KUPCÓW POKAZYWANO PALCEM z Zygmuntem Dąbrowskim, kupcem i prezesem Wojewódzkiego Zrzeszenia Prywatnego Handlu i Usług w Poznaniu, rozmawia

Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel

Czas czytania: ok. 7 min.

MAŁGORZATA WYSZYŃSKA

- W 1945 f., kiedy otworzył Pan swój pierwszy sklep, nIC jeSZcze nie zapowiadało późniejszych represji wobec prywatnego handlu. - Rok 1945 nie był trudny dla handlu, wręcz przeciwnie. Skończyła się okupacja. Moja żona - Stanisława z domu Dziennik - ukończyła szkołę kupiecką w Poznaniu, przed wojną praktykowała u znanych kupców poznańskich m.in. u Woźniaka i Kałamajskiego. W czasie wojny straciła rodzinę w forcie VII, była więźniem obozów koncentracyjnych. Bezpośrednio z obozu pojechała do Jeleniej Góry. Ja sam pochodzę z Kieleckiego. U rodziłem się w 1921 f. W Porębce. Ówczesne władze zachęcały do osiedlania się na ziemiach zachodnich - obiecywały, że na przybyszów będą czekać opuszczone przez Niemców domy i sklepy. Tam też się poznaliśmy. Właśnie w Jeleniej Górze razem z żoną i dwiema wspólniczkami otworzyliśmy duży sklep papierniczy pod nazwą "Bałtyk". - Z jakim doświadczeniem Pan startował? - Muszę się przyznać, że nie miałem wówczas pojęcia o handlu. Na owe czasy była to duża firma. Od razu założyliśmy księgi handlowe - żona była rodowitą poznanianką, lubiła porządek. Zatrudniliśmy osiem ekspedientek i jedną księgową. Branża papiernicza miała wtedy duże wzięcie - powstawały nowe przedsiębiorstwa i wszyscy potrzebowali papieru, segregatorów, ołówków itp. - Czyli wszystko szło jak z płatka...? - Do 1947 f. nie było jeszcze żadnych represji wobec prywatnych kupców, państwowych zresztą właściwie wówczas nie było. Ten sklep prowadziliśmy do 1948 -1949 r. Handel jeleniogórski był opanowany przez kupiectwo poznańskie.

W 1947 r. zaczęły chodzić słuchy, że na ziemie zachodnie wrócą Niemcy, pojawiły się też pierwsze szykany: kontrole i domiary. Żona po czterech latach

Małgorzata Wyszyńskaobozu koncentracyjnego zatęskniła za rodzinnym miastem, postanowiliśmy więc przyjechać do Poznania. Kupiliśmy sklep tekstylny przy ul. Jeskego, niedaleko Rynku Łazarskiego. W uzyskaniu koncesji pomogła nam okoliczność, że moja żona była więźniem obozów w Ravensbruck i w Oświęcimiu. Po pół roku przyszło czterech smutnych panów z nakazem opuszczenia sklepu w ciągu kilku godzin... - Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa? - Prawdopodobnie byli to urzędnicy z Urzędu Miejskiego, nie tłumaczyli się, nie obchodziło ich co zrobimy z towarem i jak go sprzedamy. Przepadły pieniądze, które zapłaciłem byłemu właścicielowi. Żona była w ciąży, a nas nie stać było nawet na tramwaj. - I jak Pan sobie poradził? - Przez długi czas nie miałem pieniędzy na uruchomienie nowego interesu, za wszystkie oszczędności kupiłem tamten sklep. Założyłem spółkę tkacką w Łodzi, ale mieszkałem w Poznaniu przy ul. Głogowskiej. Mieszkanie

Ryc. 2. Lokal na Św. Marcinie 43. Stan po przejęCIUbyło wówczas luksusem. Robiliśmy samodziały z odpadów z państwowych fabryk i sprzedawaliśmy je w Bielsku Białej. Przez cały czas balansowaliśmy na linie - zawsze można było nas oskarżyć o kradzież surowców. Działała wówczas specjalna komisja gospodarcza, zaczęła nękać prywatnych przedsiębiorców kontrolami. Często wystarczało pomówienie. - W końcu musiał Pan zlikwidować spółkę? - Przestała się opłacać. Zbyt uciążliwe okazały się także ciągłe kontrole.

Podnająłem sklep przy pi. Wolności w Poznaniu od firmy optycznej Ciszak.

Sprzedawałem tam materiały. Ale po kilku miesiącach przyszło następnych kilku panów i kazało się zabierać. - Przy placu Wolności nie może być żadnego prywatnego sklepu. Mamy socjalizm - powiedzieli. N iedługo potem wyrzucili Ciszaka, właściela lokalu, który go zresztą odbudował. Sklep przejęła państwowa firma jubilerska. Dzisiaj swobodnie o tym opowiadam, ale wtedy cały czas żyłem w ogromnym stresie.

