SKLEP ZA ZAPALNICZĘ I TALIĘ KART wspomnień kupca Alojzego Dudzika wysłuchał

Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel

Czas czytania: ok. 9 min.

DARIUSZ KUNCEWICZ

Dzez ponad 45 lat w małym sklepiku przy ulicy Słowackiego 41 zaopatryr wali się w artykuły spożywcze, warzywa i owoce mieszkańcy okolicznych domów. Pod koniec lat osiemdziesiątych niewiele osób już pamiętało, że był to jeden z pierwszych po II wojnie światowej sklepów spożywczych w Poznaniu. Alojzy Dudzik, który został jego właścicielem w kwietniu 1945 roku, swoje handlowanie zaczął od mąki, kaszy, nabiału, warzyw i owoców. Przez kilkadziesiąt lat nie tylko handlował, "walczył" także z niezliczoną ilością kontroli, które miały zniechęcić jego i innych właścicieli prywatnych sklepów do robienia interesów w socjalistycznym państwie. Zanim do tego doszło, późniejszy właściciel sklepu przy Słowackiego 41 przez trzy lata ukrywał się w Poznaniu przed Gestapo. Jak sam dziś mówi...

To wojna zdecydowała

...0 jego dalszych losach i o tym, że stał się właścicielem sklepu.

"Przed wojną miałem nieoficjalną spółkę z niejakim Piotrem Nowakowskim, który miał wytwórnię mosiężnych kurków gazowych. N a Zagórzu miał warsztat i dwóch tokarzy" - wspomina. Żeby wejść do spółki z N owakowskim, Alojzy Dudzik wyłożył 5 tysięcy złotych. Jak na owe czasy było to bardzo dużo pieniędzy. "Jak się dorobiłem takich pieniędzy? Jeździłem po gospodarzach, kupowałem to co wyprodukowali i sprzedawałem później te towary rolnicze w Poznaniu". Interes z N owakowskim dawał, zdaniem Alojzego Dudzika, dobre utrzymanie, "ale wojna zmieniła moje życie, nigdy nie myślałem, że będę kiedykolwiek mieszkał w Poznaniu. Przecież do 1939 roku żyłem w Glinnie" . Tuż przed wybuchem wojny Dudzik z N owakowskim kupili spiż i wióry mosiężne w Wiepofamie. Było tego prawie dwie tony. Kiedy przyszli Niemcy,

Dariusz Klincewiczwydano rozkaz, by zdawać im między innymi takie rzeczy jak klamki, kurki mosiężne i sam mosiądz. "Ktoś mnie musiał zadenuncjować u Niemców - twierdzi dziś Alojzy Dudzik - kiedy po kilku miesiącach przyszedł do mnie gestapowiec od razu zapytał się o ten spiż i wióry mosiężne. Powiedziałem mu, że nie miałem z tym nic wspólnego. Wcześniej całe dwie tony zakopaliśmy w okolicach Glinna. Na szczęście udało mi się go na krótko zmylić. Kiedy pojechał szukać gdzie indziej, wsiadłem na rower i uciekłem do Poznania". Było to w 1941 roku. Od tego momentu Alojzy Dudzik ukrywał się do końca wojny wśród wielu poznańskich rodzin, które, jak wspomina, z reguły nie odmawiały pomocy. "Wychodziłem tylko wieczorami na korytarz, a tak to przez trzy lata siedziałem po domach i ukrywałem się. Zaraz po wojnie myślałem, że miałem wiele szczęścia od Boga, bo udało mi się przeżyć okupację". Wcześniej, kiedy wojna się zaczęła, Alojzy Dudzik...

...nie zdążył do wojska.

Mimo, że miał w 1939 roku 20 lat i był w wieku poborowym, nie dane mu było walczyć w Wojsku Polskim z hitlerowcami. "We wrześniu 1939 roku jako rezerwa mieliśmy się zgłosić do Kutna. Nie w Poznaniu, ale w Kutnie. Pierwszy pociąg, którym tam jechaliśmy, został zbombardowany przez niemieckie samoloty. Doszliśmy do Kutna pieszo. Tam - pamiętam - w trakcie nalotu jakiś pułkownik powiedział, że nie ma żadnych rozkazów i możemy wracać do Poznania".

Przez milicję do sklepu

Zaraz po wyjściu z ukrycia, po wkroczeniu Rosjan do Poznania w lutym 1945 roku, Alojzy Dudzik zgłosił się do pracy w... milicji. "Przede wszystkim w nocy chroniliśmy różne obiekty, urzędy, zakłady pracy. Co prawda w wojsku nie byłem, ale brali wtedy do milicji wszystkich, którzy się zgłosili. Dopiero po miesiącu zaczęli wszystkich przyjętych pytać o pochodzenie. Powiedziałem im, że jestem chłopskiego pochodzenia, dodałem też, że przed wojną prowadziłem mały handelek. Kiedy to usłyszeli, z miejsca zostałem z milicji zwolniony. Chyba nawet bardzo dobrze się stało, bo nie wiadomo jak by się to skończyło" . Tuż po wojnie w całym mieście było mnóstwo opuszczonych sklepów zabitych deskami. Bywało, że w początkowym okresie spełniały one zupełnie inną rolę niż poprzednio. Tak było z lokalem przy ulicy Słowackiego 41. "Kiedy przechodziłem tą ulicą, zobaczyłem nagle ten zabity deskami sklep. Zacząłem szukać właściciela. Okazało się, że była to praczka, która miała w nim magazyn. Trzymała tam między innymi wyprane koszule. W środku były tylko dwa regały, na których układane były wyprane koszule. Sklep był w starej, ponad stuletniej kamienicy, która stoi do dziś".

Sklep za portfel, karty do gry i zapalniczkę

Praczka zdecydowała się sprzedać sklep. Chciała jednak za lokal 1500 złotych. Nie miałem wtedy tyle pieniędzy. Na szczęście było wówczas w Poznaniu dużo małych bazarów. Miałem przy sobie kilka drobiazgów, między innymi portfel, talię kart do gry i zapalniczkę. Sprzedałem to wszystko na bazarach i dzięki temu kupiłem ten lokal. Było to gdzieś w okolicach 20 kwietnia 1945 roku. Sklep trzeba było zaraz zarejestrować w Miejskim Wydziale Handlu. Jednak zezwolenia na działalność handlową dostawały tylko te osoby, które miały z nią do czynienia przed wojną. Alojzy Dudzik miał brata bliźniaka, który właśnie przed wojną miał w Poznaniu sklep. Była też siostra, Wanda, która wcześniej się tym zajmowała i oboje zostali wspólnikami Alojzego. Dlatego teżl)ariusz Klincevvicznie było specjalnych problemów z zarejestrowaniem sklepu. Początkowo był zarejestrowany jako placówka zajmująca się handlem warzywami i owocami. Sklep był niewielki - miał około 20 metrów kwadratowych. Taki większy pokój w mieszkaniu. Początkowo miał tylko te dwa regały, na których była właścicielka, praczka, układała wyprane koszule. Trzeba było zorganizować między innymi ladę i wagę. "Miałem znajomego gospodarza z Glinna. A ten powiedział, że w Biedrusku ma piękną wagę i może mi ją sprzedać. Była na trzy kilo, a ważyło się bez ciężarków, na wahadełko". Do dziś ta waga stoi w sklepie. Zaraz po otrzymaniu zezwolenia na handel i zarejestrowaniu sklepu Wydział Handlu wyznaczał miejsca, gdzie można było się zaopatrywać. Alojzy Dudzik dostał skierowanie do... Trzcianki koło Piły. "Dostałem taki papier, że tylko tam mogę się zaopatrywać. Nigdy jednak do Trzcianki nie pojechałem. Komunikacja była w 1945 roku bardzo zła, a ja nie miałem samochodu".

Bliżej było do Wronek i Szamotuł, gdzie można było dostać płatki owsiane i kaszę. "Do dziś nie wiem, skąd miałem tyle siły, bo wszystko ręcznie, pociągami woziłem. Bywało, że były to 50-kilogramowe worki. Byłem jednakwtedy młody i silny, a praca sprawiała mi przyjemność". Jednak pierwsze towary w sklepie pochodziły z rodzinnej wsi młodego handlowca, Glinna. Przywoził kiszoną kapustę, ogórki, ziemniaki, truskawki i szparagi. "Jeździłem do Glinna po warzywa i owoce rowerem - brałem 10 kilogramów i jechałem z tym towarem do Poznania. Później pojawiali się już sami producenci, którzy bezpośrednio dostarczali towar do sklepu. Jeszcze do dziś ludzie wspominają, że jako jeden z pierwszych w Poznaniu miałem świeże mleko, wiejskie masło i ser. Przecież żadnej mleczarni w pobliżu wtedy nie było! Podobnie jak ja przed wojną miałem konia, wóz i konwie, kupowałem mleko od gospodarzy i rozwoziłem je po poznańskich sklepach, tak po wojnie robili to inni". A mleczarze zjawiali się z okolicznych, podpoznańskich miejscowości, między innymi z Kobylnik, Tarnowa, Kokoszczyna, Moraska, Suchego Lasu, Piątkowa i Glinna.

Niebezpieczny handel

Każdy wyjazd poza Poznań po towar w pierwszych powojennych miesiącach wiązał się z niebezpieczeństwem kontaktu z rosyjskimi żołnierzami. Czuli się jak u siebie. "Niewiele brakowało, żeby mnie zabili na drodze, kiedy jechałem z Glinna do Poznania. Było ich dwóch. Miałem specjalną opaskę na ramieniu i zezwolenie, że mogę jeździć po terenie. Najpierw kazali pokazać dokumenty. Potem zażądali, bym oddał mój nowy rower. Kiedy się nie zgodziłem, jeden z nich uderzył mnie rękojeścią pistoletu w głowę. Zabrali rower i szparagi, które wiozłem. N a pocieszenie zostawili swój stary rower. Dzięki zawsze świeżym towarom od samego początku miałem w sklepie ruch. " Ponieważ sklep był mały, nie trzeba było zatrudniać dodatkowo sprzedawców. W sklepie sprzedawała siostra A. Dudzika, a on sam - jak o sobie mówi - był zaopatrzeniowcem. Sklep był otwarty w dni robocze bez przerwy od 6 do 18. Później wprowadzono przerwę obiadową od 12 do 13.

Pierwsze szykany

Od samego początku, zdaniem Alojzego Dudzika, pojawiały się w sklepie kontrole. Z czasem nie było tygodnia, by nie pojawiła się tzw. komisja kontroli społecznej. "Człowiek żył w ciągłym napięciu" - mówi dziś. Dwuosobowe komisje składały się najczęściej z robotnika i przedstawiciela Miejskiego Wydziału Handlu. "Mogli wszystko kontrolować. W pierwszych latach podczas kontroli nie trzeba było zamykać sklepu. Później już tak. Początkowo takie komisje rozglądały się po towarach. Z czasem kontrole stawały się skrupulatniejsze. Pojawiały się pytania: skąd jest towar?, za ile kupiony?, za ile sprzedano? Powoli tworzyła się kontrola cen. Ustalonej z góry marży nie można było przekraczać".

Dariusz Klincewicz

KUPIECKI INSTYTUWIEDZY ZAWODOWEJ

ODDZIAŁ V» » O o ft tt t«.

SVioitu J,Ju dxt -k

& BmQa nem*Va. rl<u -fSJfii *« Cli. i,J: a, fApa». - <,woi<m*ctawa &><<1. &«S tf$k ł? 10

J ańq P R M Cudzjal Kupieckiego IttsJylutu Wiedzy Zawodowti 3 ł O ia« o> 49Hf J. Y.. i-ibf/ig

II ilj * dnia 27 Jitxa 1948

<*fe«tf t> K»toku *H9

C' * -. i ;.. ,> r

\O'JKI IOZAAKAcaNjj

Ryc. 3. Świadectwo ukończenia kursów kupieckich w roku 1949

Mandat za paczkę zapałek

W 1947 roku sklepy mogły być otwarte w niedzielę tylko od 7 do 10 i sprzedawać można było jedynie mleko i nabiał. Jeśli ktoś zaledwie na chwilę przedłużył godziny otwarcia lub sprzedał coś, co nie było nabiałem, natychmiast interweniowała milicja i karała mandatami. "Zdarzyło się pewnego razu, że sprzedałem mojej stałej klientce paczkę zapałek. Bardzo mnie o to prosiła. Ja znowu jej tłumaczyłem, że nie wolno, że w niedzielę to tylko nabiał. Uprosiła mnie jednak i sprzedałem te zapałki. Zaraz za rogiem zatrzymał ją milicjant. Wrócił razem z tą klientką i pokazuje te zapałki, że w moim sklepie kupione.

ki PUC ki INSTYTI ! WIEDZY ZAWODOWE] p Rn \ u /[ I \i j RADZI) XB.ZESZES KUPIECKICH R I* W WARSZAWIE

&3.

DYPLOM

,5, .i..».»l",. ,

. xtb \iĄ Jmkiyki

I t kko, .<>-< il.-ISl.ll <[«».. Mmi*. Pr

Mojzalktdzik

" lkznaczhadt tkmml" Itmanai&slttago ija ,Mv,.l<'r(Aoujshtcno *",,,,,*.,,,» jbz?aajoiu

%vr-uvh pr/vv" -*t iii. fv i*m*' iii *.i u KVI> iiii.

* < [i? x.. «krsu t

J f a o o d . ,!" , . , ? · ł * . <<,4) f'

Sij*;**' * 'V CAV X « SV IV ! ijls.A \-J'-T- i IV l-Sii*' ODDZIAŁU XtfE££Kffi#-> ; . rT i' t f . WIKIUKH Knw<s;> *

Ryc. 4. Dyplom zaświadczający przygotowanie fachowe do prowadzenia handlu detalicznego

Na nic zdały się tłumaczenia, że ta pani bardzo je potrzebowała i prosiła mnie bym jej sprzedał. Milicjant wlepił mi wtedy mandat.

Niedostępne hurtownie Minca, czyli prywatny handel uzupełniający

Po wprowadzeniu w 1949 roku dekretu Hilarego Minca o ograniczonym dostępie prywatnych właścicieli sklepów do państwowych hurtowni, jak twierdzi Alojzy Dudzik, "początkowo straciliśmy klientów". Od tego momentu możliwość korzystania z hurtowni przez prywatnych handlowców ograniczono

Dariusz Klincewiczdo kilku zaledwie artykułów: soli, zapałek, mąki, octu, cukierków - ale już nie czekoladowych. "Po wprowadzeniu zakazu kupowania w hurtowniach staraliśmy się ratować na własną rękę. Wkrótce zaczęły powstawać prywatne wytwórnie, które przeważnie produkowały słodycze - lizaki, przed Wielkanocą - zajączki, a przed Bożym Narodzeniem - gwiazdor ki". Prywatnym handlowcom mówiono od tego czasu, że są tylko tak zwanym handlem uzupełniającym. To znaczy, że mieli oni wyszukiwać takie towary, których brakuje na rynku. Handlowano zatem wiejskim serem, masłem, mlekiem, luźną śmietaną, warzywami i owocami przygotowywanymi przez producentów z zewnątrz. Później doszły do tego między innymi ogórki i pomidory z prywatnych szklarni. W 1965 roku dodatkowym zakazem objęty został handel luźnym mlekiem, które przywozili do sklepów wiejscy mleczarze. "Dostali oni wtedy nakaz, że musząje wozić do mleczarni, które potem rozwoziły do nas mleko butelkowe".

" Chlebowa" wojna

W latach 50-tych Alojzy Dudzik brał do swego sklepu chleb z państwowej piekarni przy ulicy Piaskowej. Chleb był w handlu, wbrew pozorom, towarem strategicznym. Jak twierdzi były właściciel sklepu przy Słowackiego 41 ,,40-50 procent klientów, biorąc chleb, kupowało przy okazji inne towary, dlatego tak ważny był chleb świeży. Początkowo chleb dostarczany do prywatnych sklepów z piekarni na Piaskowej był świeży. Później coraz częściej przywożono stary chleb. Niestety zauważyłem, że z tego powodu część klientów przestała do mnie przychodzić". Sytuacja poprawiła się w 1965 roku, kiedy Alojzy Dudzik kupił samochód.

"Sam zacząłem wtedy chleb przywozić, ale do tego czasu przez kilkanaście lat musiałem się z nimi męczyć".

Zabierają sklepy

W 1950 roku, jednego dnia, zapadła decyzja o odebraniu prywatnym właścicielom ponad 300 sklepów w Poznaniu. Decyzja Miejskiego Wydziału Handlu była nieodwołalna. Wszyscy, którzy dostali wypowiedzenie musieli w ciągu 30 dni opuścić swoje lokale. Większość to były duże sklepy. "Też dostałem wypowiedzenie. Miałem chyba po raz kolejny szczęście, bo zaopiekował się mną dyrektor Jan Borys, ówczesny szef Zrzeszenia Prywatnego Handlu. Obiecał, że sprawę załatwi i osobiście się w nią zaangażuje. Byłem przekonany i wierzyłem, że mnie obroni. Musiałem wcześniej napisać odwołanie od tej decyzji. Przed terminem wypowiedzenia przyniósł mi pozytywną opinię. Pamiętam, że był z tego powodu bardzo szczęśliwy i zadowolony. Chyba bardziej się cieszył niż ja, że uratował mnie z tej opresji".

Ryc. 5. Za sklepową ladą w latach 70-tych.

W 1956 roku, kiedy do władzy doszedł Władysław Gomułka, na chwilę poluzowano rygory wobec właścicieli prywatnych sklepów. Niestety, "wolność" trwała tylko rok. Potem wróciły szykany i kontrole.

Za kostkę drożdży na Kochanowskiego

Bywało, że w trakcie dnia brakowało jakiegoś towaru w sklepie. Często trzeba było jechać po drobne nawet ilości do odległych hurtowni. Zamiast tego prywatni handlowcy wypożyczali sobie na krótko różne towary. Było to jednak nielegalne. "Pamiętam, było to chyba w 1956 roku przed Andrzejkami. Gospodynie piekły wtedy dużo ciast, dlatego też był popyt na drożdże. No i zabrakło mi kiedyś tych drożdży. Nie opłacało mi się specjalnie jechać do hurtowni WPHS-u po jedną kostkę drożdży. Pożyczyłem ją na jeden dzień od piekarza Doryckiego, który miał piekarnię przy Kraszewskiego. Pech chciał, że pojawiła się jakaś komisja. N atychmiast spisali protokół. Tłumaczyłem im, że to tylko na jeden dzień, że to od cukiernika, od którego brałem regularnie "ciepłe" lody i bezy. Mówiłem, że następnego dnia pojadę do hurtowni i mu zwrócę. Nic to nie dało. Później dostałem nawet w sprawie tej kostki drożdży wezwanie na komendę milicji na Kochanowskiego. Tego cu

Dariusz Kuncewicz

kiernika Doryckiego też tam przesłuchiwali. N a szczęście sprawa została anul " owa na . W 1990 roku po 45 latach Alojzy Dudzik sprzedał swój sklep przy Słowackiego 41. Wierzył, że handlowców powinna obowiązywać przede wszystkim uczciwość - przeliczył się. Kolejny właściciel okazał się nieuczciwy - twierdzi Alojzy Dudzik. Do dziś nie zapłacił całej umówionej sumy za kupiony sklep. Jeden z pierwszych poznańskich handlowców jest już na emeryturze. Żałuje tylko, że żadna z jego dwóch córek nie zajęła się handlem.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry