BITWA O HANDEL

Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel

Czas czytania: ok. 35 min.

SOLIDNY KANIEWSKI z Łucjanem Kaniewskim, znanym poznańskim hurtownikiem z branży metalowej, rozmawia

PIOTR BOJARSKI

Z gimna um do handlu

Jakie były początki Pana kupieckiej kariery? Moja rodzina pochodzi z Nakła nad Notecią. Kupieckich tradycji nie mieliśmy. Na świat przyszedłem 27 sierpnia 1916 r. w Toruniu. Rodziców miałem biednych. Mój ojciec, robotnik, zamierzał wykształcić syna. Od 1928 r. uczęszczałem więc do płatnego gimnazjum w Nakle. Jako wyróżniający się uczeń, przez dwa lata odbywałem darmową edukację, bo gimnazjum co rok fundowało naukę dwóm najlepszym uczniom. Po zakończeniu drugiego roku znaleźli się jednak lepsi ode mnie i powiedziano mi, że przez trzeci rok muszę już za gimnazjum płacić. Ojciec był często bezrobotny, rodzice nie mieli więc pieniędzy, by opłacić mi dalszą naukę i w związku z tym opuściłem gimnazjum. Przez przypadek znalazłem zatrudnienie w firmie Jana Sytka - Skład Żelaza Nakło nad Notecią. Po prostu wszedłem tam w czerwcu 1933 r. i zapytałem czy potrzebują kogoś do pracy. Zostałem zatrudniony. Firma pana Sytka była bardzo znana w okolicy i nigdy klientów jej nie brakowało. Zaglądali do niej okoliczni gospodarze i rolnicy. W sklepie pana Sytka można było kupić artykuły żelazne: wszelkiego rodzaju narzędzia, okucia budowlane, śruby, gwoździe, druty. Jak na prowincję, sklep był naprawdę solidnie zaopatrzony. U pana Sytka byłem najpierw posłańcem, a później zaproponowano mi naukę i zgłoszono mnie formalnie w 1935 r. w Izbie Handlowo- Przemysłowej w Gdyni jako ucznia. - Na czym polegały wtedy Pana obowiązki? - Jako posłaniec ścierałem kurze, zamiatałem podłogi, nosiłem sztaby żelazne do klientów, pomagałem również szefowej - dla przykładu chodziłem

Piotr Bojarski

Ryc. 1 Władysława i Walenty Tomszowie. Fotografia z początku wiekuz nią do magla. Były to WIęC obowiązki także poza sklepem. Wykonywałem je z prawdziwą chęcią. - Był Pan dobrym pracownikiem, skoro przełożony zgłosił Panajako ucznia? - Po jakimś czasie pan Sytek doszedł do wniosku, że mam szczególne zdolności handlowe i zaproponował mi, żebym został jego uczniem. Oczywiście wyraziłem zgodę. Uznałem to za zaszczyt. - Jak wyglądała nauka zawodu w firmie Jana Sytka? - Początkowo wykonywałem drobne prace. Dla przykładu prostowałem krzywe gwoździe i potem pakowałem je w paczki po pół kilograma. Takie gwoździe sprzedawało się naturalnie po dużo niższej cenie. Z czasem dopuszczono mnie już do sprzedaży towarów, szczególnie tych, które były w magazynie w podwórzu. Oferowałem więc żelazo, pręty, narzędzia rolnicze - takie jak odkładnie czy lemiesze. Praca przypadła mi do gustu. Szef, widząc, że można mi zaufać, doprowadził do tego, że zacząłem w pełni samodzielnie obsługiwać klientów.

- Kto najczęscIej zaglądał do firmy Jan Sytek - Skład Żelazny? - Klientów mieliśmy najróżniejszych. Szczególnie dużo było Niemców, bo Nakło przed wojną było miastem mocno zniemczonym. Skorzystałem na tym, bo zacząłem uczyć się języka niemieckiego. Dzięki temu niemieccy klienci zwykle wychodzili ze sklepu zadowoleni, co bardzo imponowało mojemu szefowi. Tak bardzo, że zacząłem później obsługiwać Niemców. - Jak Pan wspomina pana Sytka - swojego pierwszego nauczyciela w kupieckim rzemiośle? - To był wspaniały człowiek. Wprowadzając mnie w arkana handlu, nie miał przede mną żadnych tajemnic. Nauczył mnie księgowości i rzetelnie przygotował do zawodu. Posiadał dużą wiedzę kupiecką - zwłaszcza z materiałoznawstwa. Nauczył mnie rozpoznawać materiały, co bardzo pomogło mi później na egzaminie kupieckim w Poznaniu.

Egzamin zdany z wyróżnieniem

- 27 marca 1938 roku znalazł się Pan w Poznaniu. Czekał tu Pana trudny egzamin kupiecki... - Do Poznania na egzamin przyjechało wówczas czternastu uczniów z całego województwa poznańskiego. Komisja egzaminacyjna, składająca się z 6 osób, oceniała kandydatów w firmie Jan Deierling przy ulicy Szkolnej. Tam właśnie zdawaliśmy egzamin. Egzaminatorzy - nauczyciele z Liceum Kupieckiego i poznańscy kupcy - stawiali nam fachowe pytania m.in.

z dziedziny materiałoznawstwa i księgowości. W pamięci utkwiła mi jednak najbardziej sytuacja, która prawdopodobnie zadecydowała o korzystnym dla mnie wyniku tej próby. Egzaminator przyszedł jako klient do sklepu i powiedział do mnie: - "Poproszę jedno okucie okienne".

- "Przepraszam Pana bardzo, ale okucia okienne mamy różne" - odpowiedziałem uprzejmie - "Czy to mają być rudry, czy raczej okucia wiejskie, a może baskville?" Wyeksponowałem w ten sposób całą moją znajomość towaru.

- "Dobrze. Poproszę baskville" - zdecydował się mój fikcyjny klient.

Do baskvilli dodałem oczywiście zakrętki, oliwki i jeszcze kilka rzeczy. Po dziesięciu minutach "klient" przyszedł i zażądał: - "Niech no Pan pokaże, co Pan przygotował".

Był nad wyraz zadowolony z tego, co zobaczył. Ten moment przypuszczalnie zdecydował o tym, że zdałem egzamin najlepiej z całej 14-osobowej grupy. Na dyplomie wypisano mi ocenę bardzo dobrą z wyróżnieniem. Zawdzięczam ją w dużej mierze panu Sytkowi.

Piotr Bojarski

ŚWIADECTWO NAUKI I EGZAMINU ZAWODOWEGO

Zarząd Stowarzyszenia Kupców Handlujących Żelazem i Dźwigarami na Województwo Poznańskie i Pomorskie Tow» zap« w Poznaniu

pukańcz?! nauk(f w pJj-fdłicin vr«tw.c{nch)

Sltjwartyaasńia P& **n»ji »awodowy x wynikiem ogólnym '4 j * * " t" £?C**" 5 - C

N« prawie powy««*o wydl* ** p. #& *$*€&&/%<£W«w h»mJ!u żelaza i towarów jN?l * jii>eh

Jł- Poznaniu, dnia Jf WWW 19 / /' , .

ZARZĄD:

PRZE«OpNCC2ĄCY

Ryc. 2. Świadectwo nauki i egzaminu zawodowego Łucjana Kaniewskiego. Poznań, 27 marca 1938 r.

Zamaszysty podpis Deierlinga

- Jakie były konsekwencje tak pomyślnie zdanego egzaminu? - Zostałem zauważony. Natychmiast zaproponowano mi posadę pomocnika handlowego w największej firmie tej branży w Poznaniu - Jan Deierling Skład Żelaza i N arzędzi w Poznaniu. W porozumieniu z panem Sytkiem, który przekonał mnie, że jest to dla mnie olbrzymi awans, przyjąłem zaszczytną propozycje i od 15 maja zacząłem pracę u Deierlinga, w Poznaniu przy ul. Szkolnej... ftan Lilie>ifltOŹOMO 1898 ROKU TELEFON 3J-1S EKSPEDYCJA S5-0

POZJl«ft,<Wa

9« a o i a 10 a

«O«»<t tnnftOWK* Komunału« / Kasa Ouczędnoset Mt&tta Poznani*

F. K a poanft nosa

Łucjan £ a al» [r a Je 1

OjŁl a u» n/oMo Zo Iiłsu-J skiego 8

I'oo-'tjlujas się na tgło*teni * y*na t Jnia

JT nAnaa jeden ssi&siAo na p r o A z pems'j'" iaiesice«3%,SQ i i. Po upłynie tego ttraltMi"! »ykaianiu odx>oo<ticiin.icti kxo li fi k a c j i może nastąpić" KSAngoSowanie na s t a ł e o Powyssze prosimy aaa odwrotnie potwierdzić o

Ryc. 3. Umowa o zatrudnienie Łucjana Kaniewskiego w firmie Jan Deierling - 9 maja 1938 r.

W szufladach Łucjana Kaniewskiego zachowało się pismo Jana Deierlinga datowane 9 maja 1938 roku. "Powołując się na zgłoszenie Pana Z dnia 5 kwietnia br. angażujemy Go Z dniem 15. maja 1938 r. na jeden miesiąc na próbę Z pensją miesięczną 90 zł. Po upływie tego terminu i wykazaniu odpowiednich kwalifikacji może nastąpić zaangażowanie na stałe" - napisano. Na dokumencie, będącym przepustką w świat wielkiego handlu, widnieje zamaszysty podpis Jana Deierlinga. - Sklep Deierlinga był dla mnie czymś bardzo wielkim, szokującym. W N akle byłem jedynym pomocnikiem handlowym. Kiedy przyszedłem do firmy

Piotr Bojarski

Jana Deierlinga okazało się, że posiada ona trzydziestu pomocników, czyli trzydziestu wykształconych zawodowo fachowców. Firma Deierlinga miała własną hurtownię (Braci Deierling), która mieściła się przy ul. Składowej. Towary przychodziły na ulicę Szkolną stamtąd, ale również bezpośrednio od większych producentów ze Śląska, z Częstochowy, z Warszawy. Dzięki szerokiej sieci dostawców w całym kraju firma Deierling znana była z tego, że oferowała towary po cenach naprawdę konkurencyjnych - średnio o 10 procent taniej od innych. - Jakie obowiązki powierzył Panu Jan Deierling? - U Deierlinga przydzielono mnie do obsługi klientów zainteresowanych wyrobami z emalii i galanterią stołową. Oferowałem noże, widelce, nożyczki, scyzoryki, wyroby ocynkowane: wiadra czy wanienki, młynki do kawy - słowem szeroki asortyment artykułów gospodarstwa domowego potrzebnych zwłaszcza w kuchni. Bardzo mi to odpowiadało, ponieważ klientkami były najczęściej bardzo eleganckie panie. Należało je równie elegancko obsłużyć. U Deierlinga poinstruowano mnie, że przez pierwsze pół roku mojej pracy nie wolno mi - pod karą utraty posady - powiedzieć klientowi, że jakiegoś artykułu u nas nie ma. - Co Pan robił, jeżeli jakiegoś wyrobu naprawdę zabrakło? - Jeżeli już do takiej sytuacji doszło, to przepraszałem klientkę i mówiłem jej, że idę "do magazynu", by odszukać towar. "To potrwa kilka minut. Pani będzie łaskawa zająć miejsce i poczekać" - proponowałem. Kiedy w magazynie nie znalazłem żądanego towaru, zgodnie z dyrektywą kierownictwa biegłem na Stary Rynek - do firmy Koszewskiej czy firmy Twardowskiej - i tam nabywałem to, o co mnie proszono. Następnie niby z magazynu - przynosiłem klientce. Nie mogła dojść do wniosku, że czegoś u nas nie ma! Deierling dużą wagę przykładał do określania walorów towaru. Klientowi należało uświadomić, że np. mamy emalię olkuską, która jest emalią renomowaną, w najlepszym gatunku. Wszyscy mieliśmy za zadanie podnieść wartość towaru w oczach klienta, przekonać go, że nasz artykuł jest naprawdę dobrej marki. W moim przypadku polegało to na zachwalaniu nakryć stołowych. Akcentowałem, że to my mamy najtańsze w Poznaniu nakrycia firmy Gerlach czy Solingen. Klient był przeważnie zachwycony i towar kupował. - Gdybym zamierzał wtedy nabyć u Pana towar, jak trafiłbym w sklepie na Szkolnej do Pańskiego stoiska? - Odnalazłby je Pan bez problemu, bo moje stoisko było pierwsze po prawej stronie, zaraz przy wejściu. N atomiast wchodząc na lewo, klient znajdywał narzędzia, bardziej w głębi okucia budowlane, a w podwórzu składowano towary żelazne: blachy, druty. Do piwnicy chodziliśmy po artykuły piecowe , ruszty, różnego rodzaju drzwiczki do pieców i tego typu ciężkie towary.

- Jaka była klientela sklepu Deierlinga? - Klientami były instytucje, siostry zakonne, ludzie nie tylko bogaci. Przeciętny mieszkaniec Poznania wiedział, że u Deierlinga dostanie wszystko i że będzie obsłużony fachowo. Dlatego firma miała tak duże powodzenie. - Z kim się Pan najmocniej przyjaźnił u Deierlinga? - Moimi przyjaciółmi byli: Franek Kuźniewski, który pracował obok mnie, pan Szulczyński, Szczublewski, Kuźniewski, Turno. Wszyscy oni pracowali na parterze, w moim najbliższym otoczeniu. Naszym kierownikiem był pan Grabowski.

"Dzielny, uczciwy, solidny"

Zdobył Pan zaufanie Deierlinga? Stosunki z szefem układały się wzorowo. Deierling alergicznie nie lubił jednak, gdy ktoś z pracowników stał i nic nie robił. To grozić mogło nawet zwolnieniem z pracy. Musieliśmy więc stale być w ruchu. Pamiętam też, że szef nie cierpiał, gdy ktoś w sklepie zamiatał. Twierdził, że to strata czasu i uważał, że widocznie pracownicy nie mają już nic innego do roboty. Dlatego zamiataliśmy dopiero po pracy. - Co więc Pan robił, kiedy akurat nie było w sklepie klientów? - Wtedy uzupełniałem towar na półkach, przynosiłem z magazynu na piętrze artykuły, które wykupili klienci. Takich chwil bezruchu było jednak niewiele. - Pana pracę dla Firmy Deierling przerwało w kwietniu 1939 r. powołanie do wojska. Co powiedział Panu Jan Deierling, kiedy opuszczał Pan sklep przy Szkolnej? - Był ze mnie bardzo zadowolony. Na odejście wystawił mi opinię, w której napisał, że okazałem się "dzielnym, uczciwym, solidnym pracownikiem". Dał mi odczuć, że zyskałem sobie jego pełne zaufanie.

Handel pod okupacja

- Jak potoczyły się Pańskie losy we wrześniu 1939 r.? - W walkach nad Bzurą zostałem ranny i dostałem się do niewoli. Do 18 września przebywałem w szpitalu w Łowiczu, a potem - na własną odpowiedzialność - zostałem zwolniony do dalszego leczenia w miejscu zamieszkania. Wróciłem do Poznania, gdzie wyleczyłem ranę. W dniu 1 grudnia 1939 roku rozpocząłem pracę jako pomocnik handlowy w hurtowni Braci Deierling przy ul. Składowej, przejętej następnie przez niemiecką firmę Eisenhandei und Stahlbau E.M.B.H. - Jak to się stało, że przyjęto Pana do tej pracy?

Piotr Bojarski

- Firmą Braci Deierling - wtedy już Gebruder Deierling - zarządzał Niemiec. Ponieważ dość dobrze znałem język niemiecki, przyjęto mnie bez specjalnych problemów. Ważne też było, że firma Braci Deierling wynajęła biura w domu mojego przyszłego teścia przy Św. Marcinie 59. To pozwoliło mi nawiązać kontakt. Dałem się poznać Niemcom jako fachowiec branży metalowej. Przedstawiłem się jako kupiec, który pracował już u Deierlinga, więc poproszono mnie o przybycie do hurtowni. Niemcy zaproponowali mi pracę w przedsiębiorstwie jako Kaufmanische Angestellte (kupiecki pracownik umysłowy). - Kto był klientem firmy na Składowej? - Przede wszystkim Niemcy. Przyjeżdżali do nas kupcy niemieccy z różnych małych miasteczek, choć klientem były też sklepy polskie z prowincji. Prowadziłem dział wyrobów emaliowanych i ocynkowanych. Otrzymywałem z biura zlecenie i na jego podstawie przygotowywałem z moim pracownikiem towar do odbioru. - Czy władze okupacyjne ograniczały w jakiś sposób rozwój firmy? - Administracja niemiecka nie robiła nam specjalnych trudności. Może dlatego, że ustanowiono niemiecki zarząd. W biurze firmy Niemcy stanowili jednak najwyżej 10 procent zatrudnionych. Hurtownia Braci Deierlingów podzielona była zasadniczo na działy: żelaza sztabowego, okuć meblowych, narzędzi, śrub i gwoździ oraz blach. - Na czym polegały wtedy Pana obowiązki? - Otrzymawszy zlecenie dla klienta, przygotowywałem towar. Był on potem kontrolowany czy czegoś mu nie brakuje, po czym ładowany na samochód i wieziony do klienta. Wszystko po to, by unikiiąć reklamacji. Pod koniec wojny już tylko kontrolowałem i wydawałem zakupiony artykuł. Operowałem w znajomej mi branży - mieliśmy wszelkie artykuły gospodarstwa domowego. Można było dostać u nas wiadra, miski, garnki wszelkiej wielkości, nocniki.

Miałem już pewne doświadczenie w sprzedaży takiego towaru. Kiedy mi powiedziano symbolem: "Proszę garnek F 5 czy F 16", to z góry wiedziałem, co powinienem klientowi wydać. - Czy wojenna zawierucha nie spowodowała problemów ze sprowadzeniem towaru? - Wszystko przychodziło do hurtowni na wagonach. Codziennie otrzymywaliśmy dwa, trzy wagony towaru. Przynajmniej raz w tygodniu odbieraliśmy też wagon emalii. Niezależnie od tego do działu żelaza sztabowego prawie codziennie przychodziły jeden-dwa wagony metalu. Pociągami przyj eżdżały też okucia, gwoździe... - Skąd przybywały te dostawy? - Z różnych hut. Jak sobie przypominam, żelazo dowożono nam ze Śląska - dokładnie z Chorzowa. Emalię otrzymywaliśmy z Rybnika i Olkusza, wyroby ocynkowane - przeważnie z Olkusza, gwoździe - spod Włocławka. - Trwała wojna, a hurtownia, w której Pan pracował, prowadziła wyroby żelazne. Czy Wehrmacht zamawiał coś w hurtowni?

Nie przypominam sobie. Z wojskiem nie mieliśmy raczej nic wspólnego, bo armia niemiecka zaopatrywała się z reguły bezpośrednio w wielkich hutach. Czasem potrzebowała od nas jakichś drobiazgów, ale było to naprawdę sporadycznie.

Znany teść i własna firma

W czasie wojny porzucił Pan stan kawalerski... To prawda. W roku 1940 wziąłem ślub z Sabiną Tomszą, córką znanego poznańskiego kupca Walentego Tomszy. Tym samym wszedłem do cenionej rodziny kupieckiej. Pan Tomsza, mój teść, był powszechnie uznanym w Poznaniu kupcem, fachowcem w swojej dziedzinie. Przed wojną posiadał zarówno hurtownię, jak i sklep detaliczny przy ul. Święty Marcin (na rogu ul. Ratajczaka i Świętego Marcina, w miejscu, gdzie teraz znajdują się wielkie bloki handlowe Centrum). Tam też miał swój dom. Z czasem teść dorobił się drugiego sklepu przy ulicy Woźnej.

, . i i : I i i I i i i .;.;".

.. .. .. II . . .-. . I i i

· i I i i ; ; li m

Ryc. 4. Sabina i Łucjan Kaniewscy - 1941 r.