Małgorzata Wyszyńska

- Jakimi metodami walczono z prywatnymi kupcami? - Komisja specjalna, o której wspomniałem, zajmowała się wyłącznie prywatnym handlem. Ponieważ musiała się wykazać, kontrole przeprowadzała bez szczególnego powodu. Wystarczył donos. Kiedyś spotkałem w Urzędzie Skarbowym znajomego. Wyglądał jak nędzarz: nie ogolony, w dziurawych butach. - Jak ty wyglądasz? - wykrzyknąłem. - Zaraz idę na komisję podatkową - wyjaśnił. Komisja nie dociekała prawdy. Wiadomo było, że prywaciarz musi dostać domiar. Komisja twierdziła np., że obrót sklepu jest kilkakrotnie większy od deklarowanego. To, że kupiec zarzekał się, że nie ma tak wysokiego obrotu, powoływał się na księgi handlowe i liczne kontrole, które nie wykryły żadnych nieprawidłowości, nie miało żadnego znaczenia. - Pan przecież chodzi na kawę, za coś pan musi chodzić - mówiła komisja i naliczała podatek od zawyżonego obrotu. - Jakie przykrości spotkały Pana osobiście?

- Mnie samego dotknęły wszystkie represje - od wyrzucania ze sklepu do rewizji w domu, gdzie szukano "lewego" towaru i sprawdzano, jaki standard ma moje mieszkanie. - Pana sklep musi mieć wyższy obrót od deklarowanego, chodzi pan przecież w czystej koszuli - powiedział mi kiedyś jeden z urzędników. Obowiązywały nas stałe marże. Żeby sprawdzić czy kupiec jej nie zawyża, kontrolerzy porównywali cenę zakupu towaru i cenę na metce. Oczywiście każda rzecz musiała mieć metkę. Bywało, że złośliwy kontroler odrywał ją i rzucał na podłogę, żeby mieć pretekst do wymierzenia kary. Mandatem było też karane późniejsze zamykanie sklepu. Nie wszyscy wytrzymywali te szykany. Znałem małżeństwo, które nękane nieustannymi kontrolami popełniło samobójstwo. - Jak zachowywali się ówcześni dygnitarze? - Ówczesny prezydent miasta Kusiak nie mógł patrzeć na prywaciarzy.

Kiedy przechodził przez plac Wolności, wiadomo było, że następnego dnia

Małgorzata Wyszyńska

będą tam kontrole. Sprawdzano nas nieustannie - w ciągu roku miałem nawet trzynaście kontroli. Najczęściej przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą, kiedy sprzedaż przynosi największy zysk. Przychodzili w środku dnia i zamykali drzwi. Byli to urzędnicy z Wydziału Handlu U rzędu Miejskiego, z Wydziału Finansowego, aktywiści Komisji Robotniczo-Chłopskich itp. Najprzyzwoiciej zachowywali się wtedy urzędnicy skarbowi. Ich kontrole polegały na spisywaniu towarów. Prawdę mówiąc, trudno było w ten sposób wykryć oszustwo, chyba że ktoś się nie pilnował i miał zaksięgowane, że więcej sprzedaje niż kupuje. Kontrolerzy z U rzędu Skarbowego nie szukali na siłę. Robili to co do nich należało i wychodzili. W jaki sposób kupcy bronili się przed szykanami, domiarami, kontrolami?

Żeby przetrwać, trzeba było oszukiwać. Kupowaliśmy i sprzedawaliśmy bez rachunku. Gdybym przyznał się do prawdziwego obrotu, zbankrutowałbym. Cała sztuka polegała na tym, żeby nie dać się złapać. - Oszukiwanie, sprzedaż bez rachunków, zawieranie korzystnych znajomości z ówczesnymi prominentami musiało być demoralizujące. - Musieliśmy tak postępować, bo takie były warunki. Kiedy tylko władze stały się bardziej tolerancyjne wobec prywatnego handlu - już za czasów Rakowskiego - większość kupców przestała używać nieuczciwych sztuczek.

Każdy wolał mieć spokojne sumienie i spać spokojnie.

- Dlaczego nie rzucił Pan kupiectwa? - W tych czasach mieliśmy wszędzie drogę zamkniętą, nie przyjmowano nas do pracy, chyba że do łopaty. O inną pracę się zresztą nawet nie starałem. Prywaciarze byli przecież wrogami ustroju.

A prócz tego, mimo wszystkich szykan, kupiec mógł sobie pozwolić na wyższy standard życia niż urzędnik. Wiązało się to jednak z dużymi wyrzeczeniami. Pracowałem 16 godzin na dobę, jeździłem po towar po Polsce. Kiedy kupiłem BMW, wezwano mnie do Pałacu Mostowskich na przesłuchanie. Klimat był wtedy taki, że urzędnik bał się pójść z kupcem na kawę, żeby nie być posądzonym o branie łapówek. Najgorsze było jednak uczucie, że jest się pokazywanym palcem. - Ale nie żałuje Pan życiowego wyboru? - W handlu przepracowałem 50 lat i nie żałuję. Kupiectwo wymaga inicjatywy, walki - kiedyś z urzędnikami, dziś z konkurencją. Kocham ten zawód. - Po usunięciu z lokalu przy pi. Wolności, szukał Pan nowego.

- Moją tarczą była żona, która była więźniem politycznym i królikiem doświadczalnym w obozach koncentracyjnych. Mnie samemu nikt by nie dał koncesji. Po wyrzuceniu mnie z przestronnego lokalu przy pi. Wolności, otworzyłem sklep przy tym samym placu, ale w bramie, tam, gdzie miał swoją siedzibę Związek Nauczycielstwa Polskiego. Sklep mieścił się na piętrze, w komórce nad śmietnikiem o powierzchni 10 m kw. Jako jedyny z kupców poznańskich sprzedawałem wtedy atrakcyjną, importowaną odzież. Towar kupowałem od marynarzy w Szczecinie i Gdyni. Mój sklep znały wszystkie

Ryc. 5. Zygmunt Dąbrowski za ladą swojego sklepu na pi. Wolności 5poznanianki, mimo że wchodziło się do niego po schodach nad śmierdzącym śmietnikiem, po którym harcowały szczury. Kiedyś pogryzły partię rannych damskich pantofli z puszkiem. Zwabił je klej z dodatkiem mąki, który spajał podeszwy. Stamtąd też mnie wyrzucono. Przez dłuższy czas starałem się o nowy lokal. Powoływałem się na przeszłość żony. Wreszcie dostałem komórkę przy ul. Armii Czerwonej 32 (dziś Św. Marcin) w bramie. Lokal wynajmuję zresztą do dziś dnia. Teraz mieści się w nim biuro. Klienci nie wchodzą już dziś do bramy. - Wszystkie prywatne sklepy zepchnięto w tamtych czasach do bram.

- Wtedy o froncie nie było mowy. Nie byliśmy obywatelami, ale prywaciarzami, a każdy prywaciarz był kanciarzem i oszustem. Jeszcze dzisiaj starsi ludzie mówią z pogardą - "prywaciarz". - W naj cięższych dla handlu latach działało zrzeszenie prywatnych kupców. Jakie miało znaczenie? - Zrobiło ogromnie dużo. Poznańska organizacja kupiecka była jedną z najbardziej prężnych w kraju. Dzięki niej w Poznaniu nie zlikwidowano wszystkich prywatnych sklepów. Jego prezesami byli szanowani poznańscy kupcy - Henryk Kruk, Franciszek Woźniak. Moim poprzednikiem był - działający w naj cięższym okresie, zmarły przed pięcioma laty - prezes Sta

Małgorzata Wyszyńskanisław Galasiński. Był odważny i potrafił znaleźć z urzędnikami wspólny język. Niektórzy z nich byli zresztą zupełnie przyzwoitymi ludźmi, wiedzeli, że prywatny handel jest potrzebny i nie stosowali szykan. Lokal przy ul. Armii Czerwonej zawdzięczam ówczesnemu kierownikowi Wydziału Handlu na Starym Mieście Edmundowi Zwolińskiemu, który, ku mojemu zdumieniu, potraktował mnie jak normalnego obywatela. Zrzeszenie wydawało opinie handlowcom starającym się o koncesje. Jego przedstawiciele chodzili na wszystkie urzędowe zebrania, z których przeważnie byli zresztą wypraszani. - Jak zrzeszenie broniło interesów kupców? - Utrzymywaliśmy prywatne kontakty z wpływowymi urzędnikami i funkcjonariuszami partyjnymi. Przekonywaliśmy, że sklep nie powinien być zlikwidowany, bo ludzie szukają towarów tej branży, a sektor państwowy ich nie dostarcza. Czasem się to udawało. Mieliśmy też biuro reklamacyjne, które pośredniczyło w sporach między handlowcami a klientami. Co dziś zagraża prywatnemu handlowi? - Na nasz rynek próbuje wejść kapitał zachodni. Bogate, zachodnie firmy mogą sprzedawać przez jakiś czas taniej i przetrzymać nas. My nie mamy takich pieniędzy, żeby skutecznie z nimi konkurować. Trzeba się przed tym bronić. Już teraz powinny powstawać spółki kapitałowe, hurtownie z prawdziwego zdarzenia. - Co dziś zrzeszenie robi dla swojego środowiska, w jaki sposób chroni interesy kupców? - Trzy lata temu otworzyliśmy w Poznaniu przy ul. Śniadeckich średnią szkołę handlową. Jej otwarcie było najważniejszą rzeczą, jaką zrobiło Zrzeszenie po 1989 r. Szkoła gwarantuje bowiem gruntowne wykształcenie w zawodzie kupca niezbędne w dzisiejszych czasach, kiedy trzeba sprostać konkurencji. Prowadzimy też pomaturalne kursy handlowe. Chcemy wybudować obszerny dom towarowy - Dom Kupca Wielkopolskiego. Jestem jednym z inicjatorów wybudowania pasażu MM, który powstał w interesie mniej zamożnych właścicieli sklepów. Tam handlują przecież przeważnie starzy kupcy lub ich dzieci, których nie stać na wynajęcie lokalu w centrum miasta. Centrum opanowali młodzi ludzie, którzy zdobyli duże pieniądze. Mają więcej inicjatywy, bo nigdy ich nie tracili. My traciliśmy bez przerwy.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry