POD PRĄD z Adamem Wajdą, kupcem branży obuwniczej, rozmawia
Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel
Czas czytania: ok. 15 min.MONIKA PIOTROWSKA- MULCZVŃSKA
A dam Wajda został poznaniakiem dopiero po II wojnie światowej.
1""\.. Urodzony w 1922 r. wychował się w Małopolsce, w Krośnie nad Wisłokiem, gdzie przed wojną uczęszczał do gimnazjum, a jego brat prowadził handel materiałami ubraniowymi. Do Poznania przyjechał z frontu razem z II Armią i zamieszkał na stałe. - Jakiego rodzaju interesy prowadził Pan przed słynną "bitwą o handel" Hilarego Minca? Czy Pańska działalność handlowa zaczęła się bezpośrednio po wojnie? - Nie, najpierw zapisałem się na Akademię Handlową, nie tylko zresztą ze względu na rodzinne upodobania, odziedziczone po dziadkach i bracie,lecz także dlatego, że zyskałem jedyną możliwość zwolnienia z wojska. Studiowałem dwa lata, ponieważ trzeba było jednak z czegoś żyć, zająłem się trochę handlem. Nie widziałem wówczas większych przeszkód, żeby otworzyć 15 lipca 1947 r. wytwórnię samodziałów. - Aż wytwórnię? Czyli w przededniu wielkiej kampanii przeciw prywatnym i spółdzielczym handlowcom został Pan producentem? - A tak. Wytwórnia była mała. Posiadałemjedno krosno, na którym robiło się szaliki i materiały krawatowe. Namówił mnie do tego pewien kapitan o nazwisku Radomski, który, powróciwszy do Polski z Londynu z żoną Angielką, również zajął się produkcją szalików, żeby się utrzymać. Radomski uciekł jednak po pewnym czasie z powrotem do Anglii, ja natomiast prowadziłem swój warsztat do 1954 r. "Bitwa o handel" bezpośrednio więc mnie, dziwnym trafem, nie dotknęła. Miałem świetny rynek zbytu: ile bym tych materiałów nie wyprodukował, tyle ich mogłem sprzedać. Czasem jeszcze sprzyjały mi okoliczności - pamiętam, że kiedy pewnego razu francuski aktor Gerard Philipe pojawił się w Moskwie w czapce z samodziału, następnego dnia sprzedałem cały swój towar na takie czapki...
W Poznaniu w ogóle nie było tradycji tkackiej i żadnych fachowców. Robotników sprowadziłem z Krosna. Początkowo nie miałem właściwie konkurencji, dopiero później powstało trochę więcej warsztatów. - Cały czas pracował Pan na jednym krośnie? - Nie, zdołałem nawet rozbudować warsztat, dokupiłem cztery czy pięć krosien drewnianych, przy których zatrudniałem siedem lub osiem osób. Próbowałem przyuczyć takiego jednego miejscowego, ale się zawiodłem - zaczął pić. Poradzono mi wtedy, żebym spróbował przywieźć rzemieślnika ze Zduńskiej Woli. Wysłałem znajomego i ten przyjechał z doskonałym fachowcem. Do dziś pamiętam, że nazywał się Wojciech Raźny i mimo swoich 72 lat, jak siadł do krosien, to zrobił tyle, ile wszyscy inni pracownicy razem... Stary fachowiec - pięknie robił i szybko.
- Przetrwał Pan ze swoją wytwórnią aż do 1954 r., ale nawet jeśli zdołał Pan uniknąć likwidacji, musiał Pan mieć dużye problemy z zaopatrzeniem w surowiec. Prywatnym przedsiębiorcom reformy Hilarego Minca zamknęły drzwi państwowych hurtowni. - To prawda. Upaństwowienie hurtowni zakończyło ich handel z prywatnymi odbiorcami. Wełnę kupowałem w związku z tym od chłopów i chłopek ze Wschodu, z białostockiego i lubelskiego, gdzie hodowali owce i przędli wełnę. Ci ludzie żyli bardzo biednie, zabiegali o kupca. Przyjeżdżali do Poznania z wełną w tobołkach i workach, do której zawsze dodawali jeszcze kurę albo kaczkę, łapówkę, żeby tylko sprzedać towar. Jednak w 1954 f., gdy Hilary Minc piastował już funkcję wicepremiera, zarówno oni, jak i ja straciliśmy szansę na korzystny handel. Wyszedł zakaz wyrobu jakichkolwiek materiałów z wełny. Przy jego egzekucji postarano się o kontrolę Urzędu Skarbowego... Faktycznie, długo udało mi się w ówczesnych warunkach przetrwać, za to kiedy wpadli urzędnicy skarbowi, straciłem cały warsztat. Nie potrzebowałem w nim prowadzić wcześniej ksiąg handlowych, ponieważ jednak dla własnej satysfakcji po studiach handlowych chciałem mieć praktykantów, musiałem księgować praktyki. W tym właśnie popełniłem jakiś błąd, co skończyło się zamknięciem warsztatu, zarekwirowaniem sprzętu i opieczętowaniem materiałów. Pamiętam, że wcześniej próbowałem chociaż część materiałów przechować u znajomych, ale reszta przepadła. Warsztat zamykano w asyście milicji z karabinami... Mieścił się w piwnicy hrabiny Żółtowskiej, na rogu Libelta i alei Niepodległości, skąd jeszcze zabrano mnie do domu przy ulicy Prusa. Jechaliśmy tramwajem(l), stałem tam pomiędzy dwoma uzbrojonymi milicjantami. Z mieszkania jednak niczego mi nie zabrano, bo też nic nie miałem. Mieszkałem w wynajętej kawalerce, gdzie stał tapczan, który kupiłem za 3500 zł, zastanawiałem się więc czy i z niego nie będę się tłumaczył. Do tego jednak nie doszło. Problemem stały się przechowywane w domu materiały. Zostały zaplombowane podczas rewizji w szafie, co nie przeszkodziło mi ich odzyskać. Przytoczę tu zabawną historię, która ilustruje, jaki człowiek staje się pomysłowy w obliczu katastrofy. Szafa stała przy ścianie, którą razem ze znajomym częściowo rozebrałem, a potem zdemontowałem tył mebla. Materiały wyciągnąłem, ścianę zamurowałem, a kiedy po roku urzędnicy się po
Monika Piotrowska- Mulczyńskanie zgłosili, plomba wisiała nienaruszona, a materiałów nie było. Życie uczy wszystkiego. Człowiek musiał się bronić. U rząd Skarbowy doprowadził mnie prawie do bankructwa, ponieważ oprócz cytowanych już szykanów, dostałem wtedy 80000 zł domiaru, to była potworna kwota... A pomysłodawcę tych różnych instrumentów upaństwowienia handlu, Hilarego Minca, pamiętam doskonale z Targów Poznańskich. Widziałem go podczas otwarcia w 1954 czy 1955 roku. Pamiętam go dlatego, że całe skarpetki miał dziurawe, na piętach ich po prostu wcale nie było! - Czy spotkał się Pan w drugiej połowie lat 50-tych z dalszymi szykanami z tego powodu, że wcześniej należał pan do grona prywatnych producentów? - Wie pani, ja nie rzucałem się w oczy, ponieważ prowadziłem tę rzeszowską politykę: jak masz sto złotych, udawaj, że masz dziesięć. Widocznie prowadziłem ją z powodzeniem, ponieważ problemów wtedy uniknąłem. W Poznaniu żyło jeszcze masę kolegów z wojska, z frontu i ze studiów, którzy też starali się pomagać. - Pracował Pan później w jakimś zakładzie państwowym? - Nie. Nigdy w życiu - oprócz okupacji - nie podjąłem pracy