Piotr Bojarski

Ryc. 5. Władysława i Walenty Tomszowie - teściowie Łucjana Kaniewskiego Zdjęcie wykonano w 50 rocznicę ślubu (1957 r.)

Pamiętam, że sklep teścia przy ul. Święty Marcin 59 posiadał dwa duże okna wystawowe. W jednym znajdowały się wyroby rymarskie i kaletnicze (m.in. uprząż dla konia), w drugim walizki. N a piętrze teść miał warsztat, gdzie na poczekaniu reperowano lejce i inną uprząż. Teść sprzedawał towary z branży skórzanej. Prowadził torby, walizki, a jego wybitną specjalnością były artykuły rymarskie, to znaczy uprzęże do koni, siodła, wędzidła, słowem: wszystko, co jest związane z utrzymaniem konia. W sklepie teściowi pomagałjego syn. Pamiętam, że przed każdą Gwiazdką lubił przebierać się w strój Gwiazdora. - Głównymi klientami teścia byli zapewne ziemianie? - Raczej ziemianie, ale poznaniacy zaglądali równie często. Zachęcał ich do tego duży wybór torebek i walizek. Te artykułu zawsze były poszukiwane. Sklep teścia przy Świętym Marcinie cieszył się dużym prestiżem. Przede wszystkim dlatego, że znajdował się przy głównej ulicy. Święty Marcin, Rataj czaka, plac Wolności - to było w tamtych czasach prawdziwe centrum handlowe. Liczyły się też sklepy przy ulicy Szkolnej, Wrocławskiej oraz - w okolicach Starego Rynku - przy Wielkiej, Woźnej, Wodnej.

- Jak dużą miał teść konkurencję? - Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, bo w branży skórzanej słabo się orientowałem. Prawdopodobnie konkurencję miał na ulicy Woźnej, gdziebyły chyba dwa sklepy z podobnymi towarami. Ale teść raczej na konkurentów nie narzekał. - Pana teść był chyba aktywnym człowiekiem? - Tak. Mocno udzielał się społecznie. W kościółku Pana Jezusa znaleźć można wpis, mówiący, że kupiec Walenty Tomsza pełnił funkcję skarbnika fundacji charytatywnej. Przypominam też sobie, że wszystkim zawodnikom klubu sportowego "Warta" ufundował kiedyś skórzane walizeczki. Ojciec mojej żony działał też w Instytucie Kupiectwa Poznańskiego. Mógłby więc śmiało stanąć w równym rzędzie obok takich nazwisk jak Woźniak czy Barełkowski.

Czy pamięta Pan wypędzenie Niemców z Poznania? - Tak. Walki o Poznań w lutym 1945 roku przeżyliśmy przy ul. Wszystkich Świętych 3. Po wyzwoleniu udaliśmy się do centrum miasta i okazało się, że dom teścia został całkowicie zniszczony. Podobno spadł na niego płonący samolot, powodując pożar. Teściowie pozostali bez środków do życia. Walenty Tomsza nie załamał się. Już podczas wojny w roku 1941 zaczął handlować na Rynku Łazarskim. To był dobry początek. Oferował towary ze znanej mi branży gospodarstwa domowego. Z czasem zacząłem mu pomagać, a potem tak mnie to wciągnęło, że wystawiłem własny stragan. Miałem na nim min. garnki, porcelanę i porcelit z Chodzieży. Zacząłem też podróżować do sporej, prywatnej hurtowni w Katowicach, z której przywoziłem garnki, miski i wiaderka. W 1945 roku nadawałem w Katowicach przesyłki z towarem koleją i odbierałemje potem w Poznaniu. W międzyczasie przez kilka miesięcy pracowałem też dla Polskiej Agencji Prasowej, ale kiedy stwierdziłem, że stragan na Łazarzu przynosi mi i teściowi dziesięciokrotnie wyższy zysk, zrezygnowałem. Od stycznia 1946 roku zabrałem się za handel hurtowy.

Hurtownia w sypialni

Handel hurtowy był dla Pana nowym doświadczeniem. Początki nIe były łatwe? - Nie da się ukryć, że lekko nie było. Początkowo moja hurtownia mieściła się w mieszkaniu moich teściów przy ul. Wszystkich Świętych 3, na pierwszym piętrze. Teściowie posiadali obszerne mieszkanie o ponad stumetrowej powierzchni, dlatego nie było to dla nich zbyt uciążliwe. W sypialni trzymałem wyroby ocynkowane - wiadra i wanienki. Emalię umieściłem w innym pokoju. Pamiętam, że kiedy w otoczeniu kotłów i wanien urodziła się moja druga córka, jej pierwszy płacz, odbity od naczyń, zadudnił po całym pokoju. Ten stan utrzymywał się przez miesiąc. Potem udało mi się pozyskać piwnicę na narożniku ulic Wszystkich Świętych i Garbary. Piwnica miała tę dobrą stronę, że towar można było wyładowywać przez okna bezpośrednio z ulicy. Ponieważ szybko okazało się, że i tam robi się ciasno, wykupiłem przy ul.

Garbary 38 olbrzymi sklep z zapleczem, który istnieje do dziś. Wcześniej była

Piotr Bojarski

IURTOWNUIPRZETOW IUHENNYCH ŁKANIEWSKI iSKA

Ryc. 6. Szyld hurtowni Łucjana Kaniewskiego przy ul. Wszystkich Świętych - 1945 rtam hurtownia artykułów gospodarstwa domowego, którą prowadzili bracia Węcławscy. Hurtownia miała również piwnice o dużej powierzchni. Tak się dobrze składało, że wagony z towarem wjeżdżały po torze na teren gazowni na Garbarach - niemal na podwórze mojego sklepu. W ten sposób cały transport został skrócony. - Posiadał Pan umowy z hutami? - Na początku w ograniczonym zakresie, jednak już szesc mIeSIęcy później nawiązałem kontakt z Hutą Silesia w Rybniku. Zacząłem z niej sprowadzać na wagonach ocynkowane wyroby emaliowane. Do roku 1950 nawiązałem też współpracę z hutą w Olkuszu i Bochni. - Jak Pan sobie zorganizował dowóz towaru? - Gdy rozpocząłem prowadzenie hurtowni, dopiero po dwóch mIeSIącach, i to z dużym trudem, sprowadziłem ze Śląska pierwszy wagon towaru. W Bytomiu powstało specjalne biuro, w którym urzędnicy decydowali, komu zezwolić na wagon, a komu nie. Kiedy zgłosiłem się pierwszy raz do dyrektora tamtejszego biura, ten złapał się za głowę. - "Panie, co z Pana za hurtownik, skoro chcesz tylko jeden wagon?" - pytał. Odpowiedziałem mu, że za cztery dni przyjdę po następny wagon. Zgodził się, choć powątpiewał. N atychmiast zadzwoniłem do mojego pracownika w Poznaniu. Przyjechał.

Wsadziłem go do zamówionego wagonu i nakazałem mu: - "W Katowicach masz dołączyć ten wagon do pociągu osobowego. Ten wagon musi być jutro w Poznaniu!"

Towar wyprawiliśmy w nocy. W dwa dni został sprzedany. Zjawiłem się więc ponownie u dyrektora Zjednoczenia Przemysłowego w Bytomiu i poprosiłem go o kolejne dwa wagony. Trochę zbladł. - "No, to rzeczywiście jest pan hurtownikiem" - zauważył. Zapytałem go czy jeśli zgłoszę się niedługo po trzy wagony, też je otrzymam. "Zobaczymy" - mruknął. Potem już zwykle co tydzień przysyłano mi z huty w Rybniku wagon towaru. Tak więc zawsze miałem pełny skład. A od klientów nie można było się opędzić. Tuż po wojnie, w przeciągu zaledwie kilka miesięcy, łatwo było zarobić sporą sumę pieniędzy. Moja skromna początkowo firma rozwijała się dynamicznie, bo panował niesamowity głód towaru. Był tak wielki, że, mimo 20-procentowego narzutu w cenie, wszystko można było sprzedać niemal od ręki. - Proszę zaprezentować Pańską hurtownię.

- Wyglądała jak normalny sklep. Jej powierzchnia, łącznie z piwnicami, wynosiła prawie 150 metrów kwadratowych. Ja byłem odpowiedzialny za zaopatrzenie, dlatego przy kasie siedziała zwykle moja żona. Mieliśmy dwie, czasem trzy ekspedientki, które dostarczały zlecenie do magazynu. Towar wydawał mój ojciec, którego sprowadziłem z mamą z Nakła i zrobiłem magazynierem. O ile na początku najczęściej sami wysyłaliśmy towar do miejsca zamówienia, o tyle z czasem utarło się, że klienci odbierali go sami. W jednym z pokojów mieliśmy odrębną księgowość, w której rachunki prowadzili księgowy i jego pomocnica. Na zapleczu stały regały z towarami. Na dole, w piwnicy, znajdowały się towary potrzebujące większej przestrzeni - na przykład duże garnki i kotły. Pamiętam, że handlowaliśmy też wtedy lampami naftowymi, na które było olbrzymie zapotrzebowanie na wsi. Sprowadzałem je specjalnie z Krakowa. Kto wie czy najwięcej towarów nie dostarczano rni z Częstochowy. Zdarzyło się kiedyś, że przyjechał do mnie częstochowski Żyd z całym samochodem noży, łyżek i widelców. - "Przecież ja tego nie zamawiałem! - powiedziałem mu, kiedy usiłował zaoferować swój towar. "Panie, jak Pan sprzedasz, to mi zapłacisz" - odpowiedział. Bardzo byłem zadowolony z takich warunków i po miesięciu sam pojechałem do Częstochowy, aby mu zapłacić i... zamówić nową partię towaru. - Iloma pracownikami Pan rozporządzał? - W 1950 roku, kiedy zabierano mi firmę, mieliśmy z żoną dwunastu pracowników. Dysponowaliśmy również własnym, półciężarowym samochodem marki Framo. Nasza firma, co naturalne, miała też kierowcę i chłopaka do posyłek. Z samochodem wiąże się zabawna kolejność dziejów: najpierw kupiłem samochód ciężarowy, a dopiero potem osobowy - wygodny opel olimpia. - Pamięta Pan rok, w którym Pan go nabył? - Wszystko to wydarzyło się jeszcze w 1946 roku. Może nie wypada mi tego, jako kupcowi, mówić, ale zarabiało się wtedy naprawdę szybko i przyzwoicie. Towar pierwszego, drugiego czy trzeciego gatunku - tzw. tercja - sprzedawał się niezmiennie dobrze. A klienci przybywali do mnie z całego

Piotr Bojarski

Ryc. 7. Ekspozycja firmy Łucjana Kaniewskiego na V Targach Gliwickich.

Przy ladzie żona Sabina - 1948 r.

kraju. Szczególnie dużo miałem ich z Pomorza. W Poznaniu były tylko dwie tego typu hurtownie, a zapotrzebowanie stale było wysokie. - Kto był dla Pana konkurencją? - Firma Szesz przy ulicy Wolne Tory. Jej właścicielowi nie wiodło się jednak tak dobrze jak mnie. Potrafiliśmy się zresztą po koleżeńsku porozumieć, bo to były inne czasy. Dzisiaj istnieje wielka rywalizacja. Wtedy konkurencja między dwoma hurtowniami nie wpływała na ich obroty. - Dbał Pan o reklamę firmy? - Oczywiście. Na przykład w roku 1948 wystawialiśmy z żoną na V Targach Gliwickich nasz dział narzędzi: okucia budowlane i meblowe, galanterię, widły, grabie, szpadle. To było takie "wyjście na Śląsk", które przyniosło nam wielu klientów - zwłaszcza z Tarnowskich Gór. Poza tym systematycznie wysyłaliśmy do klientów cenniki.

Kiedy władza była wrogiem

Jak wtedy, zaraz po wojnie, układały się Pana stosunki z administracją? Jak patrzyła ona na kupców? - Początkowo, w 1946 roku, dano nam spokój. Jednak już w 1947 i 1948 roku zaczął się okres bardzo nieprzyjemnych kontroli. W 1947 roku wpadło

kiedyś do mojej firmy sześciu mężczyzn z U rzędu Skarbowego czy jakiejś wyższej izby. Nie poprzestali na kontrolowaniu tego, co było w sklepie, ale poszli też do mojego mieszkania, by zobaczyć, co mamy w szafach. "Dlaczego panowie patrzycie po szafach?" - zapytałem ich zdenerwowany i oburzony. "Sprawdzamy czy prawdą jest to, co nam ktoś napisał" - usłyszałem w odpowiedzi. "A co takiego napisano?" - nie dawałem za wygraną.

"N apisano, że Pańska żona ma sześć futer".

Cóż, żona rzeczywiście miała futro. Tyle, że jedno. Ale anonimowe doniesienie mówiło o sześciu, a urzędnicy lubowali się w sprawdzaniu takich szczegółów, więc... wywrócono mi zawartość szaf. Ponieważ nic nie znaleziono, zabrano nam do Urzędu Skarbowego wszystkie księgi handlowe. To zdezorganizowało prowadzenie hurtowni, bo musieliśmy organizować rachunki i finanse na nowo. Na szczęście pomógł nam szef firmy, która prowadziła dla nas księgi handlowe - profesor Kroi!. Był wykładowcą Akademii Ekonomicznej i wytargował po trzech tygodniach u władz tyle, że wydano nam księgi. Później zdarzały się drobne, lecz nie mniej uciążliwe kontrole. Trudności robiono zresztą przy byle okazji. Pewnego razu urzędnik badał u nas ilość patelni. Z kartoteki wynikało, że powinniśmy ich mieć sześćdziesiąt jeden. Sprawdzono, pasowało. - "Teraz zobaczymy, ile jest z poszczególnych wymiarów" - powiedział kontroler. Okazało się, że patelni 22-centymetrowych było o jedną więcej ponad ewidencję, a patelni o średnicy 20 centymetrów mieliśmy o jedną mniej. W sumie było ich tyle, ile widniało w księdze. Wykryty szczegół wystarczył jednak do tego, żeby zanotować w protokóle "nieprawidłowość", a to wiązało się z konsekwencjami. - Co groziło za tego typu "wykroczenia"? - Wymierzano nam karę w postaci domiaru. Była to opłata poza normalnym podatkiem, ustalona przez Urząd Skarbowy. Wysokość domiaru urząd ustalał sobie wtedy praktycznie tak, jak mu się podobało. Na szczęście domiarami ukarano nas zaledwie dwa razy. Pilnowaliśmy się bardzo, żeby wszystko w księgach się zgadzało. Obawialiśmy się konsekwencji, bo bagatelizować zagrożeń nie było wtedy warto. Mieliśmy księgowość na porządnym poziomie, dlatego uniknęliśmy dużych sankcji i jakoś dawaliśmy sobie radę. - Jak często zaglądali do Pana sklepu kontrolerzy? - Nie częściej niż dwa razy w roku. Raz czy dwa razy miałem też kontrolę z Urzędu Miar i Wag - sprawdzano czy odważniki miałem legalizowane, czy wagi właściwe. Ale innych "kar" szczęśliwie udało mi się unikać. Dopiero w 1950 roku przyszło MHD (Miejski Handel Detaliczny grupujący handel uspołeczniony) i powiedziano mi: "My tę firmę zabieramy. Będziemy mieć tu swój sklep detaliczny i prywaciarz nam tu niepotrzebny" .

Piotr Bojarski

Prywatne staje SIę państwowym

- Na pewno dobrze pamięta Pan tamten przykry dzień. Jak odbyło SIę przejęcie Pana firmy przez MHD? - Najgorsze nadeszło wiosną 1950 roku. Miejski Handel Detaliczny postanowił przejąć i zamknąć prywatne hurtownie. Przyszli więc pod mój sklep ludzie z MHD, patrzyli i patrzyli. Po jakimś czasie nadeszło na mój adres pismo z MHD, mówiące, że mogę zabrać cały towar. "Z regałami się rozliczymy" - napisano. Informowano też, że od tej decyzji nie będzie odwołania.

KUPIECKI INSTYTUT WIEDZY ZAWODOWEJ PRZY NACZELNEJ RADZIE ZRZESZEŃ KimECKICH R. P.

w WARSZAWIEb 226

DYPLOM

Ha ]MMs4tiwie PD>«p>iawi<>rtYt1i titmotIów ukdS&enfai stadiów i odbyte! praktyki U:fCinKkbWt" <ID na (MwSawiŁ* uchwały komisji WeIY&kucyjiMJ t dnia 3* V iySO Kupiecki Iit"yłiii Wtcx1Cey SOmraIkJ.Mq zuMvkdtAt nutiejtwyia w myśl $ łi o> dmm Miiiwtm Przemyślu i Handlu t dn. 22 V HI (947 D>k u (D*. U. Nr 57, po& 31IXob. £IVC£QA %lioA -iIL&Mjo hiurodzoayfc) dnia * {

O{£FHnt«fe roknlAfl?powiatutfdje W &fcfa

(Mjsiada ijraygolowaftit; ftit'Iim *t* do »<<iliicxljiit -htqiH jtrowadzcuta jaczedai "biorstwahandlu hurtowego krajowego i detalicznego w branży

*.<ś dnw31 wiola' V>5Ot

CZ&OHKOWli KOtrtl&J1 «nTniMCfńoEintmraomeutfn KOM»» WKRWIKACtJWU , iiYUEK1GR Ktt1NUCKlWO

I <v

I Y

Ryc. 8. Dyplom Kupieckiego Instytutu Wiedzy Zawodowej weryfikujący przygotowanie fachowe Łucjana Kaniewskiego

Zastanawiałem się, co robić. W końcu poszedłem do Zrzeszenia Prywatnego Handlu, którego członkiem byłem od momentu założenia mojej firmy. Rozmawiałem z ówczesnym mgr Nowakiem, a także z prezesem mgr Dominiakiem. Pytałem ich czy powinienem ustąpić, czy nie. Poradzono mi: "Bracie, lepiej rób wszystko w zgodzie, bo skoro już ciebie wciągnęli na listę, to prędzej czy później zniszczą cię domiarami. Dostaniesz taki wysoki domiar, że nawet nie będziesz wiedział za co. Pognębią cię, a jeżeli ustąpisz, to wyjdziesz chociaż jako tako na swoje". Z ciężkim sercem oddałem wszystkie lokale i nie zamawiałem już nowego towaru. Ten, którym jeszcze dysponowałem, szybko wyprzedałem. Do dziś mam pismo, że z regałami faktycznie się z MHD rozliczyłem. Nie przewidziałem takiego rozwoju wydarzeń. To był cios poniżej pasa.

Likwidacja prywatnych hurtowni była zresztą kardynalnym błędem władz.

- Czy wcześniej nie sugerowano Panu na przykład, by przenieść się z hurtownią w mniej eksponowane miejsce? Nie. Takich "propozycji" uniknąłem.

Był Pan członkiem Zrzeszenia. Jakie nastroje panowały tam, kiedy minister Hilary Minc rozpoczął wojnę z prywatnym handlem? W Zrzeszeniu panował strach, bo inni członkowie przeżyli dużo bardziej drastyczne momenty. Mnie powiadomiono, że powinienem oddać hurtownię, a innym nakładano jeden potężny domiar, potem kolejny - tak, że wychodzili z tych wszystkich utrudnień bez majątku, a często nawet z długami. Nic dziwnego, że Zrzeszenie doradzało, byśmy się nie opierali i dobrowolnie oddali sklepy. - Czy otrzymał Pan jakiś dokument stwierdzający, że stracił Pan prawa do hurtowni? - Chyba nie. Szukałem czegoś takiego, ale nie potrafię znaleźć, więc prawdopodobnie niczym takim nie dysponuję. Z tamtych gorzkich czasów posiadam tylko pismo z MHD datowane 3 marca 1950 roku. Mówiło ono, że mam natychmiast przybyć do administracji MHD przy ul. Ratajczaka 2, na drugie piętro, do pokoju 24, "celem ostatecznego załatwienia sprawy przejętych urządzeń sklepowych "'.

"Sprawę prosimy uważać za bardzo pilną, gdyż termin upływa Z dniem 9 marca bieżącego roku" - czytamy w cytowanym wyżej dokumencie.

- Co Panu powiedziano, kiedy się tam Pan zjawił? - Powiedziano mi, że handel prywatny jest właściwie niepotrzebny, że MHD przejmie tę całą działalność, że prywatne sklepy są przeżytkiem. Z tego, co usłyszałem, wynikało, że .jestem dla MHD konkurencją i zagrażam ich pozycji na rynku. Dano mi do zrozumienia, że przyszłość MHD jest ważniejsza. Poddałem się.

- Jak Pan przyjął nową, smutną sytuację? Pogodził się Pan z utratą firmy? - Traktowałem sprawę realistycznie jako fakt dokonany. W Zrzeszeniu powiedziano mi: "Nie martw się, przeczekamy te czasy, a potem będzie lepiej".

Piotr Bojarski

Ponieważ miałem znajomego dyrektora w Państwowym Przedsiębiorstwie Budowlanym nr 11 w Poznaniu, zatrudniłem się tam w lipcu 1952 roku. Specjalistę w branży metalowej przyjęto z otwartymi rękoma. Na państwową posadę poszedłem także dlatego, że moje dzieci były dyskryminowane w szkołach. Na dzieci prywaciarzy patrzono w latach 50-tych o wiele gorzej. Nie było to może zauważalne w zachowaniu nauczycieli, ale przy składaniu wszelkich kwestionariuszy (np. do szkoły średniej) fakt, że ojciec jest prywaciarzem powodował, że na moje dzieci patrzono z wrogością. Nieustannie dawano im do zrozumienia, że są kimś gorszym. Dzieci czuły się jak biali murzyni.

N owy duch

W firmie państwowej pracował Pan do końca marca 1957 roku. W tym czasie do władzy doszedł Wiesław Gomułka, pojawiły się oznaki liberalizacji - także w handlu. O czym Pan wtedy myślał? - O powrocie do zawodu, bo klimat po VIII Plenum KC PZPR wyraźnie się zmieniał. Za namową kolegów ze Zrzeszenia Prywatnego Handlu - dyrektorów N owaka i Galasińskiego - zrezygnowałem z dalszej pracy w przedsiębiorstwie państwowym (mimo, że awansowałem na stanowisko dyspozytora w zarządzie zaopatrzenia). W pracy zaczęto mi natychmiast robić trudności, żebym tylko został. Tłumaczyłem się, że Gomułka powiedział, iż teraz powinny nastąpić zwolnienia z rozbudowanej administracji. Przekonałem w końcu dyrektora i zgodził się mnie zwolnić. Już w listopadzie 1956 roku wnioskowałem do Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej o koncesję na handel i w 1957 r. otrzymałem pozytywną odpowiedź. Otworzyłem Składnicę Skupu i Sprzedaży Drobnej Wytwórczości. Początkowo wynająłem na jej potrzeby magazyn przy ul. Szyperskiej, w piwnicach chłodni miejskiej. Były to pomieszczenia o powierzchni około 150 metrów kwadratowych, co w zupełności mi wystarczyło. W porównaniu z poprzednią moją hurtownią, ta na Szyperskiej była nawet większa, ale nie mieliśmy tu ani wody, ani kanalizacji. Warunki były więc dużo gorsze... - Jaki towar Pan sprzedawał? - To były przeważnie artykuły produkowane przez drobne rzemiosło, przede wszystkim: sitka do herbaty, tarki do ziemniaków, łyżki, noże, widelce, sprowadzane z Cieszyna młynki do kawy - słowem to, co jest potrzebne w kuchni. Miałem dobre układy z rzemieślnikami, bo kończąc swoją karierę w 1950 roku, wywiązałem się z umów ze wszystkimi dostawcami i nikomu nie byłem nic winien. Kiedy usłyszeli, że otwieram hurtownię na nowo, to zwozili mi towar bez natychmiastowej zapłaty - tak dobrą miałem opinię. To, że najwięcej towarów otrzymywałem z Częstochowy, wzięło się z odnowionych kontaktów handlowych. Miałem tam szczególnie dobrze mi znanego dostawcę nożyczek, a także zaprzyjaźnionych Żydów, którzy dostarczali mi nakrycia stołowe. Sprowadzałem stamtąd kopystki, kirlejki, wałki do makaronu. Dużo towaru otrzymywałem od górali spod N owego Targu. Ponieważ teraz sprzedawałem artykuły nie pochodzące z hut, towar przychodził do mnie nie wagonami, lecz w pocztowych paczkach. W nowej hurtowni pracowałem razem z żoną. Z czasem stać nas było na pracownika - pana Jesionka - i księgową. I tak interes toczył się spokojnie do końca 1971 roku.

Liczy się detal

- Co oznaczała ta data? - W styczniu 1972 roku zlikwidowano wszystkie prywatne hurtownie w PRL. Również naszą. Otrzymaliśmy pismo z Ministerstwa Handlu Wewnętrznego. Głosiło ono, że ministerstwo nie przedłuża więcej hurtowniom prywatnym zgody na ich istnienie. Wyjaśniano też, że po zamknięciu hurtowni kupiec-detalista będzie mógł nabywać towar bezpośrednio u producentów, np. w Rzemieślniczym Domu Towarowym w Warszawie lub w innych hurtowniach uspołecznionych. Kupcy-detaliści musieli uzyskać zgodę władz na zaopatrywanie się w towar w hurtowniach uspołecznionych. O to na szczęście nie było trudno. Cóż było robić? Przerzuciliśmy się na sprzedaż detaliczną. - Wymagało to od Pana wysiłku? - Na gwałt poszukiwałem sklepu. Ostatecznie wybudowaliśmy pawilon przy ulicy Warszawskiej -- róg Św. Michała. Na początek było tego wszystkiego 45 metrów kwadratowych. Pamiętam, że aby zdobyć klientów na wózki dziecięce, żona wyszywała tzw. śliniki, które każdy kupujący dostawał gratis. Poza wózkami prowadziliśmy - jak to się mówi - ,,1001 drobiazgów" z zakrfesu gospodarstwa domowego. Można było u nas kupić i kłódkę, i zamek do drzwi, i nabierki, i łyżeczki, i młynek do kawy. Do dziś stosujemy też zasadę, by mieć jak najniższe ceny. Możemy sobie na to pozwolić, bo mamy mniejsze koszty handlowe niż kupcy w centrum miasta. Dzierżawimy grunt od miasta za stosunkowo niewielką sumę. - Czy zdarzały się Panu kontrole na Warszawskiej? - Bywały zwykle raz do roku, ale nie były dokuczliwe. Nie nastawiano się na utrudnianie nam życia. Z U rzędem Skarbowym przy ul. Zagórze utrzymywaliśmy poprawne stosunki. W czasach Gierka nie odczuwałem złego traktowania przez władze. Jedynie moje dzieci miały nadal trudniej w szkole. - Czy stan wojenny w 1981 roku pogorszył położenie Pana firmy? - W handlu praktycznie nie zauważyliśmy wprowadzenia stanu wojennego. Jedyne, co rzucało się w oczy, to mniejsza liczba dostawców, którzy do nas przyjeżdżali. Był to jednak okres tylko dwóch tygodni zaraz po 13 grudnia, więc nie miał wpływu na naszą działalność. W tym czasie sami po towar nie jeździliśmy, więc zakaz podróżowania w nas nie uderzył.

Piotr Bojarski

Ryc. 9. Łucjan Kaniewski na zapleczu sklepu przy ul. Warszawskiej

Przychodzi nowe pokolenie

- Przez lata powojenne był Pan aktywny nie tylko zawodowo? - Oczywiście. Poza tym, że byłem członkiem Zrzeszenia Prywatnego Handlu, brałem udział w rajdach Polskiego Związku Motorowego. Jestem nadal w Radzie Kręgu Seniorów 5 Hufca Harcerzy w Poznaniu. Jako przewodniczący komisji socjalnej jeździłem często z seniorami "Piątaków" na wycieczki. W ubiegłym roku zorganizowałem nawet wyjazd moich harcerskich seniorów do Paryża. Z ramienia Zrzeszenia Prywatnego Handlu i Usług zostałem też wytypowany do rady nadzorczej ZUS-u w Poznaniu. Obecnie jestem tam już trzecią kadencję. - Kiedy zaczął się Pan zastanawiać, komu przekazać firmę? - W latach osiemdziesiątych zacząłem obserwować moje dzieci. Wziąłem do sklepu "na próbę" naj starszą córkę Barbarę i synową. Nie spodziewałem się, że one tak emocjonalnie zaangażują się w tę pracę. Zaczęły szybko poszerzać asortyment o artykuły motoryzacyjne związane z fiatem 125. Ten dynamizm zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że w 1988 roku przepisałem z żoną sklep na córkę Barbarę i synową Elżbietę. Wnuk Bartłomiej wniósł do niego w międzyczasie sprzęt elektroniczny, a firmę przemianowano na BLEK-MOT.

W 1991 roku - kiedy byliśmy z żoną u syna w USA - dzieci dobudowały nowe skrzydło budynku. Sklep powiększył się do 75 metrów kwadrato Elżbietą w sklepie MM przy Św. Marcinie 24 (PHU Blek-Mot)

A:A«fl

Ryc. 12, Wnuk Bartłomiej Lisiecki w hurtowni przy ul. Warszawskiej

Solidny Kaniewski

WJĘfA Ł I j [ **B@& 1

:%

Ryc. 11. Córka Barbara (od lewej) i synowa Elżbieta w sklepie przy ul. Warszawskiej

Piotr Bojarskiwych. N owy pawilon otwarliśmy po powrocie z USA z honorem, przy lampce szampana. Niedawno udało nam się załatwić dodatkowo filię w pawilonie MM przy Św. Marcinie. Prowadzi go moja synowa Elżbieta Kaniewska. Wprawdzie to tylko 17 metrów kwadratowych, ale synowa ma tam pełen asortyment zegarków, radioodbiorników, anten, głośników itd. Z inicjatywy mojego syna Andrzeja, który pracuje na uczelni, otworzyliśmy też na Warszawskiej hurtownię zegarków. Pracuje tam mój wnuk Bartek, elektronik, który całkowicie skomputeryzował obsługę klienta. To sklep na wysokim poziomie. Proszę tam koniecznie zajrzeć! PO SCHODKACH W GORĘ l PO SCHODKACH W DOL wspomnienia poznańskiego kupca Stanisława Młodzikowskiego spisał

PRZEMYSŁAW NOWICKI

A ile to będzie kosztować? Stanęło na 3 litrach bimbru i ciężarówka zamiast jechać do Warszawy zawraca na Poznań. Styczniowa noc, śnieg, mróz. Pijany kierowca, pijany oficer w szoferce, pijany sołdat wsparty o pepeszę na pace. Stanisław Młodzikowski wraca na swoje. Z żoną i córką w "kanadyjce" drewnianym wózku, który dociągnęli z Warszawy do Sochaczewa. Ma za sobą wysiedlanie, Pawiak, ponad rok Oświęcimia, z którego wyszedł po karkołomnych staraniach żony. Za sobą ma Powstanie Warszawskie, walki na Starówce, kanały.

Wraca na swoje. Przy Rzeczypospolitej (Nowowiejskiego ) ma sklep i mieszkanie, przy Św. Marcinie, tam gdzie dziś Akademia Muzyczna, hurtownię kosmetyków. Wraca na swoje. Do "Esplanady" (Casino) na piętro chodziło się na bilard. Doskonale grał doktor Jurasz i kupiec Borys. Na dole kawiarnia, restauracja, śniadalnia z ciastkarnią i najlepsze orkiestry. Pierwszy skrzypek od Wybierczyka szaleńczo kochał się w żonie pewnego kupca zbożowego. Schodził ze sceny i przy jej stoliku grywał czardasza. Oka z niej nigdy nie spuszczał. A kupiec kochał się w... Wraca na swoje. Przy Rzeczypospolitej była kuchnia warszawsko-francuska, obok automobilklub, a na piętrze siostry Chłapowskie prowadziły pensjonat. W "Hungarii" podawano kulebiak - francuskie ciasto nadziewane mięsem lub rybą, a na tańce chodziło się do "Palais de dance" albo do "Savoy", gdzie grała orkiestra damska; nad ranem koniecznie na Piekary do "cioci Adamskiej" na gorący barszczyk. I w ogóle jak chciałeś znać Poznań, trzeba było chodzić na plac Wolności z psem tak przed piątą, żeby zobaczyć jak niejaki M. rozlicza się ze swoimi panienkami. Kupiec Młodzikowski wraca na swoje sowiecką ciężarówka za trzy litry bimbru. We Wrześni stop. Pijany oficer trzeźwieje. Dalej nie nada, paszli won. Poznań w ogniu. Trwają walki o Cytadelę.

Przemysław Nowicki

Stanisław Młodzikowski wraca na swoje. Na Nowowiejskiego (dawniej Rzeczpospolita) dozorca nie kryje wzburzenia. - To już nie wasze. Wynocha.

Mieszkanie zajęte, sklep rozkradziony, hurtownia w gruzach.

Prasa donosi

"Głos Wielkopolski", 4 lipca 1945 Znana przed wojną restauracja ijadłodajnia Piwnica Ratuszowa na nowo otwarła swoje podwoje. Dzierżawcą jest ob. Stanisław Kaczmarek, który przed wojną Z powodzeniem prowadził piwnicę. Kierownictwo nad lokalem objął ob. Jan Cibor, były właściciel restauracji i hotelu Con tin en tal. Piwnica zaopatrzona w obfity bufet, jak dawniej służYć będzie dobrze swym licznym klientom.

Z kroniki Poznania Po 2 jajka na osobę wydają punkty rozdzielcze na kat. I R odcinek 26 różne, a od 18.07 259 g masła na osobę na kat. I odcinek 17.

Zmniejszyła się liczba mieszkańców. Przyczyny są znane. 40 proc. miasta leżY obecnie w gruzach. W dniu wybuchu wojny Poznań liczył 274.106 osób, obecnie - 4 maja 45, liczy 242.454 mieszkańców. Do dnia 28 kwietnia zarejestrowano na terenie miasta 1547 Niemców, 383 mężczyzn i 1164 kobiety. Z tej liczby do pracy skierowano 1253 osoby. Jak Z tego wynika, kwestia niemieckiej mniejszości w Poznaniu nie istnieje.

Otwarcie kina Apollo równa się przyrostowi 1000 miejsc siedzących w kinach Poznania. Pierwszym filmem, który ukaże się na ekranie, będzie sowiecki poematfilmowy "O szóstej wieczorem po wojnie".

Ob. Feliks Załachowski, dyr. Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego, wywieziony Z Poznania w pierwszych dniach okupacji, wrócił Z obozu w Gusen. Młodzież zgotowała mu owacyjne przyjęcie.

Dwa worki kredytu

To był przypadek. Stanisław Młodzikowski, który z teściem Antonim Wydrą prowadzi w Gnieźnie sklep obuwniczy z komisem, jest akurat w Poznaniu. Cukiernia "Wielkopolanka" , ktoś na pianinie gra Czerwone Maki, ruch, gwar, papierosowy dym, bo w towarzystwie mężczyzna musi zapalić, a i wypić koniaka. Przy stoliku obok, po śpiewnym lwowskim akcencie, rozpoznaje panią Ruszczyńską, matkę Zbyszka, przyjaciela sprzed wojny i towarzysza niedoli z Oświęcimia. Zbigniew Ruszczyński, znakomity poznański architekt (jego dziełem jest m.in. poczta przy Al. Marcinkowskiego) trafił do obozu zaraz na początku wojny. Tam zaprojektował willę Hessa, za co cieszył się pewnymi względami komendy. To dzięki niemu Stanisław Młodzikowski przeżył ponadrok oświęcimskiej gehenny. Zbigniew do Poznania nie wrócił. Jak zginął? - tego Młodzikowski nie wie, ale przyrzeka pani Ruszczyńskiej zasięgnąć języka, bo w Bielsku mieszka oświęcimski znajomy, który w czasie śmierci Zbigniewa był na pewno w obozie. Młodzikowskijedzie więc do Bielska. Znajomy jest dyrektorem fabryki materiałów włókienniczych u Jankowskiego. Nocne Polaków rozmowy - a przed wojną Panie, a w okupację Panie, a Ruszczyński został stracony publicznie z kilkunastoma Polakami za próbę ucieczki. Aprzed wojną Panie, a w okupację Panie. Trzy dni, trzy noce przy wódce i słoninie. A co Pan robisz teraz? A trochę handluję.

A to bierz Pan na kredyt dwa worki samodziału. - To był mój najszczęśliwszy kredyt w życiu - wspomina po latach. Młodzikowski samodział sprzedaje w poznańskich sklepach. Pieniądze w teczkę i znów do Bielska. Zwraca kredyt, kupuje cztery worki i w drogę. W dzień sprzedaje materiał po sklepach, a w nocy jedzie do Bielska. Hurtownia działa na okrągło. Kiedy w sklepach materiału już w bród, Stanisław Młodzikowski zatrudnia w Gnieźnie krawców i szyje spodnie dla Michaelisa (sklep z odzieżą przy Szkolnej i Głogowskiej, sklep przy Wrocławskiej) i dla teścia (sklep w Gnieźnie).

Prasa donosi

"Głos Wielkopolski", 24 lipca 1945 Akcja żniwna na terenie woj. poznańskiego jest obecnie bezsprzecznie najbardziej aktualna. W akcji tej nie może brakować kupiectwa wielkopolskiego.

Wzywamy całe kupiectwo do podjęcia gremialnego udziału.

1. Możliwie osobisty udział poszczególnych kupców wzg. członków ich rodzin w pracach żniwnych. 2. Udzielanie płatnych urlopów pracownikom kupieckim, którzy chcę wzięć udział w pracach. 3. Zbiórkę funduszów pieniężnych na cele akcji żniwnej.

Wielkopolski Zwięzek Chrześcijańskich Zrzeszeń Kupieckich w Poznaniu.

Wydział Aprowizacji i Handlu wyznaczył godziny handlu dla miasta stołecznego Poznania.

"Dla wszystkich sklepów spożYwczych nie później jak od 7 do 13 i od 15 do 18.

{..] Dla wszystkich restauracyj, kawiarni ijadłodajni wydajęcych śniadania od 8 rano.

Restauracje, kawiarnie i śniadalnie mogę być zamknięte nie wcześniej jak o 20, nie później jednak jak o 22. Wykonanie powyższego porucza się komendzie Milicji Obywatelskiej. Godziny podano wg. czasu miejscowego."

Przemysław Nowicki

KOMITET OBYWATELSKI JCUI MIAOZOARODOWYCH TARGÓW POENA&SKJCH

ORta'CtRMIKM KOMISJI KK'AUPIKACyjMU CftŁy KOMITBCIS OftyVAT&tSKIH XXII Ull}DZysIAtO&OWyCM TA«06W POZNAŃSKICHtxJVHA NO

LIST POCHWALNY

W RAMACH KONKURSU WZOROWEGO PROWAOZ8NIA SKtEPU

· .«MIK StfMfcOOTOfSKI - qolanfcria tJ ARMII CZERWONEJ 9

*ii »*M**tt"vi

4jJuą

."''''''''''/'''''' *'" - f.

Ryc. 1. List pochwalny przyznany St. M łodzikowskiemu za wzorowe prowadzenie sklepu w roku 1949

Poznań budzi się z letargu. Ożywia się życie handlowe i gospodarcze. Obok dawnych powstają nowe placówki kupieckie i przemysłowe uruchamiane przez ludzi wykazujących niepowszednią inicjatywę. Zaliczyć do nich należy Władysława Kucza, który przy ul. Grudzieniec otworzył fabrykę cukierków pod nazwą ELKA.

Kryształowe szyby - opuszczane kraty

Poznań budzi się z letargu. To był jeden z najpiękniejszych sklepów w mie, ście. Narożnik Kościuszki i Swiętego Marcina, zbity w wojnę bombami, Młodzikowski razem ze wspólnikiem podniósł z gruzów. Jedenaście okien na piętrze zajmuje mieszkanie, dwa ogromne, wystawowe okna na parterze - sklep. Kryształowe szyby, opuszczane kraty. Pod sklep pewnej nocy podjeżdża wojskowa ciężarówka. Rosyjski żołnierz do krat wiąże linę, gaz do dechy, silnik wyje, koła buksują, a krata trzyma. Taka to była krata.

W handlu trzy rzeczy są najważniejsze. Musisz mieć towar, którego szuka klient, musisz mieć kupiecką uczciwość - mały zysk, duży obrót, a ponad wszystko musisz być uprzejmy dla klienta. Trzy ekspedientki, kasjerka i pan Stanisław z żoną pchają interes do przodu.

Jeśli o coś pyta klient, to jutro musi to być w sklepie. Dla dobrego kupca nie ma godzin pracy. N oc w pociągu, rano jesteś w Bielsku po towar, wieczorem w sklepie w Poznaniu, noc przesypiasz w pociągu do Łodzi, by przed zmrokiem zdążyć do sklepu.

Bitwa o handel

Potyczka pierwsza. Na dworcu w Bielsku podchodzi dwóch cywili. "A co tam macie w teczce?" A teczka pełna pieniędzy na materiał. - Co, nie chcecie pokazać, to idziemy na posterunek! Za biurkiem śledczy, na biurku pistolet, lampa w oczy.

- Ot, spekulant. Tacy jak wy pracują dla Polski Ludowej w kopalniach.

Aja mam papiery w porządku. Wykupiłem świadectwo hurtowe. Dzwonią do fabryki. Tam nie ma już mojego kolegi, jest zarząd wojskowy. Jest też moje legalne zamówienie na materiał. Wojskowy dyrektor informuje, że w zakładzie na mnie czekają, żebym odebrał zamówiony towar.

Potyczka druga. Wracam z Łodzi do Poznania. Spotykam znajomego.

- Panie Młodzikowski, nie idź pan do sklepu bo rewizja.

Siedzi ekspedient, cały towar zarekwirowany. Nie wracam do domu, muszę się ukryć. Mój adwokat dowiaduje się o zarzutach. Są absurdalne. W moim sklepie materiał jest tańszy, niż ten sam materiał sprzedawany w Warszawie. "Dlaczego obywatelu Młodzikowski?" Później przed tzw. Komisją Specjalną jest w Warszawie rozprawa. Dostaję domiar, nie dostaję jednak zarekwirowanego materiału.

Potyczka trzecia. Zamykają mnie w komisariacie na Matejki. Przesłuchuje dwóch milicjantów. N agle jeden wyciąga pistolet i przykłada mi go do głowy. No, Młodzikowski, teraz kolej na ciebie - myślę i mdleję. Cucą mnie, cucą, aja nic. Wreszcie wynieśli mnie na ławkę do Parku Wilsona. Dałem się docucić. Nieźle ich przestraszyłem, bo puścili mnie do domu. Później już dali spokój.

Dlaczego? Tę starą szafę w gabinecie kupiłem od jednego z tych milicjantów.

Ten rupieć jest chyba naj droższym meblem w całym domu. Może i przepłaciłem, ale to nie nazywa się łapówką.

Potyczek bez liku. DOMIAR. Każdego roku płaciło się kilka. Za co? Za wszystko, a właściwie za nic. To tylko zależało od widzimisię urzędnika. Przychodzi pracownik wydziału skarbowego niejaki D. Wysyła ekspedientkę po płaszcz z okna wystawowego, a sam urywa metki od towarów w sklepie. Metki chowa do kieszeni i pisze protokół, że ob. Młodzikowski sprzedaje towar

Przemysław Nowickiniewiadomego pochodzenia. To w handlu zbrodnia. Ta zbrodnia będzie was Młodzikowski kosztowała. I jest domiar. Później dzieciaki na śmietniku znalazły metki, które urzędnik D. wyrzucił po kontroli. To był zły człowiek. Wszyscy się go bali. Zginął, gdy wyskakiwał z tramwaju. Wstyd się dziś przyznać, ale wtedy kupiecki Poznań odetchnął z ulgą.

Pończochy z szewkiem a sprawa polska

Ogłoszenie z "Głosu Wielkopolskiego."

Specjalny dom pończoch ST. MŁODZIKOWSKI Krawaty, bielizna męska ul. Czerwonej Armii 9

Koniec lat czterdziestych. Szał na pończochy. Dekorator Twardy, po wiedeńskiej szkole artystycznej, urządził w sklepie wystawę. Damskie nóżki przyozdobione nylonami, stylonami jakby wychodziły na chodnik. Szyk i elegencja, trochę prowokacja, bo tak frywolnej wystawy nie ma w mieście. W nocy wszystko pięknie oświetlone. W dzień tłok, bo towaru zawsze w bród.

"Gazeta Poznańska", grudzień 1949 W okresie przedświątecznym pokazała się wreszcie duża ilość pończoch damskich na rynku. I to nie tylko jedwabnych, ale i luksusowych w postaci nylonów i stylonów. Jednakjestjedno ale. Towar ten cieszY się ogromnym powodzeniem, nic więc dziwnego, że sprzedażjego przebiega w specjalnych warunkach... Sklepy MHD i PSS sprzedaję towar - powiedzmy - w konspiracyjny sposób. O pewnej porze partię i to niedużą rzucają na sprzedaż. Kto ma szczęście być wtedy w sklepie, toje nabędzie... Wzwiązku z tym w dwóch wymienionych placówkach tworzą się ogromne kolejki, które są niedogodne zarówno dla kupujących, jak i sprzedających. Chodzi nam o to, by kupno pończoch udostępnić wszystkim i w możliwie najdogodniejszYch warunkach ... Niech więc palcówki rzucają pończochy w tym czasie, by jak największa liczba osób mogłaje nabyć, a nie tylko wtajemniczeni. "

Przestają iść pończochy, Młodzikowski wystawia krawaty... ze zdjęciem Mielocha. Znów elegancka wystawa, połyskująca koszula, krawat z motocyklowym idolem, w nocy specjalne oświetlenie, w dzień tłok. Zbliża się koniec. Państwo ludowe ustala nowe porządki. Króluje handel uspołeczniony. Szaleje bezprawie. Co rusz w Poznaniu przejmowane są prywatne sklepy. Właściciele wyprzedają towar, chowają urządzenia sklepowe. Czekają na wyrok.

Prasa donosi - życie niesie

"Gazeta Poznańska", maj 1950 Handel uspołeczniony ma prowadzić w roku bieżącym zwiększoną masę towarów i pokryć zapotrzebowanie mas pracujących, które dysponują większą siłą nabywczą. Ilość punktów sprzedażY wzrośnie o 17 proc. i osiągnie ponad 40 tys. placówek.

Handel to odcinek naszej gospodarki, który jest terenem ostrej walki klasowej, to odcinek najsilniej i najczęściej atakowany przez spekulantów."

10 maja, 1950 r. Do sklepu przy Czerwonej Armii 9 wchodzi Dyrekcja MHD z osławionym w mieście Michałem Świerczewskim. Pistolet na ladę.

Protokół zdawczo-odbiorczy.

"Ob. Młodzikowski Stanisław, jako właściciel sklepu przy Armii Czerwonej 9 zdaje, a Miejski Handel Detaliczny Dyrekcja przy ul. Ratajczaka 2 przejmuje w Iw lokal handlowy, a mianowicie: 1 regał o rozmiarach..., regał szafa z lustrem, 3 lampy elektryczne, 3 krzesła, i śmietniczka, i podkładka do nóg. Równowartość za powyższe urządzenia zostanie uregulowana po oszacowaniu przez zaprzysiężonego rzeczoznawcę. Ob. Młodzikowski St. zobowiązuje się oddać lokal do dnia 20 maja br godz. 12 i klucze w ilości 3 sztuki." Podpisano: Świerczewski Michał Sytniewski Roman Łucja Stachowska

W archiwum domowym Stanisława Młodzikowskiego zachował się jeszcze jeden dokument.

"Wydział Kwaterunkowy Zarządu Miejskiego zawiadamia, że lokale obywatela przeznaczone zostały na potrzeby Miejskiego Handlu Detalicznego... Od powyższej decyzji przysługuje obyw. prawo wniesienia odwołania w ciągu 7 dni. (00.) Wniesienie ewtl. odwołania nie wstrzyma wykonalności niniejszego zarządzenia z uwagi na wyjątkowo ważny interes publiczny."

Krajobraz po bitwie

Grudzień 1950. Wróg klasowy pokonany. Zniknęły sklepy prywatne z poznańskich ulic. Wróg klasowy zszedł do podziemia. Dosłownie. W podwórkach, po schodkach w dół - jak mówiło się w mieście - handlowano mydłem i powidłem. Ale też modnymi butami od prywaciarza, damską galanterią, bielizną, czapkami.

Przemysław Nowickittoaziaccwski, wiai<S. sklepu s al an t e ril tseskrt.iogditelaal« łota»lł 9W3 al. "'»11 Cwnronaj, ar.nSalii 8 «.y&zli&m acmmabi i"I»aala s*<<fi<<d»»la, la i-, poioass» w nł«a?aoi*osiaael jsoiy <<91<< ; xal t OzerwSaei »«".9 jsjHsamMJZ<<»<< sostałf aa K »*«a»y ł&ejsDago Handlu Detaliozuago Artykuły 1 'rzeayelesa - ul «MMlataj czara 2.

Katan gowilssego saalttj« al« »Itr«e*i.lo «jratawloa« »rss*cz*Bie e dala 0.5.1546 Z. ds. 117/46. p*ra<bł#l!Oą«« 3byw. total« w mj śl « a» t r» a e n ł a »<<1asBscsaonBgo a» a i s .

aekrata * dala 21.120945 *» taa.IJ.A.y.Kr.4/46, »oa.«) a J?uJOlo*s<d goajioaa«e loksOsatai ł m t r a D aajssu. <<fas W o 1»« l a o l a Mbwta łOaiatrd * o zasaSaie dziaiaaŁa Steb*»» łta.1» £«M»t*za«fo {»ss.ff,R.S> .fe.łO, j>oz.6a 8 1949*») im Oisyw. w a a s T O sya tkiiai «*eta«t i*«*» Jego rafarszełstaJiojA do d<Aro»dXsage OJ K«aiajsi» «a"'aoiMHjralł lakall « aii«t»obssi»to erą» ał«A.Czer«on<<3 9s W Ą ł »łaAatósissajita fi aa j»>as,:,.»Aio siliIiaJia «wstąpi usadfcla »wiraWMŁ $e ujadała w**«4SAa.*fs *«*»i« aa kam«

Sieafcaeaaai

(Sty*, al« waf'«syss8. «ykoBaliaaicl alałajoasgs

Sgotlaiis a ysleo«sl«« «-ydsiaJt« «Ywassfsh> 1 itałDa. - »ł.Si««« 10, jest Olsvw. «o»<<1ąa»By w*»S«t« w «<<fjralsie 5 -teioma JO-" al» lokaH« wjssalkłe posl&a&sm tifXmmXQSliiii haadloj» wzgl.pidekretu, vrem raiaaiesia o4rel»ala w eląyaTltda dal, łieśśąe id za j>oarX:tet»ess tat.lydzfal», al,'%Aex«ysl%ik&%, yokafłjl.

"» eatł.od»ał<o>i« M» «atzasn* leykoaalnoBeł »lałaiaaats la s m a d»» «y«tbwe »alay latarwt »»Łl<ss»y, aesyssj* ulega Mtyctaiaataasa w"'teiwota, ssf&i« z art, 36 Les» 30aal(!»«@<},

Ryc. 2. Decyzja o przejęciu sklepu w roku 1950

Wszystko szło gładko. Jeszcze w 1945 roku, tuż przed Gwiazdką "Głos Wielkopolski" pełen był płatnych ogłoszeń. Dosiego Roku życzy W. Trojanowski - skład Materiałów Bielskich, Sukna i Podszewki; na zabawę Gwiazdkową do sali Loża zapraszał Związek Kupiectwa Rynkowego, a chlubą polskiej produkcji była Siwucha Klubowa, Wiśniówka Złota i oczywiście Wiśniak, które polecał Kantorowicz. Ktoś sprzedawał 125-konnąlokomobilę z kondensacją i paleniskiem na miał węglowy, pan Nowak z Wrocławskiej nie odpowiadał za długi swojej żony Antoniny. Stanisław Kędziora zapraszał do cukierni Cristal, a Związek Zawodowy Muzyków organizował II koncert jazzowy; najlepszy kit do okien i przybory szklarskie polecała spółka z 0.0. PATRIA, a dr Wiktor Dega przyjmował swoich pacjentów w Szpitalu Przemienienia Pańskiego przy ul. Długiej w godz. od 11 - 12.

Wszystko poszło szybko. Grudzień 1950. W "Głosie" jedyne ogłoszenie ramkowe informuje, że czasopisma radzieckie można zaprenumerować na rok 51 u każdego przewodniczącego zakładowego koła TPPR. To samo ogłoszenie jest też na stronie 2, a dla nieuważnego czytelnika powtórzono je na stronie 3. I tak co dnia. I coraz więcej państwowych firm poszukuje parcowników. Pracowników, pracowników. A Centralna Odzieżowa Hurtownia zawiadamia o wyprzedaży towarów wybrakowanych, zaś SPOŁEM, że dnia 27,28, 30 i 31 będą nieczynne wszystkie magazyny z powodu remanentu. Anonsów prywatnych firm brak.

"Czy wieszjak planuje się zaopatrzenie sklepu w towar?" - pytał "Głos Wielkopolski" swoich czytelników. Ano planuje się perfekcyjnie tylko... "najczęściej jednak brak towarów wywołuje spekulacja wroga klasowego, przy czym inne nieświadome jednostki dają się wciągnąć w sztucznie wywoływaną sytuację - bezmyślne wykupywanie towarów. Wypadki takie wpływają dezorganizująco na planową procedurę zamawiania towarów. Braku towaru nie można usunąć natychmiast, ponieważ zdezorganizowałoby to zaopatrzenie w inne towary i wprowadziło zamieszanie na odcinku zaopatrzenia całego miasta. Takim charakterystycznym przykładem niezdyscyplinowania pewnych grup społeczeństwa jest miniona akcja wykupywania soli. [...] Wszystkim tym trudnościom na odcinku dystrybucji towarów stara się zaradzić PPS. Prowadzi więc stałe szkolenia fachowe i ideologiczne personelu" - informuje dziennikarz Głosu skryty pod inicjałami Cz.W.

O handel dbają już nie tylko partyjni działacze i wrażliwi na krzywdę ludzką dziennikarze. Dbają także zwykli obywatele. Regina Kijak z I roku nauk społecznych tak opisuje swoje spostrzeżenia w "Gazecie Poznańskiej" z 11 maja 1950 r. "Kupowałam w sklepie MHD przy zbiegu Ratajczaka i Placu Wiosny Ludów słodycze dla dzieci. Na ścianach namalowana jest murzyńska idylla kolonialna. Nie do uwierzenia, a jednak to prawda. Uśmiechnięci przy ciężkiej kolonialnej pracy Murzyni figurują jako ozdoba estetyczna sklepu. A teraz kilka pytań pod adresem MHD. Czyżby rzeczywiście w krajach kapitalistycznych, gdzie robotnicy pracują ponad siły, prawie za darmo, praca była dla nich radością żYcia? Jak długo będzie pokutować wśród nas przekonanie, że Murzyn jest stworzony tylko do pracy fizycznej? Czy nie wiemy, że Murzyn ten od świtu do nocy prawie za darmo dźwiga ciężkie paki herbaty czy kakao, nie mogąc nigdy kupić tych artykułów dla swoich dzieci? Czy nie lepiej byłoby wykonać portrety naszych przodowników pracy?

Za mną idzie szczęście

Stanisław M łodzikowski twierdzi, że człowiek jest jak maszyna, którą raz po raz trzeba smarować. A smarem jest kino i teatr, partyjka brydża z przyjaciółmi, kieliszek koniaku i dobra kawa. I rano nim wstaniesz trzeba się wy

Przemysław Nowicki "*r"7""r" -r dR ta

Ob jAtAottorjAonfcAM ttv-apaici

AKAAAaAZ_

Cofułania «rgond; t o f A S A A A C ? »A ,Br 5 2 p«.

Bsaieea&ałogo s - y/\5fc*«2trr/\. '''ee-. -

""'zr

*ar ro3.?2/57

Ryc. 3. Nakaz rewizji mieszkania Si. Młodzikowskiego z 1958 r.

ciszyć. Jak wierzysz, zmów modlitwę, jak nie wierzysz, pomyśl o czymś przyJemnym.

Smarem jest urlop, na który musisz po ciężkiej pracy pojechać, lub sanatorium, choćbyś miał za nie lekarzowi zapłacić. - Po rekwizycji sklepu za ostatnie pieniądze pojechaliśmy z żoną i córką do Zakopanego, do naszej przyjaciółki pani Grodzkiej. Ona, rodowita wilnianka, w Tatrach znalazła ukojenie. My tego szukaliśmy także. Ale za mną całe życie chodziło szczęście. Na Krupówkach spółdzielnia inwalidów wystawiła w oknie wspaniały materiał w pepitkę. Dzień wcześniej wyczytałem w gazecie, że oto w Warszawie przy Brackiej otwierają dom towarowy. Każdy może dostarczyć towar, nawet z dowodów nie spisują. Kupiłem dwie bele materiału, sprułem wszystkie swoje krawaty, zrobiliśmy wykroje. Gaździny za grosze poszyły krawaty i z pełną walizą jadę do Warszawy. A na Brackiej tłok, szpilki nie wciśniesz. Szpilki nie wciśniesz, ale kupiec wejść musi. Kierowniczka jest piękną kobietą, a przedwojenny kupiec potrafi rozmawiać z pięknymi kobietami. Wracam w Tatry z pustą walizką i pełnym portfelem.

Koniec wakacji. Telefon ze Zrzeszenia Prywatnego Handlu i U sług. Stasiu, szukaj jakiegoś sklepiku, pomału można znowu zaczynać. Szlifuję główne ulice Poznania - wszystko MHD, Społem, Konsumy. Szaro i buro. Przy Dąbrowskiego w suterenie sklepik z czapkami. Jest wolny kącik. Czy mógłbym podnająć? A i owszem, tylko uzgodniona cena rośnie z dnia na dzień. Dobijam targu i razem z żoną, i z kupioną w starociach szafą instalujemy się przy Dąbrowskiego.

Pan Stanisław nie wyszedł już z podwórek, suteren, małych sklepików, które swej szansy szukały wszędzie tam, gdzie lukę zostawiały państwowe molochy. Brakowało butów - handlował butami, brakowało bielizny - handlował bielizną. A brakowało ciągle i ciągle. Handlował na Dąbrowskiego i na Świętym Marcinie. Wyburzyli domy przy Marcinie, przeniósł się na Półwiejską. Z Półwiejskiej znów na Święty Marcin, ale ciągle w podwórzu. Tam jego sklep jest do dzisiaj, pod trzydzistym piątym. Jego sklepik, choć od 1982 pan Stanisław jest na emeryturze, pozostał w rękach rodziny, a tradycje kupieckie przejął jego zięć Marian. Córka jest lekarzem w Poznaniu. Doczekał się dwóch wnuczek. Jedna jest stomatologiem, a druga architektem. Ma prawnuka i prawnuczkę. Pan Stanisław Młodzikowski ma 87 lat, wspaniałą sylwetkę i mocny uścisk dłoni. Bo człowiek to taka maszyna, którą trzeba raz po raz smarować. A smarować, to znaczy skosić trawnik i przyciąć żywopłot przed domem, i od tego ma się silny uścisk dłoni, i wspaniałą sylwetkę mimo 87 lat.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1995 R.63 Nr3; Bitwa o handel dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry