózł przedwojenne papiery i stemple, bo dowiedział się, że grozi nam likwidacja. Zaraz pojechaliśmy w poniedziałek do Związku Zrzeszeń Kupieckich. Dyrektorem był przedwojenny dyrektor p. Józef Kluczyński, a naszą branżę opracowywał, bardzo lubiany, p. mgr Tadeusz Wiesiołowski. Oboje byli już z powrotem, p. mgr Wiesiołowski był jeszcze częściowo w angielskim mundurze po powrocie z niewoli. Zabraliśmy się do działania i tak już 3 października 1945 zrobiliśmy pierwsze zebranie w sali restauracji Rzeźni Miejskiej u p. Tomikowskiego. Przybyło dużo, bo na pierwszym zebraniu było powyżej 150 członków. Zebranie prowadził p. mgr Wiesiołowski. Wybraliśmy zarząd, prezesem został p. Kazimierz Adamski, ja sekretarzem. Dzięki naszej organizacji utrzymaliśmy na kilka lat naszą branżę. Na początku roku 47 pomyśleliśmy o zorganizowaniu I Wielkopolskiej Wystawy Opasów w Poznaniu i to podczas Międzynarodowych Targów Poznańskich, w dniach 2-4 V 47. Wystawa wypadła bardzo dobrze. Ja wystawiłem wołu o rekordowej - jak na wołu - wadze 1058 kg i wziąłem I nagrodę. Mego wołu tuczył na majątku Kociałkowa Górka (własność pp. Radońskich, bratanków biskupa z Włocławka) słynny rolnik i hodowca p. Bossardee, pochodzący z majątków z okolic Gostynia, któremu za tak dobry tucz ofiarowałem moją otrzymaną nagrodę. Pan Bossardee dożył około 100 lat i kiedykolwiek żeśmy się spotkali w kawiarni, zawsze tego wołu wspominał. W roku 1948 postanowiliśmy zafundować sobie sztandar, który poświęciliśmy w maju tego roku w kościele św. Wojciecha, do której to parafii na Grochowych Łąkach (Rzeźnia Miejska) należeliśmy.

W Polsce były w roku 1948 razem 44 firmy sprzedaży komisowej żywca, z czego 7 w Poznaniu. Wszyscy zostaliśmy z dniem 31 października zmuszeni do likwidacji i zaniechania naszej działalności. Firmę naszą, z powodu odmówienia nam dalszego prowadzenia przedsiębiorstwa, zlikwidowaliśmy, a spółkę dnia 17 listopada 1948 rozwiązaliśmy i wykreśliliśmy z rejestru handlowego. Każdy komisjoner musiał mieć złożoną w Izbie Przemysłowo- Handlowej kaucję w gotówce. Było nas 7 osób i każdy miał 300 000 zł, to jest razem 2 100 000 zł. Izba chciała nam zwrócić pieniądze dopiero po 6 miesiącach, a my, mając sześciomiesięczne wymówienie koncesji, zostaliśmy zlikwidowani w 3 dni. Prosiliśmy Izbę o zwrot kaucji w gotówce i złożenie na okres tych 6 miesięcy weksli. Pan dyr. Waschko był nam bardzo przychylny i godził się na naszą propozycję, natomiast p. dyr. Wajcht odmówił. Po kilkunastu spornych rozmowach zrobiliśmy naradę koleżeńską i postanowiliśmy zwrócić się do Warszawy do Koordynacji Izb Przemysłowo-Handlowych. Ponieważ ja byłem najmłodszy, uchwalono żebym to ja pojechał do Warszawy. Zgodziłem się, chociaż miałem słabą

Bronisław Mikołajczak

nadzieję załatwienia tej sprawy. Wyjechałem - pamiętam - w piątek wieczorem i w sobotę rano byłem o 8-mej już w Koordynacji Izb na ulicy Flory 8. Miałem zamiar zgłosić się do p.dyr. Sikorskiego, którego znałem, lecz on jeszcze nie przyszedł do biura. Sekretarka pyta mnie czy ma mnie zgłosić do p. naczelnika Maciaszka. Ja się zgodziłem i po kilku minutach znalazłem u p. naczelnika Maciaszka zrozumienie. Poprosił, żebym trochę dłużej zaczekał i on zaraz opracował odpowiednie pismo, i dał do maszynowni. Po około godzinie podpisał i grzecznie przeprosił, że zmuszony jest urzędowo zakleić, żebym sobie poczytał i wiedział z czym wracam. Byłem uradowany. Po powrocie wieczorem do domu zaraz zadzwoniłem do mego wspólnika p. Kazimierza Adamskiego i do p. Ignacego Wolniewicza, najstarszego z naszej branży, z którym jako najmłodszy miałem dużo wspólnego języka. Oboje umówiliśmy się na godzinę ósmą w poniedziałek w Izbie Rzemieślniczej, gdzie wówczas chwilowo urzędował pan wicedyrektor Wajcht. Gdyśmu mu przedstawili załatwioną sprawę, to chcąc nam jeszcze utrudniać, powiedział, że jeszcze potrzebuje zgody banku i komisarza do spraw gospodarki mięsnej. Ja na to: " Panie Wolniewicz, niech Pan załatwi bank, bo bliżej, a ja jako młodszy załatwię pana Grześkowiaka, komisarza do spraw gospodarki mięsnej, i spotkamy się tu z powrotem na korytarzu". Tak się też stało i p. wicedyrektor Wajcht miał bardzo nieprzyjemną minę, bo musiał załatwić to w jeden dzień, co się w tym trudnym czasie prywatnym nie należało. Powracając do sprawy naszego sztandaru, ja jako były, ostatni członek i sekretarz ówczesnego zarządu ofiarowałem go na piśmie Muzeum Historii m. Poznania. Sztandar jest obecnie jeszcze w Zrzeszeniu Handlu i U sług na Zwierzynieckiej. Miejsce tego sztandaru jest w muzeum, dla publiczności.

Jedno muszę jeszcze dodać, że nigdy nie myśleliśmy, że nie wrócimy na teren Rzeźni i Targowicy Miejskiej, gdy w listopadzie roku 1948 spacerowaliśmy oboje z panem Szczepanem Muszkietą na terenie Rzeźni. Ja mówiłem, wskazując na okna naszych biur: "Panie Muszkietą, myślę że wrócimy tu za 2 lata", a na to pan Muszkietą: "Broniś, czyś ty się zrobił komunistą? Po N owym Roku rusków nie ma, a my wrócimy na swoje, do interesów". Tak myślał każdy z kolegów, tak myślę i ja do dzisiaj, a ciekawy jestem kiedy miasto Poznań odbierze swoje własności, czyli Rzeźnię Miejską i Targowicę. Ciekawe czasy i ciekawi ludzie - nikt nie chce nic oddawać.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry