PAŃSTWOWE LICEUM I GIMNAZJUM ŻEŃSKIE IM. GENERAŁOWEJ ZAMOYSKIEJ W LATACH 1919-1928 W MOICH WSPOMNIENIACH

Kronika Miasta Poznania 1994 R.62 Nr1/2

Czas czytania: ok. 28 min.

ALEKSANDRA SMOCZKIEWICZOWA

W bieŻącym roku moja szkoła obchodzi 75-lecie swego istnienia. Obecnie nazywa się ona Liceum nr 2 im. Heleny Modrzejewskiej, poprzednio w latach 1926 do 1939 nosiła imię Generałowej Jadwigi Zamoyskiej, a w początkach swego istnienia w latach 1919 do 1926 była Państwowym Liceum i Gimnazjum Żeńskim na Łazarzu. Szkole tej, do której uczęszczałam w latach 1919 do 1928 t.j. aż do matury, zawdzięczam bardzo wiele, a właściwie wszystko to, co ukształtowało moją drogę życiową z pracą zawodową włącznie, oraz to, co przyczyniło się do mojej postawy wobec otaczającego i zmieniającego się ciągle świata i żyjących w nim ludzi. Myśl spisania moich dziecięcych i młodzieńczych przeżyć na tle szkoły powstała wtedy, gdy z inicjatywy koleżanki Hanny Maciejewskiej zorganizowałyśmy w roku 1978 spotkanie koleżanek w Poznaniu w 50-lecie matury. Z ówczesnych 24 maturzystek do Poznania zjechała tylko połowa, kilka usprawiedliwiło swoją nieobecność chorobą lub mieszkaniem zagranicą, a kilka niestety na zawsze opuściło nasz świat. Dołączyło do nas 8 koleżanek z równoległych klas licealnych i z późniejszych roczników gimnazjalnych. Zebrało się więc nas 20 pań w wieku około 70 lat, wszystkie jeszcze pełne energii, zewnętrznie zadbane i świadome swoich pozycji w rodzinach i w społeczeństwie. Moim zamiarem wówczas było przekazać do archiwum szkoły uzyskane informacje o losach uczennic jednej klasy sprzed półwiecza, o efektach ich pracy i osiągnięciach - ale do tego nie doszło. Teraz, w roku 75-tego jubileuszu szkoły, po następnych 16-stu latach od naszego spotkania, widzę jeszcze wyraźniej potrzebę spisania tego, co z tamtych lat zostało w mej pamięci i tego, czego dowiedziałam się od żyjących jeszcze koleżanek. Należę bowiem do tych szczęśliwców, którzy od dzieciństwa umieją skrzętnie w pamięci notować codzienne wydarzenia, zwłaszcza tecoś niecoś odbiegające od normy - potrafią je zatrzymać w sobie i albo nigdy ich nie uzewnętrznić, albo przy stosownej okazji po latach je opowiedzieć. We wspomnieniach u osób starszych szkoła, grono nauczające i koleżanki wywołują ciepłe uczucie w sercu - i jakakolwiek by była w rzeczywistości, z oddali zawsze jest dobra, a nawet wspaniała. Lata pobytu w szkole łączą się z dzieciństwem na ogół beztroskim i z dynamiczną, często burzliwą młodością - i lata te, nawet gdy nie zawsze były szczęśliwe, w odczuciu wspominających nie mają na ogół gorzkiego posmaku niespełnienia, niepowodzeń i smutku. Skutecznie wszystko zaciera litościwy czas. Mogę jednak z niezbitą pewnością stwierdzić, że moja szkoła była dla mnie dobra i godna zaufania - i wtedy gdy przez lata codziennie w niej przez kilka godzin odsiadywałam, i teraz, gdy z zakamarków pamięci staram się wydobyć i ożywić postacie nauczycieli i koleżanek, oraz zrekonstruować wiele zdarzeń i sytuacji z tamtych czasów. Szkoła, do której w roku 1919 jako 9-letnia dziewczynka rozpoczęłam uczęszczać po powrocie moich rodziców do Polski - to Państwowe Liceum Żeńskie na Łazarzu w Poznaniu. Powstała ona w maju 1919 roku, a zorganizowała ją na polecenie Narodowej Rady Ludowej Zofia Rzepecka, nazywana przez nas wówczas Panią Przełożoną. Siedzibą Liceum było Ill-cie piętro prywatnej kamienicy przy ulicy Matejki 56, na narożniku z ulicą Siemiradzkiego. Wielopokojowe mieszkanie, z tapetami po poprzednich użytkownikach i zadeptanymi podłogami, przekształcone zostało w klasy z gęsto ustawionymi ławkami. Taka szkoła mnie wówczas nie dziwiła. W Berlinie bowiem byłam uczennicą niemieckiej katolickiej szkoły prywatnej, której dyrektorką była pani o polskim nazwisku Mucha. Mieściła się ona w liceum dla dziewcząt także na III-cim piętrze czynszowej kamienicy w dzielnicy Charlottenburg. W szkole na Matejki, podobnie jak w Berlinie, na tzw. wielką przerwę schodziłyśmy dwójkami z III-ciego piętra na małe podwórze między kamienicami, a w Poznaniu jeszcze do parku zwanego wówczas Ogrodem Botanicznym, w skrócie Botanikiem. Pamiętam z przykrością, że w szkole było ciasno, duszno i pachniało kurzem. Odczuwałam to może tym dotkliwiej, że jako aptekarska córka byłam uczulona na niehigieniczne warunki otoczenia. W ostatnich latach wojny w Berlinie był głód, my dzieci byłyśmy dokarmiane zaordynowanymi przez ojca wzmacniającymi preparatami z wątroby i różnych ziół, a w obawie przed infekcją przy osłabionych organizmach, wdrażane byłyśmy do częstego mycia rąk i ssania modnych wówczas tabletek odkażających po każdym powrocie ze szkoły lub też spaceru. Mimo to w tej szkole na III-cim piętrze byłam szczęśliwa, - było bowiem tylko polskie otoczenie, polskie nauczycielki i polskie koleżanki. Po 3 latach nauki w niemieckiej szkole opanowałam język niemiecki, pisałam gotykiem, i mimo, że byłam jedyną Polką w klasie, znalazłam się w grupie dobrych uczennic. Czytania i pisania w języku polskim nauczyłam się równocześnie w domu pod okiem mądrych i kochających rodziców. Oni to ukształtowali właściwie mój stosunek do wartości nadrzędnych: do Boga, Ojczyzny, Rodziny i Społeczeństwa. Do pierwszej klasy liceum przyjęto we wrześniu 1919 roku około 40 dziew

Aleksandra Smoczkiewiczowacząt w wieku od 9 do 13 lat. Przyjęta została wyjątkowo o rok ode mnie młodsza siostra moja 8-letnia Kaja, nie było bowiem wówczas klas wstępnych w tej szkole. Po krótkim czasie Kaja nadgoniła braki i dalej doskonale sobie dawała radę wśród starszych koleżanek. W 1920 roku w własnym mieszkaniu Pani Przełożonej utworzono klasę wstępną, do której weszła moja druga siostra, 7 -letnia wówczas Hala. Jaki pozostał w mojej pamięci obraz dziewczynek z tej mojej pierwszej polskiej klasy? Bezsprzecznie było to zbiorowisko dzieci, różniących się od siebie wszystkim: wiekiem, zachowaniem, mową i ubiorem oraz przede wszystkim ilością i jakością wiedzy w dziewczęcych główkach, czyli możliwością kontynuowania nauki. Przygotowanie nasze do nauki w liceum było różne, tak jak różny miały poziom szkoły przygotowawcze w byłych zaborach Polski, i poza nią w Europie na wschodzie i na zachodzie. Przede wszystkim jednak różniłyśmy się umiejętnością poprawnego posługiwania się językiem polskim, co wiązało się zarówno z pochodzeniem społecznym, jak i używaniem gwary miejscowej w domach rodzinnych. Jedno nas jednak wszystkie łączyło - wszystkie byłyśmy przyzwyczajone do bardzo skromnych warunków w szkole i w domach. Po pierwszej wojnie światowej brakowało bowiem najpotrzebniejszych rzeczy tj. pomocy szkolnych i ubrań. Po głodzie berlińskim wydawało mi się, że żywności w owym czasie było bardzo dużo, gorzej natomiast było z garderobą dla rosnących dzieci. Latem więc chodzenie boso w domu i po ulicy nie było dla nas czymś nadzwyczajnym. Pamiętam, że moja Mama jeździła z Poznania na prowincję, żeby nam dzieciom kupić obuwie i materiał na sukienki. Z tryumfem przywiozła na zimę obuwie na drzewie z wojłokowymi bokami i zielony materiał w czarne kropki na sukienki odświętne. Myślę, że w wielu rodzinach, tak jak i w mojej brakowało także pieniędzy. Znaczną grupę dziewcząt w klasie stanowiły poznanianki i wielkopolanki.

W przeważającej części mówiły one poprawnym językiem, ale były i takie, które używały miejscowej gwary wraz z niemieckimi naleciałościami. Poprawianie "pochylonej" poznańskiej wymowy oraz usuwanie spółgłoski "ł" z wyrazów np. "obraz", wymawianych "łokno" i "łobraz" przyjęło się dość szybko, a nawet doprowadza - do usuwania "ł" z wyrazów, w których było wbudowane. Pamiętam okrzyk jednej z poznanianek: "dziewczynki, która pożyczy mi oówka". Mówiące gwarą dzieci miały też trudności z poprawnym pisaniem. Jako przykład przytoczę moją rozmowę z rówieśnikiem, uczniem pierwszej klasy gimnazjalnej, który pouczał mnie, że w języku polskim inaczej się mówi i inaczej pisze. Nie bardzo rozumiałam takiego stwierdzenia i poprosiłam o przykład. I wtedy chłopiec wymówił coś w rodzaju "zump"; nie wiedziałam, co to takiego i zapytałam, jak to się pisze. Ku mojemu zaskoczeniu przeliterował kolejno: "z, ą i b". Gwarę rozumiałam dobrze i pełne zdanie np. "zump mni boli" byłoby dla mnie zupełnie zrozumiałe, natomiast samo pojedyncze słowo nie miało żadnego znaczenia. Defektem w mowie poznanianek było używanie zaprzeczenia "nie" łącznie z znakiem zapytania i podniesieniem tonu głosu, po każdym twierdzącym zdaniu. Dziwiło to szczególnie warszawianki, bo co "Zosia powie, że nauczyła się lekcji", to zaraz sobie zaprzecza, że "ni e". Niestety, ten sposób mówienia pokutuje dotychczas w Poznańskiem i na Pomorzu. W pierwszej klasie poznałam już z poznańskiej grupy dziewczynek, te które wraz ze mną dotrwały do matury. Była wśród nich Izabela Zoch, córka podpoznańskiego właściciela gospodarstwa, który zginął wraz z synem na swoim podwórzu od bomby mającej spaść na lotnisko w Ławicy, była też , Bożena Radzimska, córka kupca ze Smigla i później z Poznania, oraz Stella Szulc, córka poznańskiego hotelarza.

Dużą grupę dziewczynek w klasie stanowiły córki rodzin, powracających do Polski po wojnie z różnych części Europy. Szczególnie dużo Polaków pracowało w Niemczech - byli to kupcy, rzemieślnicy, górnicy i robotnicy, a także inteligencja po studiach na uniwersytetach i politechnikach w Berlinie, Monachium i Wrocławiu. Czasowa ta emigracja zarobkowa na ogół zachowywała poprawny język polski, ubarwiając go naleciałościami języka krajów pobytu. Dzieci z tych rodzin na ogół oprócz języka polskiego znały potoczny język niemiecki lub francuski, co bardzo przydało się w liceum na obowiązkowych lekcjach języków obcych. Do tej grupy dzieci należałam ija, i moje rodzeństwo. Także z Berlina wraz z rodzicami przyjechały Ludomira Miądowicz oraz Hanna Maciejewska, córka późniejszego prezesa Izby Rzemieślniczej w Poznaniu. Do francuskojęzycznych koleżanek należała Irena Dobrzycka, córka filologa polonisty Stanisława Dobrzyckiego, przybyłego wraz z liczną rodziną ze Szwajcarii, działającego później jako profesor na Uniwersytecie Poznańskim - oraz Maria Kosko, siostra poety Allana Kosko. Dziewcząt "z zachodu" było znacznie więcej - nie pamiętam jednak ich nazwisk - wykruszyły się one bowiem w następnych latach nauki i nie dotrwały do matury. Powroty z obczyzny do kraju były różne, najczęściej uciążliwe. Moja rodzina wracała do kraju w czasie rewolucji berlińskiej, korzystając z przypadkowego transportu Polaków, przeważnie robotników fabrycznych. Na , odległość z Berlina do Srody, którą pośpieszny pociąg już wówczas pokonywał normalnie w ciągu niecałych 5 godzin, potrzebowaliśmy aż 8 dni, jadąc w towarowych wagonach przez Opole, Częstochowę, Koluszki. Po , dwumiesięcznym pobycie u dziadków w Srodzie przenieśliśmy się do PoznanIa. Transport Polaków ze wschodu Europy do Polski trwał jeszcze dłużej, najczęściej kilka miesięcy. Dziewczęta z takich rodzin trafiały do naszej szkoły później, także w latach 1920 i 1921. Pamiętam dziewczynkę z Charkowa o nazwisku Spalona, mieszkającą wraz z rodziną w niezwykle ciężkich warunkach w dostosowanej altanie w ogródkach działkowych na Łazarzu. Zaprzyjaźniona z moją siostrą Teresa Gudzariska, córka współwłaściciela cukrowni pod Kamieńcem Podolskim, do Polski dostała się wraz z rodzicami dopiero w 1920 roku, uciekając wraz z cofającym się spod Kijowa wojskiem Piłsudskiego. Po pobycie w obozie w Łodzi do naszej szkoły trafiła dopiero w 1921 roku. W odróżnieniu od Poznanianek uczennice ze wschodnich kresów Polski i z Rosji mówiły ze śpiewnym akcentem, zmiękczając niektóre spółgłoski. I tak

Aleksandra Smoczkiewiczowaswoje nazwisko Teresa Gudzańska wymawiała "Gudziariska, a w piosence "O mój rozmarynie rozwijaj się" śpiewała "rozimarynie" i "roziwijaj się".