państwowej. Jeszcze w 1954 r., mając trochę przechowanych samodziałów, dzięki pomocy pewnego człowieka, uzyskałem zezwolenie na otwarcie sklepu. Wynająłem pomieszczenie przy Al. Marcinkowskiego 20, w Domu Pocztowca, gdzie dziś mieści się przychodnia lekarska. Znajdował się tam warsztat krawiecki, którego właściciel odstąpił mi pół swojego lokalu. Sprzedawałem materiały, jakie mi zostały. - A kiedy zaczął Pan handlować butami? - Wtedy, kiedy skończyły mi się samodziały. Na Domu Pocztowca do dziś wiszą haki, które wbiłem, żeby zawiesić gablotki z wystawką obuwia. Handlowałem butami przywożonymi od prywatnych szewców z Warszawy i Krakowa, produkowanymi z ładnej skóry i o modnych fasonach. Sklep prowadziłem aż do momentu, kiedy w 1956 r. Wydział Zdrowia Urzędu Miejskiego przejął lokal dla potrzeb przychodni. U dało mi się jednak otworzyć następny sklep w tym miejscu, gdzie dziś stoją pawilony "MM" z pasażem, na rogu ulicy Św. Marcin i Alei Marcinkowskiego. Stały tam jeszcze kamienice i w jednej z nich, pod schodami korytarzowymi, miałem kolejne locum. Bez światła dziennego, bez ogrzewania(l), pod schodami - po takich zakamarkach musieli się wtedy kryć prywatni handlowcy. I tam nas znajdowali klienci! Przyjechał kiedyś do mnie pewien Chińczyk z towarem z Łodzi. Zobaczył ten mój rozmach w sklepie o powierzchni może trzech metrów kwadratowych, wystawione buty, pełno ludzi... "O, to rozumiem, to jest handel!" - powiedział i tak mnie tym pogłaskał!... Potem wyszedł kolejny zakaz ministerialny zabraniający prywatnym handlowcom sprzedaży butów skórzanych. Zezwalano jedynie na handel pantoflami porannymi. Wszystkie buty mi zaplombowano i sprzedawałem tylko ranne papcie, ale od 25 lutego do końca miesiąca, stojąc w butach narciarskich i fu
Hr.Ki-II-12j&W&2
J>cw*ró F d3i», A>. J3W.196&.
_ Ajtia Ada»ff"g » fi o st
B..*: S - Ł, Ł Ł Ż
Ha r -dstatii« art.?7 m. oraz art.J asLg pjrt.ł i ort,6 aaLl prL i ust,8 {'»tawy s dala 1 lipea 1958r, - seasoleoiaoh aa wylsonyusisi« przeriv---ś-«,«8iai02ia,h3adXa i «iofeidryah «ałag Jodnost-i 8»»podarf«L niouspcłoMnioBejjDa. u. Hr A S os.2247 - Sydsioł Rraenyeiu i Ha,'dla fresyaiua Bzie lnie owej Body 25.fadow»j P*mao-Sł,»Hasto po ro»patree»ia podani» Oli z dniB.CiYl??» o pModłuzenio «<<»wolenia nr. .,4«<9,.."na dzlatłaławle handlową t e g a i w , .. . r tłf tt . ł . f ft ? 9 tt . ? . ! ! S ? ? ? f . · p>ęj<mf«Si , , . .9 J ™ i ? ! i. ś ł i? ? i ? ł A . ?? ł ł [ł? ł ! ! ! ! ! l ! ! ! ! " " .. ! ! ! > .r-.r1 tł>a P * . l *?I* f ? fI +"71?? f? ' OllA..l» W «n1s pwy a... .. . . 11.. . .n. , . , . , . , . , , etanowi oe r.:2Ot A p«5*t 3UOd»*tfj« prajdłaśeaia sozwalenia ns prAi;ads.;Mio «lA dsinSsłaoAaItx. «wierdssa wysaśnlsaio »owrol-inio sr,iAp,..,s dni#P.>3>B?>.19«e »9» udli<<1enlo okrasa likaidr-jsjiAsl: poArzobj gospodarosaS w saSd;orsa aAauspoiooaaioayfó a»
04 pawyśssei <?t>ev*j Rrssyułuśuje Gs-.jmwt waiosieaia odwołania w . erttlaicf dni" .1.4-ta,Ile (,t.
< od «na. «ert A .io. o »0 otrsj s-i«< .
at.J!...;rs;-;; -: 11. do. W; . aIełu ::;n<: ą PJvsy lua Sady Karodo»81 35 _Foapn1!Ja -.llt .r l..ct.ces ...t. lalu.
Odwołarue )..,It; -! ep/\cte " ",.- s'ICI »;,' I(J
UjbMJKV A
Ryc. l. Odmowa przedłużenia zezwolenia na prowadzenie sklepu wydana w 1962 rtrze, bo na zewnątrz panował 22-stopniowy mróz, nie utargowałem ani grosza! Mróz trzymał, klienci nie chodzili, a do tego miałem kompletnie nieatrakcyjny towar. Zakaz na handel obuwiem skórzanym obowiązywał na szczęście tylko dwa lub trzy miesiące, potem było już lepiej. - Ale zdążył przerazić handlowców.
- Tak, właśnie przerazić. Grosza żadnego wtedy nie miałem, bo akurat stawiałem dom, ale dzięki pomocy znajomych i bliskich jakoś przetrwałem. - Czy podjęcie budowy domu nie sprowadziło kolejnych kłopotów? - Na szczęście nie. Ja nigdy nie pozwalałem sobie na żadne ekstrawagancje, nie kupiłem wówczas samochodu... Zresztą dom nie był duży.
Monika Piotrowska- Mulczyńska
« «'j A "i w % vż I» ovalen tUtJ!rano ;ican;? >. s r e«negt> x tola 3.6.lJC2 i-, %ożsżor.,a t&rAt Q .arna . e»b$t¥i ;:ii, O »lii M V*Vt poleciło.. A / -' > . Aej KPOK:tl&fUA poił« IM SM . Wvto. .
GL:" n s£«i& i
>J UHOUi' ionie
MM 1* yb!».
Btwiejjłsii»,4
Ryc. 2. Odwołanie od decyzji o zamknięciu sklepu skierowane do Ministerstwa Handlu Wewnętrznego w 1963 roku.
Na Alejach Marcinkowskiego pracowałem tak długo, że zastały mnie tam wypadki czerwcowe 1956r. Wpadli robotnicy pod moje schody krzycząc: "Zamykać, zamykać! Bo wam szyby powybijają, rewolucja będzie!" i pobiegli do następnych. Zamknęliśmy z żoną sklep, a potem poszliśmy na wiec pod Zamek. Śpiewaliśmy wszyscy "Boże coś Polskę"... Później, w miejscu gdzie obecnie zbudowano pasaż "MM", dzisiejszy jego właściciel starał się o zgodę na wybudowanie pawilonu w podwórzu, ale jej nie dostał. Dowiedziawszy się o tym zaproponowałem mu, że postaram się dla niego o zgodę w zamian za dopuszczenie do lokalu jako wspólnika. Dzięki pomocy znajomych zezwolenie dostałem nawet na dwa pomieszczenia, w któod&o&nio taaBo gx tfu o &xvn r. ;'T.<S -n<t lassen vyjaanld. fe l>80flOa<f «r-.flv.1tv' raaanltsc -& ei;,o"R, -tory bi,aąs 'a 1,. ią w9jsnojm zuari v l.. mvt, pasa iw ląią , aats« ? nit XstaIeh łsłosl" ; , , 1, ; I O tej obwili »aaotftAssy mó/bra': 3 -. * dcMoro- ftp&eyttr 1 sty»stoH!n fasste»!«.-..> : isaXa 3t»ie*n»>,< * LaŁllń' - KJ' .qo j>ttłSK«ft1l':ie«l ?I Amil «,1« I .. ci aisiIał 's vyr.'olnt1a kraiu, fcai«- ...,. : . -. -,« *rat ssij fcył (ai'oMa[cjm 1 iia»s3->i. > · '..;-i«' '.a 1>1»t»3»os*a S ier A lii V -o .. ro. < I !:..:: «ci -i-o.
roAO A t&1c rolAtn'jAtwo prsTaas;?* nnł- iiśOMtiS/jlta pow, iroao na* <<lił A . «., a ioł«a KR» jest naus-J siaieE i'iratSEjaiMj» » I-.-onio? 1».. Ir* , a. .'es* SiSj, o&eeEie s»«syf. błdłoy osełalo »śa :1 - i «sania, los« osłtutótara PSFE »i JM i - , »&S;oasjtix»aHSi i"g. Poni&aM wiele aiz:: I W prset psityjBu» ICeratyroęi dsay»<o> Ate»* Łi iafawranlłottal S Uwrall: 'śyls&iala Handig Pm&jii.iu@ tas-iy Sa»04«c»1 a*Posa<dim nie atwytsałea j83<o>0 na aj teh>, Oes-wiicia w ty o. 1 ni«, kfcdD> otngnsałsts A «t Xleiro. i' .-a < TZ ..':. t>t bfdsia « n« aty«m, , _« I _ O po?t5fii>isyB koamnlSjajf:-1Pemr ysękiorat. t t pros*> aarsilj a «WISt. J>OO«> «6 1. In6«rweKOJc. E«inoi5«» sgple KS";I\O jih>aa <ł« I n a ssentii . .5 3 >,.,i-o".. i." * dola 20 lin i*k 1 <dpo ie1ź Zr? »tnis s i- i · erygiaalB.
I <<1 A ..aji.« IfIi S8PE .vydsial · HeroinieXKT, »uxAiu-» Kier, WyWtamłlu lres.Baly, «<o> cPoacania.
M I M I
· -'«SS*»
Ryc. 2. cd.
rych handlowaliśmy do 1960 r. W 1960 roku zlikwidowano natomiast połowę handlu w Poznaniu! Kusiak rozprawił się prawie ze wszystkimi prywatnymi sklepami. Próbowałem wtedy dostać się do Gomułki. Wujkowie mojej żony bawili się z nim najednym podwórku, był moim rodakiem z Małopolski... Nie dopuścili mnie do niego, ale dostałem się do jego sekretarza ekonomicznego. Przedstawiłem, moją sytuację, powołując się na znajomość z Gomułką, po czym otrzymałem przesyłkę z kopią pisma, w którego autentyczność trudno mi uwierzyć. Pismo było skierowane przez Warszawę do prezydenta Kusiaka, a wnosiło o rozpatrzenie sprawy Adama Wajdy i wydanie zezwolenia na handel z uwagi na zasługi okupacyjne i wojenne (posiadałem rzeczywiście Krzyż Kawalerski
Monika Piotrowska- Mulczyńskai Partyzancki). Kusiak rozpatrzył, ale zezwolenia nie wydał. Z wyjątkową pasją tępił zarówno handel, jak i rzemiosło. Bez pomocy prezesa Zarządu Zrzeszenia Prywatnego Handlu i Usług, St. Galasińskiego, miałbym wówczas większe problemy. Prezes wskazał mi sklep obuwniczy niejakiego Matuszkiewicza, powstańca wielkopolskiego i inwalidy wojennego, traktowanego pobłażliwiej przez władze ze względu na zasługi dla kraju. Sklep znajdował się przy ul. Półwiejskiej 33 (dziś sprzedaje się tam suknie ślubne) i podupadał, ponieważ klienci go omijali, a właścicielowi brakowało pieniędzy i atrakcyjnego towaru. Matuszkiewicz sprzedał mi go razem ze swoim towarem o wartości 25000 zł., ale nie wiem czy sprzedałem tego towaru chociaż za 5000 zł. - Jednym słowem - uchronił go pan przed bankructwem.
- Nie przeczę, że była to dla niego kolosalna pomoc. On sprzedawał najwyżej jedną parę butów dziennie. Wystawę miał wielkości ekranu telewizyjnego. Kiedy zapytałem, czemu taką małą, odpowiedział, że nie stać go na większą. Jego pantofle, o przestarzałym fasonie, musiałem w końcu wydać, bo nie można było ich sprzedać. Nie potrafił handlować. Kiedy odkupiłem lokal na Półwiejskiej, okazało się, że Wydział Lokalowy nie chciał go na mnie przepisać. Wtedy nie było to najprostsze. Lokal należał do miasta, przydział na niego nadal posiadał Matuszkiewicz, chociaż prywatnie mi go odstąpił. Przydziału nie dostałem nigdy, Matuszkiewicz umarł, a przydział ciągle był na niego. Działalność mogłem prowadzić dzięki prywatnej umowie i przepisaniu koncesji na nazwisko żony, bo na moje własne również tego nie zdołałem zrobić. - Z byłym właścicielem sklepu nie rozstawał się Pan zatem raczej długo? - Faktycznie. Największym moim błędem w tym skomplikowanym układzie okazało się powierzenie mu sprzedaży pierwszych butów, które przywiozłem z Warszawy. Wręczyłem Matuszkiewiczowi dwadzieścia par nowego obuwia i powiedziałem, żeby sprzedawał. Jakje rozpakował, to się przeraził: "Panie Wajda" - mówił - "Jak pan chce takim towarem tutaj handlować, straci pan wszystkie pieniądze! Pan takich szpileczek na Półwiejskiej nie sprzeda!". Odpowiedziałem, żeby wystawił je i spróbował, a potem wyszedłem. Była godzina piąta po południu. Poinformowałem go, że jeśli coś sprzeda do szóstej, to idziemy na kolację do "Bazaru". Kiedy wróciłem powitał mnie rozpromieniony. Sprzedał cztery pary butów - taki elegancki był warszawski fason! Matuszkiewicz sprzedawał do tej pory najwyżej jedną parę dziennie, natomiast teraz w ciągu godziny sprzedał cztery, na których zarobiłem 320 zł. Na rezultat długo nie musiałem czekać: żądał ciągłych łapówek za odstępstwo lokalu... Trzeba być zaciętym chłopem z Małopolski, żeby przetrwać te wszystkie lata, przetrzymać i Kusiaka, i Szydlaka, którzy "likwidowali" prawie każdego kupca. Nawet załatwiona na żonę koncesja nie była długoletnia, należało ją przedłużać co rok lub dwa-trzy lata. Nie istniały żadne stałe zasady. Przypominam sobie, że pojechałem kiedyś do Warszawy po towar i kupiłem trzynaście dużych paczek butów. Oczywiście nie zmieściłem ich w przedziale, więc stanąłem w korytarzu. Natychmiast pojawili się milicjanci, żeby mnie wylegitymować i obejrzeć rachunki na paczki. Ponieważ wszystkie miałem, nie moglimi inaczej utrudnić transportu jak przez ponowną kontrolę na komisariacie. Kazali wysiadać i wynosić towar na peron. Jedynym ratunkiem była łapówka, 500 zł zaraz mi pomogło. Na drugi raz postanowiłem posłać żonę, ale spotkało ją dokładnie to samo ijeszcze musiała pożyczać pieniądze od szewców, którzy dostarczyli paczki na dworzec, bo miała przy sobie tylko 200 zł. Działo się to w 1962 r., wtedy 1000 zł stanowiło niezłą pensję. Kontrole przeprowadzano z absurdalnych przyczyn. Pamiętam, że próbowałem pomóc raz pewnej staruszce, która wstawiła na przystanku jakieś tobołki do tramwaju, a tramwaj jej odjechał. Podwiozłem ją więc do następnego przystanku, ale tam rzucili się milicjanci, sprawdzać, co ja robię i przejrzeli mi przy tej okazji cały samochód. Znaleźli jakąś jedną paczkę nie wstawioną do sklepu, zatem nadarzył się doskonały pretekst... Kontrole sklepu przeprowadzała Państwowa Inspekcja Handlowa. Ile ich było - nie sposób policzyć. W jednym 1973 r. miałem ich trzynaście, połączonych zawsze z inwenturami. Przyjechała kiedyś urzędniczka z Grudziądza, którą chętnie bym dzisiaj spotkał, ponieważ powymiatała mi wszystkie kurze spod naj dalszych półek, mówiąc, że chronicznie nie znosi prywatnej inicjatywy. Nie do wiary, że ta przystojna, elegancka kobieta tak szukała czy jakiegoś buta nie mam "na lewo". Dwa razy udało mi się uniknąć kontroli PIH -u. Poprosiłem o nakaz i okazało się, że nie był wystawiony na mój sklep, tylko na inny. Wizyty PIH-u sprawiały wiele kłopotów, jednak jeszcze więcej problemów stwarzały domiary. Co ja się najeździłem do ministerstwa do Warszawy z odwołaniami... - Czy istniały jakieś reguły ustalające wysokość domiarów? - Bez względu na świadectwa osiąganych obrotów, udokumentowanych przez księgi podatkowe, urzędnicy podwyższali je "na oko", jak im się podobało. Obroty w wysokości na przykład 500 tys. zł. podnosili do miliona i trzeba było opłacić podatek naliczony od tej wtórnej kwoty. Regułą stało się podnoszenie obrotów o 100%. Ponadto, jeśli na tej samej ulicy istniały dwa sklepy z podobnym towarem i jeden z nich miał wyższe obroty niż drugi, temu drugiemu zawyżano obroty do wysokości obrotów bogatszego sąsiada. - Największe problemy napotykali Państwo w latach 50-tych i 60-tych.
- Tak. W latach 70-tych, za czasów Gierka, łatwiej było o koncesję i o towar. Natomiast w latach 80-tych znów nastąpiło pogorszenie. Katastrofalne - oczywiście w roku 1981. W czasie stanu wojennego przez pół roku nie mieliśmy towaru, ponieważ nie mogliśmy wyjechać z Poznania, potem - z województwa. Dopiero po czterech miesiącach zaczęli przyjeżdżać pierwsi producenci z Warszawy, którzy załatwili sobie zezwolenia na wyjazd. Później wprowadzono zeszyty wyjątkowo utrudniające życie sprzedawców. Do zeszytu należało zapisywać każdą operację, każdorazową sprzedaż towaru, nie zważając na czas klienta stojącego w wydłużających się kolejkach. Trzeba było wpisywać natychmiast, bo kontrolerzy tylko czekali na przeoczenie lub opóźnienie. Robili specjalne podchody: przychodził na przykład pan w sile wieku, który długo przebierał w butach, nawet typowo młodzieżowych, w końcu coś kupował i wychodził, a potem - zanim człowiek zdążył się jeszcze od
Monika Piotrowska- Mulczyńska
wrócić od zeszytu wpadało trzech mężczyzn żądających okazania dokumentacji. Jeśli nie mogli zaprzeczyć, że wpis zakupionego przez ich wysłannika towaru został dokonany, padało pytanie: "Kto pana ostrzegł?!" Tego rodzaju kontrola z Izby Skarbowej, jeżeli zaczęła się o godzinie dwunastej, o szóstej po południu się kończyła. Łączyła się z rewizją mieszkania, przewróceniem wszystkiego do góry nogami, spisywaniem majątku, kontrolą w sklepie i od nowa kontrolą w domu itd... Jeśli gdzieś, komuś przyszło do głowy żądać nakazu rewizji, to można się było spodziewać podpisanego in blanco nakazu prokuratora z miejscem na wpisanie odpowiedniego nazwiska. Takie to były czasy - jesień 1982 r. Przeszukali mi nawet bagażnik samochodu. Miałem w nim siedem parasolek, które raz jedyny sprowadziliśmy z Warszawy. Parasolki się psuły, ale producent zgodził się je wymienić. Właśnie byłem z nim umówiony, więc zabrałem wszystkie, żeby je odddać lub zamienić u producenta. Czekały w bagażniku na przewiezienie, ale sprowadziły teraz na mnie podejrzenia o brak inwentaryzacji towaru. Kontroler mówił, że to jest zagrożone grzywną o takiej a takiej kwocie, ja odpowiedziałem, że towar jest w całości wycofany i będzie zwrócony producentowi, który dziś po niego przyjedzie. Kiedy skończyła się sprawa parasolek, zainteresowanie wzbudziła torba z papciami. Dostawca wręczył mi je wcześniej na dworcu i nawet nie zdążyłem ich jeszcze rozpakować. Zażądali rachunku, rozwinąłem więc spokojnie paczkę i wyciągnąłem go ze środka. Panowie zaskoczeni, że go posiadam, zaczęli pytać: "A jaki to rachunek, na ile towaru? Ile pan go ma? Niech pan liczy!" Liczyłem. "Głośniej!" krzyczeli... To wszystko działo się dziesięć lat temu, nie za cara czy w czasie rewolucji... Po przeliczeniu mojego towaru sprawdzono jeszcze we Wrocławiu czy firma podpisana na rachunku naprawdę ten rachunek wystawiła. - Czy ta kontrola była dziełem Izby Skarbowej? - Tak nam powiedziano i tak myśleliśmy do momentu, kiedy następnego dnia chcieliśmy otworzyć wreszcie sklep, a pod drzwiami czekała następna grupa. Twierdziła stanowczo, że dopiero teraz przeprowadzona zostanie kontrola z ramienia Izby Skarbowej. Wcześniej był ktoś inny. Później w latach 80-tych te szykany i "naloty" oczywiście traciły na intensywności, ale w ciągu roku odbywały się zawsze dwie lub trzy kontrole, aż do 1989 r. Od 1989 r. starzy kupcy ciągle jeszcze żyli pod presją wcześniejszych kontroli, a wokół powstawały nowe sklepy, których właściciele w ogóle nie wiedzieli, co to jest Izba Skarbowa... - Jak długo prowadził Pan sklep przy ul. Półwiejskiej? - Trzydzieści lat, od 1960 do 1989 r. Miałem tam taki wybór, że klienci, którzy mnie dziś odnajdują, mówią: "Proszę pana, kupowaliśmy u pana buty do ślubu, na komunię, na co dzień też! Tyle lat, a pamiętamy tę firmę!" Byłem, ze swoim sklepem, pierwszym kupcem z branży obuwniczej, dopiero później pojawili się następni. - Jakiej wielkości był sklep przejęty od Matuszkiewicza? - Miał dwadzieścia dwa metry kwadratowe i dużą wystawę, ponieważ zaraz po uzyskaniu lokalu ją przebudowałem. Przyszli wtedy do mnie klienci
Ryc. 3. Adam Wajda (w środku) przed swoim sklepem przy ul. 27 Grudnia (dawniej bar "RiO")mieszkający nad sklepem, którzy mówili: "My tu mieszkamy dwadzieścia lat, ale do tej pory nie wiedzieliśmy, że mamy na dole sklep z butami!" Małe okienko Matuszkiewicza nie mogło go zareklamować.
Kiedyś tam był sklep rzeźnicki, więc na ścianach leżały kafle, na ladzie płyty marmurowe. Ale kiedyś, jeśli ekspozycja towaru i sam towar były interesujące, klient nie zwracał na to uwagi. Zresztą nawet dziś doświadczenie mnie uczy, że jeżeli podłoga w sklepie zostanie umyta o piątej po południu, to do szóstej już nikt nie wejdzie. - Klient uważa, że widocznie nie ma po co wchodzić, skoro nikt nie zjawił się wcześniej. Wydeptana ścieżka wskazuje drogę następnym. Na Półwiejskiej pracowałem z żoną sam, w sklepie było ciasno, ale klienci czekali na zewnątrz, żeby wejść do środka. Jeśli sklep jest pełen ludzi i ma zawsze otwarte drzwi, następni stale przychodzą. Ta reguła nie straciła na aktualności, chociaż o nabywcę trzeba się dziś znacznie bardziej bić niż przedtem. Moim najlepiej położonym dzisiaj sklepem jest były bar "Rio" przy ul.
27 Grudnia, mimo że wynajmuję też lokal w pawilonach MM na rogu ul. Św.
Marcin i Al. Marcinkowskiego. Oba sklepy znajdują się w centrum, jednak warunki pracy w pawilonach są równie uciążliwe, co warunki pracy w szklarni... - Nie powiedziałby Pan zatem zdecydowanie, że dzisiaj handluje się łatwiej niż przed rokiem 1989? - Różnie to wygląda. Nieporównywalna jest łatwość w otrzymywaniu koncesji, wyborze lokalu, dowolność w ustalaniu narzutu, ale ceny za najem
Monika Piotrowska- Mulczyńska
pomieszczeń w centrum miasta są nieprawdopodobne, a konkurencja ogromna. Jestem kupcem, który nie stosuje wysokich marż, bo uważam, że zarobić trzeba na ilości sprzedawanego towaru a nie wysokości marży. Z drugiej strony wysokość kosztów wynajmu lokali podbija nawet moje ceny. Dzisiaj upadają dobre zwyczaje w ustalaniu narzutu, który często dochodzi do 100-procent. Wolność jest nadużywana, nikt już nie pamięta, że w czasach komunistycznych narzut był wartością stałą, określaną z urzędu na 20%, i nie podlegał dyskusji. Przed 1989 rokiem pracowaliśmy poza tym zupełnie sami, siłami rodzinnymi. Byłoby wręcz podejrzane zatrudnianie ekspedientki, pojawiłyby się domysły, skąd mamy pieniądze na dodatkową osobę, sprowadzające kolejne kontrole. Teraz zatrudniamy kilka ekspedientek, nie jesteśmy nieustannie przywiązani do sklepów, ale zarazem pracujemy na opłaty ZUS, dzierżawy, podatki, pensje ekspedientek... Jeszcze inny problem stanowi zjawisko kupca, który nie jest zrzeszony.
Taki nowy typ handlowca czuje się najczęściej bezkarny, nie przyjmuje reklamacji, nabiera klientów... Wcześniej kupcy musieli obowiązkowo należeć do Zrzesznia Prywatnego Handlu i U sług, więc w handlu istniały pewne zasady.
Wydział Handlu, wydając zezwolenie na działalność, zobowiązany był uzyskać z Ministerstwa Sprawiedliwości informacje o niekaralności. Dziś każdy może zarejestrować działalność handlową, ale członkostwo w Zrzeszeniu jest w jakiś sposób określeniem kupieckiej uczciwości. Mam nadzieję, że wkrótce znajdzie się sposób, by przywrócić etykę kupiecką powszechnie.
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.