Uczennice z tzw. Kongresówki i Galicji, córki przybyłych do Poznania urzędników administracji państwowej i nauczycieli, mających zasilić inteligencję wielkopolską - odznaczały się na ogół poprawnym językiem polskim, choć i one używały nieraz niezrozumiałych dla Poznanianek sformułowań i wyrazów, najczęściej rusycyzmów i germanizmów. Dzieci w wieku około 10 lat zżywają się bardzo łatwo, różnice w zachowaniu, mowie i także ubiorze nie stanowią żadnej przeszkody w nawiązywaniu przyjaznych kontaktów. Większość dziewcząt mieszkała na Łazarzu, bliskość mieszkań ułatwiała odwiedzanie się i wspólne odrabianie lekcji lub wspólne zabawy w Ogrodzie Botanicznym. Były też różne akcje, organizowane pod opieką nauczycieli przez szkołę. Pamiętam pochód 3-cio majowy, w którym maszerowałyśmy z biało-czerwonymi chorągiewkami, oraz udział szkoły w sypaniu kopca Wolności na Malcie. Z zakamarków pamięci wydostaję widok spiętrzonej rzeki Warty, grożącej powodzią Poznaniowi i nas, dziewczynki pomagające przygotowywać worki z piaskiem przy ul. Mostowej. Wszystkie te pozalekcyjne atrakcje przyczyniały się do wytworzenia życzliwej i przyjaznej atmosfery w klasie. W odrodzonej Polsce tę zbieraninę dzieci trzeba było wychować w oparciu o autorytet rodziców, szkoły, Kościoła i w poszanowaniu pracy nauczyciela. Jakie więc w odczuciu 9-ciolatek i starszych dziewczynek było to grono nauczycielskie, które wtedy podjęło się tej pracy? Rządziła szkołą Pani Przełożona, którą w owym czasie przede wszystkim pamiętam jako pilnującą porządku przy opuszczaniu szkoły i spokojnym wychodzeniu z III -ciego piętra prywatnej kamienicy. Stała poważna, powiedziałabym majestatyczna u szczytu schodów i samym spojrzeniem zmuszała do ciszy i spokoju. Była niskiego wzrostu, z ciemnymi włosami uczesanymi na wysoko wokoło głowy, zawsze ubrana na czarno, uśmiechała się tylko nieznacznie i raz po raz zwracała się do niektórych uczennic z zapytaniem o dom, warunki życia i naturalnie o postępy w nauce. Naszą Przełożoną była Zofia Rzepecka. Z później poznanego przeze mnie życiorysu wynikało, że urodziła się w roku 1872 w Poznaniu jako córka , Ludwika Rzepeckiego, nauczyciela Gimnazjum Sw. Marii Magdaleny, ponadto publicysty i redaktora. Zofia Rzepecka miała więc pedagogikę we krwi i jako nauczycielka z powołania całe swe pracowite życie poświęciła temu zawodowi. Do czasu powstania wolnej Polski pracowała niezwykle czynnie w polskich organizacjach społecznych, zwłaszcza dokształcających nauczycielki. Do Poznania trafiła po pracy nauczycielskiej u SS. Urszulanek w Krakowie. W 1919 roku została współzałożycielką Państwowego Liceum Żeńskiego na Łazarzu i jego dyrektorką do roku 1928. Zmarła w Poznaniu w roku 1933 i pochowana została na Cmentarzu Zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha, w sąsiedztwie innych grobów swojej rodziny. Pani Przełożona była starsza od mojej Mamy tylko o 8 lat, ale na nas dzieciach robiła wrażenie osoby wiekowej, niezwykle poważnej i budzącej niekłamany respekt. Wiedziałyśmy, że jest sprawiedliwa, i że to, czego od nasżąda, jest słuszne i dobre na teraz i na przyszłość. Osobowość mojej Mamy była całkowitym jej przeciwieństwem. Dla mnie i dla rodzeństwa nasza Mama była uosobieniem ciepła i komunikatywności, także taką wydawała się koleżankom odwiedzającym nasz dom. W moim odczuciu była bardzo ładna, zawsze uśmiechająca się i niezbyt ostro wyrażająca swe niezadowolenie, gdy nasza siódemka coś zbroiła. Za sprawą Pani Przełożonej, ostrej dyscyplinie i posłuszeństwu oraz zachowanemu pewnemu porządkowi w układach "nauczyciel - uczeń" w szkole, - zawdzięczałyśmy bardzo wiele. Nie były wówczas w użyciu wielkie słowa o demokracji, równouprawnieniu i poszanowaniu praw człowieka t.j. ucznia. Ogólnie funkcjonowanie szkoły opierało się wówczas na autorytecie nauczyciela, jego osobowości jako człowieka, oraz u uczniów - o dobrowolne i rozsądne ich podporządkowanie się wymaganiom i zaleceniom szkoły. Zastosowanie się do obowiązujących w szkole hierarchii ułatwiło nam pobyt w niej, a także w późniejszym, dorosłym życiu ukształtowało właściwie nasz stosunek do otoczenia, t.j. między innym do ludzi, stojących w społeczeństwie wyżej lub niżej od nas. Wśród nauczycieli, prowadzących lekcje z różnych przedmiotów nie było Pani Przełożonej, widocznie zajęta była tylko organizacją szkoły. W owym pierwszym roku nauki uczyło nas kilkoro nauczycieli, wśród nich była pani Zofia Leitgeber, o ile pamiętam, od geografii i polskiego. Niska, drobna, niezwykle dowcipna wymagała od nas pamięciowego opanowania materiału. Dzięki takiej metodzie do dziś udaje mi się przypomnieć sobie nazwy , wulkanów w Ameryce Srodkowej i kolejność rzek w Europie, licząc od Uralu. Z dużym poczuciem humoru naprawiała nasze błędy językowe i w wiadomościach, przy czym nie można było czuć się dotkniętym. Polskiego uczyła nas także pani Janina Kusztelan, zawsze świetnie przygotowana do lekcji i bardzo wymagająca. Obie te panie pochodziły ze znanych, bardzo szanowanych rodzin poznańskich. Przeciwieństwem ich była starsza od nich pani Maria Filipowska, zawsze zatroskana, mówiąca cichym głosem i z trudem opanowująca klasę. Duże zainteresowanie klasy wzbudzała swoim wyglądem i wdziękiem pani Zofia Mullerówna, zawsze smutna i chyba trapiona jakąś chorobą. Pani Zofia Chrzanowska należała też do starszych nauczycielek. Była bardzo oddana pracy z młodzieżą, uczyła nas historii i polskiego oraz starała się nam przyswoić właściwe normy zachowania, t.zn. dobre maniery. Pamiętam, że przed wizytacją zaproszonego do szkoły ks. biskupa Łukomskiego, wyjaśniała nam dlaczego należy na pierścieniu biskupim, zawierającym relikwie świętych, złożyć pocałunek i równocześnie wykonać odpowiedni "dworski" ukłon z zatoczeniem koła prawą nogą przy jednocześnie ugiętej lewej. Bardzo nam się to wówczas podobało i jako ćwiczenie i jako późniejsze wykonawstwo. W mych dziecięcych wspomnieniach pozostała uśmiechnięta twarz ks. biskupa i przejęty wyraz twarzy Pani Przełożonej, która naturalnie towarzyszyła gościowi w czasie wizytacji szkoły. Nauczycielem matematyki i śpiewu był pan Czesław Zamorski. Jemu zawdzięczałyśmy przyswojenie sobie nowych dla nas pieśni narodowych i kościelnych, nieznanych dla większości dziewcząt, zwłaszcza tych spoza

Aleksandra Smoczkiewiczowagranic Polski. Dla mnie na ogół nie były one obce, wychowałam się bowiem na śpiewniku polskim Barańskie o i na jego kolędach, granych i śpiewanych w domu moich dziadków w Srodzie Wlkp., u których corocznie spędzałam wakacje, jeżdżąc tam z Berlina. W domu też poznałam wiele utworów kompozytorów polskich, odróżniałam doskonale mazurki, walce i etiudy Szopena. Lekcje śpiewu u pana Zamorskiego zawsze stanowiły dla mnie dużą atrakcję. Z Krakowa przybyła do nas pani Kazimiera Obrąpalska, malarka, człowiek o gołębim sercu i artystycznych upodobaniach. Pamiętam dobrze jej mieszkanie przy ulicy Dąbrowskiego w Poznaniu, pełne pięknych starych mebli, gęsto zestawionych jak w antykwariacie i liczne obrazy na ścianach. N a lekcjach rysunków było zawsze gwarno, bo niestety pani Obrąpalska nie potrafiła uspokoić klasy. Przed Bożym Narodzeniem nauczyła nas wykonywać krakowskie ozdoby na choinkę z gliny, słomy i papieru. Do dziewcząt zwracała się używając po nazwisku zwrotu "panienko" np. Nowakówna - panienko, albo Kowalska - panienko, co nas trochę śmieszyło, ale i satysfakcjonowało. Do nauczycielek, które w ryzach potrafiły utrzymać klasę należała pani Maria Rudnicka, filolog z wykształcenia, ucząca nas języka francuskiego i później angielskiego. Do dziś pamiętam wbite nam do głów reguły gramatyczne obu języków. Była doskonałym pedagogiem, o bardzo dużych wymaganiach, choć czasami ponosiły ją nerwy i poddawała się niekontrolowanym humorom i poczynaniom. Uczyła nas aż do matury. Dużym autorytetem w szkole cieszył się ks. Józef Nowacki, uczący nas na podstawie katechizmu odróżnienia dobra od zła. Przygotował nas też do I-szej Komunii św. i swoją osobowością miał niewątpliwy wpływ na nasze wychowanie. Uczył nas tylko przez kilka lat. Jako kanonik metropolitalny powołany został na stanowisko profesora w Seminarium Duchownym w Poznaniu. Był autorem wielu znaczących dzieł historycznych, dotyczących archidiecezji poznańskiej (m.in. Groby królewskie w Katedrze Poznańskiej 1938, Kościół katolicki w Poznaniu 1959, Archidiecezja poznańska w granicach historycznych i jej ustrój 1964). W warunkach szkoły w prywatnym mieszkaniu nie było naturalnie możliwości prowadzenia lekcji gimnastyki. Pamiętam jedynie intensywne wietrzenie klas podczas przerw i jakieś pseudoćwiczenia ruchowe przy otwartych oknach.

Ten pierwszy rok w polskiej szkole był dla mnie i na pewno także dla innych dziewczynek pełen wrażeń i nieprzewidzianych wzruszeń. Takim pozostał na trwałe w mej pamięci jako szczególny rozdział w moim, jakże krótkim wówczas życiu.

N astępny rok 1920 przyniósł zasadniczą zmianę w działalności szkoły.

Dzięki inicjatywie i energii Pani Przełożonej szkoła uzyskała gmach przy ulicy Matejki 8, początkowo tylko wydzierżawiony od niemieckiego stowarzyszeniaszkół żeńskich. Gmach ten zaludnił się polską młodzieżą już we wrześniu 1920 roku. Budowany był z myślą o służeniu szkolnictwu, posiadał więc obszerne, widne klasy i piękny hol z oszklonym dachem. Wzdłuż obu stron gmachu biegły szerokie krużganki, prowadzące do klas, a piętra łączyły reprezentacyjne schody. Przestronność wnętrza gmachu, po poprzedniej ciasnocie bardzo nam imponowała. Z wyższych pięter poprzez balustrady można było obserwować to, co działo się na dole. W czasie przerw dziewczęta karnie przechadzały się po krużgankach - nie było biegania, bo dyżurni nauczyciele pilnowali ładu i porządku. Za gmachem szkoły był niewielki dziedziniec, który umożliwiał zaczerpnięcie świeżego powietrza w czasie dużej przerwy. Powrót do gmachu dziewcząt odbywał się pod czujnym okiem dozorczyni (wówczas zwanej stróżką) pani Demblowej (a może Demelowej), kobiety ubranej po wiejsku w kaftanik i szeroką spódnicę, która monotonnie powtarzała co chwilę gwarowe "wycierecie nogi". Do jej bowiem obowiązków należało między innymi utrzymanie w czystości pokrytych linoleum podłóg w szkole. Ona także litościwie otwierała spóźnialskim boczne drzwi szkoły i ułatwiała wejście do klas. W nowej szkole zwiększyła się naturalnie liczba uczennic i tym samym także przybyło nowych nauczycieli, na ogół już po studiach uniwersyteckich. W moich oczach dziecka wszyscy nauczyciele odznaczali się pewnym stylem w zachowaniu, byli opanowani i wyrozumiali na uczniowskie wybryki i nawet w zdenerwowaniu nie podnosili głosu. Uwagi w stosunku do uczennic nie wykraczały poza normy taktu i nie dotykały czy obrażały godności ludzkiej. Oceny postępów uczennic wydawały nam się na ogół sprawiedliwe, choć czy można mówić o jednomyślności w ocenie z punktu widzenia oceniającego i ocenianego? Jak wiadomo, naj sprawiedliwszym sędzią i rozdawcą stopni jest sama klasa, która doskonale orientuje się, na co i na ile każda z jej uczestniczek zasługuje. Uczyło nas aż do matury wielu znakomitych pedagogów różnych specjalności, potrzebnych do ogólnego wykształcenia. Wszyscy na ogół byli akceptowani przez nas, a nawet lubiani i podziwiani. Lekcje języka polskiego prowadziła ceniona i niezapomniana pani dr Anna Dziembowska, nauczycielka z powołania, zawsze świetnie przygotowana do swoich wykładów i bardzo wymagająca w egzekwowaniu podanych przez siebie treści oraz w poprawności ich przekazywania w mowie i w piśmie. Krótkowzroczna, potrafiła jednak klasę utrzymać w spokoju i wzbudzić zainteresowanie słuchaczek. Na lekcjach jej było zawsze ciekawie, zwłaszcza wtedy, gdy zapoznawała nas z epoką romantyzmu i pozytywizmu w literaturze, uwzględniając rozmaite aspekty epoki. U czuliła nas na piękno języka polskiego i na jego logikę oraz zwróciła uwagę na konieczność poprawnego jego używania w grupie ludzi wykształconych. Może dlatego tak trudno mojemu pokoleniu i mnie zrozumieć obecną literaturę nowoczesną, nie liczącą się czasami z regułami poprawności językoweJ. Łaciny uczyła nas pani Kazimiera Bergerowa, żona germanisty profesora Uniwersytetu Poznańskiego. Ładna, delikatna, rozmiłowana w swoim przedmiocie, wzbudzała w klasie respekt swoimi wymaganiami. Trzeba było bardzo

Aleksandra Smoczkiewiczowa

Marzec 1928. Nauczycielki siedzące od lewej: Marta Lubieniecka (fizyka), Kazimiera Bergerowa (łacina), Izabela Abramowicz (matematyka), Zofia Śliwińska (historia)dobrze znać gramatykę łacińską jako podstawę gramatyk innych języków, - trzeba było też wczuć się w rytm poezji łacińskiej oraz zapoznać się z tekstami historyków łacińskich. Lekcje te były niesłychanie interesujące i zarazem inspirujące dla młodych umysłów. Obie panie Dziembowska i Bergerowa przeżyły wojnę i aż do emerytury działały w szkolnictwie. Dla mnie osobiście wspaniałe były lekcje matematyki w szkole, początkowo prowadzone przez dr Kazimierza Abramowicza, późniejszego pracownika Uniwersytetu Poznańskiego, a później przez panią Izabelę Abramowicz, jego siostrę. Lekcje te wykazywały zależności między wartościami, jakiekolwiek by one były, kształciły pamięć i umiejętność praktycznego zastosowania wynalezionych korelacji. Pani Abramowicz prowadziła wykłady w sposób bardzo przystępny - wydawało się, że zrozumiały nawet dla uczennic mało matematycznie uzdolnionych. Miała przy tym swoiste poczucie humoru - twierdziła mianowicie, że zgadza się na inteligentne odpisywanie wyników zadań od sąsiadek - ale w czasie klasówki tak nas usadzała w ławkach i rzędami dyktowała odrębne zadania, że odpisywanie było utrudnione, a przy jej pilnowaniu, wręcz niemożliwe. Przeciwieństwem jej była pani Marta Lubieniecka - fIZyk z wykształcenia, szczycąca się znacznymi sukcesami naukowymi - nieśmiała z natury, miała w klasie trudności w przekazywaniu uczennicom swej wiedzy.

Do nauczycielek, które uczyły nas już w pierwszej klasie należały panie: Wanda z domu Salówna Orłowska, chemiczka oraz Helena z domu Łączkowska Serwacka, geografka. Obie panie były przez dziewczęta lubiane i cenione za umiejętności w prowadzeniu lekcji i sprawiedliwe oceny. Może pod wpływem pani Orłowskiej dwie z nas - maturzystek studiowały i ukończyły chemię? Pani Serwacka była doskonałą sportsmenką, do późnych lat swego życia uprawiała czynnie narciarstwo. Z historią świata i Polski zapoznawały nas w kolejnych klasach panie dr , Emma Jeleńska, żona znanego w Poznaniu wydawcy oraz Zofia Sliwińska.

Zainteresowanie tą specjalnością w klasie było duże, dowodem tego mogą być podjęte i ukończone później studia historii na Uniwersytecie przez trzy nasze maturzystki. Przez pewien okres francuskiego uczył w szkole Szwajcar z pochodzenia Monsieur Lucien Viviens, nie znający zupełnie języka polskiego. Zawsze miał uśmiech na twarzy, gładził się po brodzie i uspakajał klasę powtarzaniem "taisez-vous, mademoiselles". W ostatnich latach przed maturą uczyła nas języka angielskiego pani Klara N awratilowa, delikatna, zawsze zatroskana, żona znanego w Poznaniu nauczyciela gimnazjów męskich. W katolickiej szkole przedmiotem obowiązkowym była religia. Na świadectwie ocena z religii była umieszczona zaraz po stopniu z zachowania się ucznia, a przed stopniami z innych przedmiotów. Po ks. Nowackim naukę religii w szkole przejęli księża Feliks Kowaliriski i Jan Bączkiewicz. W mojej klasie uczył tylko ks. Kowaliński, wysoki, postawny i żywiołowy w reakcjach. Wykładał nam historię kościoła, dogmatykę i etykę katolicką. Miałyśmy to szczęście, że dyskusyjne bardzo w obecnym czasie problemy, dotyczące religii i ludzkich ideałów przyswoił nam w sposób wiarygodny, logiczny i wystarczający na całe życie, mimo zmieniających się ciągle poglądów w świecie. Za to mu chwała i dzięki! Ks. Kowaliński zginął w obozie koncentracyjnym w Dachau, o czym pisze ks. Ludwik Bielerzewski w swej książce p.t. "Ksiądz nie pozostaje sam" (Poznań 1976). Oprócz zasadniczych przedmiotów w szkole zadbano także o przedmioty dodatkowe jak gimnastyka, muzyka, śpiew i malarstwo. Lekcje wychowania fIZycznego prowadziła u nas znana w Poznaniu gimnastyczka, pani Helena Fazanowiczowa, żona bardzo czynnego społecznie gimnastyka J. Fazanowicza, członka" Sokoła". Lekcje gimnastyki rozpoczynały się marszem z pieśnią na ustach "Myśmy przyszłością narodu...". Szczególnie lubiane przez nas były gry sportowe, prowadzone na dziedzińcu szkoły. , Spiewu uczyła nas pani Maria Surzyńska, pochodząca ze znanej muzycznej rodziny. Mimo dobrego wykształcenia i muzykalności nie osiągała niestety większych efektów w umuzykalnieniu klasy. Delikatna, o słabym głosie nie zawsze umiała opanować gadającą klasę. Do dobrych natomiast mógł być zaliczany jej chór pieśni kościelnych, uświetniający cotygodniową niedzielną Mszę św. szkolną w Kaplicy św. Józefa. Chór ten śpiewał też na wszystkich uroczystościach i akademiach w szkole. W pewnych latach, oprócz pani Obrąpalskiej uczył nas rysunku i historii sztuki malarz Władysław Lam, późniejszy znany profesor Politechniki Gdań

Aleksandra Smoczkiewiczowa

Stróżka - pani Demblowa na parterze gmachu szkołyskiej. Lekcje jego były prowadzone bez rygorów, pozwoliły nam jednak na zapoznanie się z dziełami malarstwa i rzeźby światowej. W pamięci mej doskonale zapisane są sylwetki wszystkich naszych nauczycieli, bliskich naszym sercom - a także nastrój pewnego zadomowienia i swobody wraz z atmosferą powszechnego zaufania, panującą w szkole. W czasie przerw na obszernych krużgankach kwitło życie towarzyskie - na krużgankach wzdłuż których umieszczone były wieszaki na garderobę uczennic, w szkole nie było bowiem strzeżonej szatni. Nie pamiętam jednak przypadku zaginięcia rzeczy, czy kradzieży. Czapki, szaliki, rękawiczki i naturalnie płaszcze wisiały bezpieczne, nietknięte przez niepowołanych. Nie ginęły też książki ani żadne przybory szkolne, choć czasy po pierwszej wojnie światowej były trudne pod względem finansowym - i kupno zeszytu czy ołówka stanowiło często problem dla uczniowskiej kieszeni. Do nauki niektórych przedmiotów nie było też polskich książek, a jeśli były - to drogie i w małym nakładzie. Uczyłyśmy się więc często wspólnie z książek pożyczonych od szczęśliwców, którym udało się je zdobyć. Ale nawet w takich warunkach stosowana dziś nieraz zasada "co twoje to moje" nie znajdowała posłuchu, nawet wtedy, gdy przedmiot pożądania znajdował się w zasięgu ręki, książki bowiem wędrowały od jednej uczennicy do drugiej, świadcząc przy tym o niezwykłej życzliwości właścicielki. Poszanowanie cudzej własności miałyśmy chyba wszystkie we krwi, podobnie jak i poszanowanie cudzej godności. Tak jak nie było w szkole kradzieży, tak też nie było w klasie skarżenia i donosów, ani nawet drobnych rozdźwięków między dziewczętami. Komu taką poprawną wobec siebiei innych postawę zawdzięczałyśmy - rodzicom, nauczycielom czy kościołowi? Chyba wszystkim razem, to znaczy tym, którzy nas wychowywali w domu, w szkole i w kościele. Sądzę ponadto i tutaj mam chyba rację, że ogólnie społeczeństwo po okresie niewoli w odrodzonej Polsce - poza t.zw. marginesem społecznym naturalnie, - było z gruntu uczciwe, prawe i oddane sprawom Ojczyzny, przy tym pracowite i zdające sobie sprawę z tego, że aby coś uzyskać, trzeba na to zapracować, a nie żądać lub brać od innych. Wydaje mi się także, że społeczna dezaprobata wobec złego zachowania, kłamstwa i kradzieży była wówczas bez porównania ostrzejsza i bezwzględniej sza, zwłaszcza w katoli - ckich rodzinach ze wszystkich warstw społeczeństwa - niż to daje się zauważyć obecnie. Obawa przed dyskryminacją w własnym środowisku skutecznie powstrzymywała od wybryków, nie mówiąc już o występkach, których skutki mogły u młodocianych ciążyć im na całym życiu. Ponadto w pokoleniach po pierwszej wojnie światowej był niezwykle silny pęd do poprawy warunków swego bytowania i naturalnego wnikania do wyższej od własnej warstwy społecznej, co w zasadniczy sposób rzutowało na zachowanie młodzieży. Na wzór niemiecki, szkolnictwo dla dziewcząt różniło się od gimnazjów dla chłopców. Kształcenie się w siedmioklasowym liceum żeńskim nie uprawniało do wstąpienia na uniwersytet. Nasza szkoła miała początkowo 7 -letni program licealny. W ramach reorganizacji władze szkolne zdecydowały równoległe z liceum prowadzić klasy gimnazjalne z tym, że dziewczęta z klasy IV-tej licealnej musiały powtórzyć klasę IV-tą, mającą już program obowiązujący w gimnazjach męskich z łaciną włącznie. Decyzja ta przedłużyła nam lata pobytu w szkole o jeden rok i ogólnie była bardzo boleśnie przyjęta przez uczennice. Niektóre z nas decydowały się na naukę prywatną i zdawanie matury w trybie eksternistycznym, co wiązało się z dodatkowymi kosztami i wysiłkiem samodzielnej nauki. Państwowe, tak jak prywatne szkolnictwo średnie w latach międzywojennych w Polsce było płatne. Tak zwane czesne dla wielu rodzin zwłaszcza z większą liczbą dzieci, było znacznym uszczerbkiem w budżecie domowym. Były jednak zwolnienia z obowiązku płacenia - całkowite lub częściowe, zwłaszcza dla urzędników państwowych i gdy z jednej rodziny dwoje lub więcej dzieci było w szkołach średnich lub na studiach, ale pod warunkiem dobrych wyników w nauce. Preferowano więc zdecydowanie uczniów, wykazujących predyspozycje umysłowe i chęci do nauki, a jedynym argumentem do wystąpienia z wnioskiem o zwolnienie z opłat były pozytywne oceny z wymaganych przedmiotów. Mniej uzdolniona młodzież i także ta, nie wykazująca zainteresowania nauką mogła w owym czasie uczyć się w tak zwanych szkołach wydziałowych, 6-cio klasowych o zmniejszonym w stosunku do gimnazjów programie nauczania - a także w szkołach zawodowych, obowiązujących uczniów rzemieślniczych. N a Łazarzu szkoła wydziałowa mieściła się w okazałym gmachu przy ulicy Berwiriskiego, który obecnie służy szkole podstawowej. Ponadto w naszej dzielnicy działały prywatne 3-klasowe szkoły przygotowawcze dla dzieci od 6 do 9 lat, mających zamiar przejść do gimnazjów, oraz kilka 7-klasowych szkół tak zwanych powszechnych, obowiązujących wszystkie dzieci.

Aleksandra Smoczkiewiczowa

N asze liceum i gimnazjum przy ulicy Matejki 8 znajdowało się w mniej więcej równej odległości od dwóch gimnazjów męskich: Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego (popularny Marcinek) i Gimnazjum im. Ignacego Paderewskiego (popularny Paderek) . Droga do szkoły była więc dodatkową atrakcją dla młodzieży. Przy spotkaniach były więc uśmiechy u śmielszych dziewcząt i szarmanckie ukłony chłopców, a najczęściej spuszczanie oczu i udawanie niezainteresowania. Łatwo przy tym było można poznać przynależność młodzieży do odpowiedniej szkoły. Od mniej więcej 1921 roku dziewczęta nosiły granatowe mundurki i takież berety z emblematami szkoły, chłopców obowiązywało posiadanie czapek z daszkiem, także z znaczkiem odpowiedniego gimnazjum. Zwyczaj oznakowania młodzieży szkół gimnazjalnych był obowiązkowy w drodze do i ze szkoły, a także na wspólnych niedzielnych Mszach Sw., które dla naszej szkoły odprawiane były w kaplicy św. Józefa, przy szpitalu dziecięcym obecnie im. dr Krysiewicza. Niedozwolona była dla nas uczennic droga do kościoła przez Plac Wolności, który w niedzielne południe był towarzyskim deptakiem dla mieszkańców Poznania, przede wszystkim dla uczniów i studentów. Mimo zakazów czasami udawało się nam chyłkiem przebiec przez Plac Wolności, co tym więcej sprawiało przyjemności, im bardziej bywało zakazywane. W ogólnym odczuciu oznakowanie młodzieży gimnazjalnej nobilitowało ją, wskazywało na jej ambicje i uzdolnienia - możność kształcenia się była bowiem w społeczeństwie w dużej cenie. Podobne do naszych zwyczaje i rygory praktykowane były w gimnazjach męskich. Oba łazarskie cieszyły się jako szkoły bardzo dobrą opinią, którą zawdzięczały doskonale przygotowanej kadrze nauczającej. Dyrektorem Gimnazjum im. Marcinkowskiego przy ulicy Grunwaldzkiej był filolog romanista Antoni Borzucki, wykształcony na uniwersytetach niemieckich. Do Poznania przybył z Głogowa w 1919 roku, by objąć stanowisko dyrektora w powstającym polskim gimnazjum. Był niezwykle lubiany i ceniony przez młodzież. Drugie męskie gimnazjum na Łazarzu powstało początkowo jako filia gimnazjum Marcinkowskiego, później pod nazwą Gimnazjum im. Paderewskiego mieściło się w prywatnej kamienicy przy ulicy Wyspiańskiego 56 do czasu wybudowania gmachu Wyższej Szkoły Handlowej i oddania bocznego jej skrzydła na użytek gimnazjum. Dyrektorem tego gimnazjum był świetny pedagog Roman Molenda. U czennicami Liceum i Gimnazjum przy ul. Matejki były przeważnie dziewczęta mieszkające na Łazarzu. Były jednak i takie, które dojeżdżały do szkoły z innych dzielnic, a nawet i takie, które przybywały pociągami z okolicznych miast i wsi. Główną arterią komunikacyjną na Łazarzu była ulica Głogowska, której przedłużeniem w kierunku Gorczyna od Rynku Łazarskiego była ulica Łazarska. Przy ulicy Głogowskiej znajdowały się liczne sklepy (wówczas nazywane składami) wszelakich specjalności, prowadzone przez bardzo w Wielkopolsce rozwinięte kupiectwo. Na odcinku ulicy Głogowskiej do Rynku Łazarskiego można było kupić wszystko, co jest do gospodarstwa domowego potrzebne: żywność, ubrania i artykuły przemysłowe. Swój duży sklep miała też Spółdzielnia Spożywców "Zgoda", były też

3 apteki, ordynowało w prywatnych domach wielu lekarzy różnych specjalności. Sklepy spożywcze miały zwyczaj dawania towaru swoim stałym klientom na kredyt, t.j. na "książeczkę", którą realizowało się w końcu miesiąca, otrzymując gratis upominek. Rabatu swoim odbiorcom naturalnie udzielała "Zgoda". Prawie na każdym narożniku ul. Głogowskiej były małe restauracje w rodzaju angielskich "pubów", do których zaglądali stateczni obywatele Łazarza na kufelek piwa lub kieliszek wina. Spokojne te przystanie, w których serwowano także typowe poznańskie dania (np. "nogi wieprzowe") nie miały nic wspólnego z dzisiejszymi piwiarniami. N as, dzieci interesował przede wszystkim sklep z przyborami szkolnymi "Aurora", prowadzony przez miłą panią, doskonale znającą swych klientów.

U niej można było kupić wszystko - zeszyty, papier, ołówki, atrament, którym pisano za pomocą stalówki osadzonej w obsadce, a także kolorowe obrazki i inne drobiazgi, które kompletowano w zeszytach i wymieniano w szkole w czasie przerw. Ulicą Głogowską aż do ulicy Niegolewskich jechał tramwaj na dwóch torach w obu kierunkach. Dalej ulicą Łazarską aż do ulicy Palacza był już tylko jeden tor. Tramwajami "czwórką" i "piątką" do szkół łazarskich przyjeżdżała młodzież z centrum miasta i z dworca, a także z drugiego kierunku t.j. z Górczyna. Przystanek był na narożniku ulicy Berwiriskiego przy wejściu do Ogrodu Botanicznego t.j. Botaniku. Na Górczynie prowadziły pensjonat dla licealistek i gimnazjalistek S S. Zmartwychwstania Pańskiego t.zw. Zmartwychwstanki. Dziewczęta z tego pensjonatu odprowadzane były do i ze szkoły zawsze przez dwie zakonnice, idące na początku i na końcu dwójkowego szeregu uczennic. Drugą trasą dla młodzieży z łazarskich szkół była ulica Grunwaldzka - kursował nią tramwaj "szóstka" do obecnego szpitala klinicznego przy ulicy Przybyszewskiego (wówczas szpital ten prowadzony był przez niemieckie siostry t.zw. Diakoniski). Od tramwaju do szkoły, już przy ul. Matejki był sklep z przyborami szkolnymi, nie było natomiast żadnego sklepu spożywczego z chlebem i bułkami, który mógłby nas poratować przed głodem, gdy zapomniało się śniadania. W owym czasie nie było w szkołach średnich zwyczaju dokarmiania młodzieży w czasie zajęć. Z domu dziewczęta zaopatrywane były w drugie śniadania o różnej wartości odżywczej. Były więc pojedyncze, nieliczne w klasie śniadania typu bułka z wędliną i owoc, naj częstsze jednak stanowiły skibki chleba z masłem, smalcem lub marmoladą, a czasami nawet suche. Różnice w jakości śniadań nie dzieliły jednak klasy, w naszym odczuciu te słabsze zdrowotnie koleżanki musiały się lepiej odżywiać. Tak, jak w klasie nie było problemów śniadaniowych, tak też nie było i innych, dotyczących np. lepszego ubioru, posiadania książek czy przyborów, lepszego spędzania wolnego czasu i związanych z nim atrakcji. Nie pamiętam dyskusji w klasie na takie tematy, ani nawet drobnych uwag mających posmak złośliwości. Wśród uczennic nie rozwinął się też szczęśliwie zwyczaj krytykowania posunięć i zarządzeń władz szkolnych, ani poszczególnych nauczycieli. Nie przypominam sobie także, aby moi rodzice wysuwali pretensje do szkoły i jej

Aleksandra Smoczkiewiczowaprzedstawicieli - ani do naszej szkoły, do której chodziłyśmy trzy siostry, ani do szkół wstępnych i później gimnazjalnych, do których uczęszczali moi młodsi bracia. Co mogło być tego przyczyną? Albo szkoły były bliskie ideału i rodzice całkowicie im ufali, albo rodzice byli na tyle świadomi swoich obowiązków wychowawczych, żeby swoje zastrzeżenia w stosunku do szkoły, nie ujawniać wobec dzieci. W efekcie takiego wówczas postępowania, przy niepodważalnym autorytecie nauczycieli, szkoły stanowiły nie tylko skarbnicę wiedzy, ale i ostoję spokoju i solidności, ale były też wzorcem na pełne odpowiedzialności i uczciwe dojrzałe życie. Zakres materiału, który w poszczególnych klasach musiałyśmy sobie przyswoić, był na pewno mniejszy niż w obecnych szkołach. Jednakże to czego nas uczono, zwłaszcza w odniesieniu do języka polskiego i jego poprawnego stosowania, zostało nam dogłębnie wpojone w młode umysły. Bardzo dużą uwagę zwracano na pamięciowe opanowanie pięknych tekstów poezji i prozy - w efekcie uczyło to nas poprawnego wysławiania się. Wymagano także umiejętności prawidłowego i logicznego przedstawiania przerabianego materiału, niezależnie od tego, czy dotyczył on zagadnień z języka polskiego, historii, geografii czy też matematyki. Jako późniejszy nauczyciel akademicki stwierdzałam niekiedy u studentów całkowitą nieumiejętność wyrażania swoich myśli i także nieznajomość prawideł języka polskiego. Gdzie leżała przyczyna takiego niedokształcenia w szkołach średnich? Czy w niedobrych programach nauczania z nadmiarem szczegółowych wiadomości na niekorzyść umiejętności ich "sprzedawania", czy po prostu w braku zainteresowania i chęci do nauki u młodzieży? Może nam uczącym się w latach dwudziestych bardziej zależało na nauce, niż młodzieży kształconej darmowo w epoce komunizmu? Zdaję sobie sprawę, że takie uogólnienie może być krzywdzące dla licznej grupy moich studentów, dobrze i bardzo dobrze wykształconych i przygotowanych do studiów wyższych. Po prostu niedokształceni nie powinni byli studiować i uzyskiwać dyplomów szkół akademickich. Po latach nauki stanęłyśmy przed maturą. Naturalnie nie wszystkie dziewczęta, które rozpoczęły naukę w pierwszej klasie dotrwały do egzaminu dojrzałości. Były bowiem rezygnacje w poszczególnych klasach, dobrowolne i wymuszone - był też nabór dziewcząt z innych szkół Poznania i całej Polski. W maju 1928 roku do matury przystąpiło nas 24 koleżanek. Emocje zdawania egzaminów łagodziła dobra atmosfera, jaką stworzył nam ówczesny zespół nauczycielski oraz niezwykle życzliwy prof. dr Jan Grochmalicki, zoolog wyznaczony jako wizytator przez Uniwersytet Poznański. Wszystkie maturę zdałyśmy i prawie wszystkie na jesieni rozpoczęłyśmy studia oraz jak nam się wtedy wydawało, prawdziwe dorosłe życie. Spotkanie nasze po 50-ciu latach od daty matury było czymś nie zwykłym.

Większość z nas w owym 1978 roku była już na emeryturze, a reszta zbliżała się do niej. Jak zwykle przy takich okazjach oprócz wspomnień były opowieści o sobie, swoich rodzinach i dokonaniach zawodowych. Wspominałyśmy serdecznie nieobecne koleżanki oraz naszych znakomitych pedagogów. Oni to sprawili, że nasza klasa dobrze się zapisała w społeczeństwie, mimo że działałyśmy w czasach niezwykle trudnych, bo w okresie wojny i późniejszychpo nIeJ rządów komunistycznych. Z perspektywy tych wielu lat można było bez przesady stwierdzić, że byłyśmy klasą nieprzeciętną. Już w czasach szkolnych nawiązałyśmy wiele prawdziwych, serdecznych przyjaźni, które odnowiłyśmy na spotkaniu, mimo kilkudziesięcioletnich przerw niekiedy. Z Bożeną Radzimską łączył mnie nie tylko zawód - obie studiowałyśmy chemię - ale i podobne zainteresowania pozazawodowe i ideały życiowe. Rozdzieliła nas wojna i różne warunki rodzinne. Z mieszkającą na sąsiedniej do mojej ulicy Izabelą Zoch "rywalizowałam" szlachetnie w grze na fortepianie. Obie byłyśmy bowiem uczennicami dwojga pianistów - profesorów z działających w Poznaniu szkół muzycznych (Państwowe Konserwatorium Muzyczne i Prywatna Szkoła Muzyczna dr Piotrowskiego) i prowadzących swych uczniów w różny sposób. Iza była wyróżniającą się uczennicą prof. Władysława Skrzydlewskiego, mnie natomiast uczyła prof. Gertruda Konatkowska. Obie ukończyłyśmy studia pianistyczne z dyplomami wirtuozowskimi. Niech mi wybaczą wszystkie te koleżanki, których tu nie wymieniłam, a które darzyły mnie swą sympatią i więcej nawet: serdecznością i przyjaźnią, i także te, które tworzyły swoje własne kręgi przyjacielskie, mnie do nich nie włączając. Uwzględnienie wzajemnych relacji między koleżankami poszerzyłoby bowiem znacznie objętość moich zapisków. Spośród 24-ech studia wyższe rozpoczęły i ukończyły 22 maturzystki.

Trzy z maturzystek uzyskały najwyższe tytuły naukowe na uniwersytetach polskich i zagranicznych z filologii angielskiej, francuskiej i chemii. Anglistka Irena Dobrzycka, autorka znanego po wojnie podręcznika p.t. "Język angielski panuje na świecie" nie miała z jego powodu w latach stalinowskich łatwej drogi w karierze samodzielnego pracownika nauki ani na uniwersytecie poznańskim, ani warszawskim. Jej autorstwa jest m.in. monografia o Dickensie. Za swoją działalność uzyskała w 1979 roku tytuł "doktora honoris causa" na uniwersytecie w Bristolu. Maturzystka Maria Kosko studiowała romanistykę w Poznaniu i Paryżu. Doktoryzowała się na Sorbonie na podstawie pracy "Quo Vadis Sienkiewicza we Francji" i prowadziła zajęcia uniwersyteckie w Grenoble, później na uniwersytetach kanadyjskich i w końcu w Nowym Yorku, gdzie zmarła w 1965 roku, nie doczekawszy emerytury. Trzecią pracowniczką nauki z tytułem profesora zwyczajnego jestem ja. Prowadziłam do roku 1980 - aż do emerytury zajęcia z chemii w uczelniach akademickich w Poznaniu. Po ukończeniu Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu uczyła w niej śpiewu Stalla Szulc, uzyskując jako pedagog znaczne efekty artystyczne. Inna z koleżanek, autorka cennych bibliografii m.in. na temat: Gospodarki Wielkopolski 1919-39, była organizatorką i dyrektorką Biblioteki Głównej Akademii Ekonomicznej w Poznaniu aż do swej emerytury.

W średnim szkolnictwie w kraju pracowało aż sześć z byłych naszych maturzystek. Uczyły różnych przedmiotów, a mianowicie łaciny (Halina Chmielewska), historii (Alodia Werle, Barbara Jankowska, Krystyna Władyka), matematyki (Barbara Bielerzewska) i chemii (Bożena Radzimską). Po ukończeniu studiów medycznych i specjalizacji w służbie zdrowia pracowały dwie z maturzystek (Józefina Kulas, dermatolog w klinice uniwersyteckiej w War

Aleksandra Smoczkiewiczowaszawie i Michalina Breza w Białymstoku) i jedna jako kierowniczka apteki (Wanda Bazułka). Akademię Handlową (taką nazwę nosiła wówczas obecna Akademia Ekonomiczna) ukończyły trzy koleżanki (Hanna Maciejewska, Maria Maciejewska i Marta Wicentowicz), a romanistykę dwie (Maria Kosko, Izabela Zoch, pracująca w konsulatach polskich w Strasburgu i Londynie).

Irena Wasiutyńska grała podobno w teatrach warszawskich, a Maria Jordan działała wśród Polonii londyńskiej. Zebrane przeze mnie informacje o koleżankach zawierają tylko ich nazwiska panieńskie. Należałoby je uzupełnić nazwiskami tych, które poświęciwszy się całkowicie rodzinie wychowały i wykształciły gromadkę dzieci (Aniela Krajna i Maria Maciejewska), a także tych, o których losach nie zdołałam uzyskać niestety żadnych danych (Maria Fabis, Regina Wilkans i Bożena Tłoka).

Ponadto, zdaję sobie z tego doskonale sprawę, że suchy rejestr funkcji jakie spełniałyśmy w ciągu życia w różnych zawodach, nie uwzględnia naszego osobistego, jakże często znacznego zaangażowania i wkładu pracy, ani przede wszystkim nie pretenduje do oceny wyników naszej działalności w społeczeństwie. Rejestr ten ma jedynie potwierdzić moje i nas wszystkich przekonanie, że w owych odległych czasach w naszej szkole dobrze nas wychowano i wykształcono. , W programie spotkania w roku 1978 była Msza Sw. u 00. Dominikanów, złożenie kwiatów na grobie naszej Przełożonej Zofii Rzepeckiej, wspólny obiad i popołudniowa herbatka towarzyska. Całość spotkania odbyła się poza gmachem szkoły, zależało nam bowiem na zupełnie swobodnych, pozbawionychjakichkolwiek ingerencji, kontaktach. Na obiedzie gościłyśmy dwie nasze nasze nauczycielki, panią Surzyńską od śpiewu i panią Fazanowiczową od gimnastyki. Zaproszone również panie Helena Serwacka i Kazimiera Bergerowa nie przybyły z powodu złego stanu zdrowia. Natomiast w spotkaniu popołudniowym udział wziął ówczesny dyrektor szkoły mgr Jerzy Grześkowiak, któremu później do archiwum szkoły przekazałyśmy krótki opis spotkania i pamiątkowe fotografie z lat dwudziestych. Do późniejszych efektów naszego spotkania chciałabym także zaliczyć nasz udział w pracach nad zachowaniem i odnowieniem Cmentarza Zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha. Znalazłyśmy bowiem wówczas opuszczone, z przekrzywionymi krzyżami i zatartymi napisami groby rodziny Rzepeckich, jak również stwierdziłyśmy całkowitą dewastację tego, jakże cennego zabytku narodowego. Włączyłyśmy się więc w akcje ratowania cmentarza i przywrócenia mu właściwego wyglądu, łącznie z wielu osobami i instytucjami Poznania (Prezydent miasta, Wydział Kultury m. Poznania, Towarzystwo Miłośników m. Poznania, Konserwator Zabytków, Pracownia Konserwacji Zabytków i Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk i inn.). Wspólnie z Marianem Paluszkiewiczem, emerytowanym dyrektorem gimnazjum w Poznaniu, który od lat zbierał materiały o ludziach pochowanych na tym cmentarzu i któremu bardzo zależało na ich wydaniu drukiem, a także z Zbigniewem Zakrzewskim, profesorem Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, znanym autorem książek o Poznaniu oraz z Renatą Linette, historykiem sztuki, pracującą w Pracowniach Konserwacji Zabytków, przystąpiłam do opracowania książki p.tyt. "Cmentarz Zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu", wydanej później w roku 1981 przez Wydział Kultury Urzędu Miejskiego. W wyniku zbiorowej działalności cmentarz odrestaurowano, wytyczono nowe drogi, uporządkowano groby i zrekonstruowano nagrobki i pomniki. Może udziału w tej akcji by nie było, gdyby nie odległy wpływ szkoły i stosowanie się do jej zasad. Bogaty w wydarzenia i sukcesy rozwój średniego szkolnictwa w Poznaniu w okresie międzywojennym znalazł, w moim przekonaniu, niepełny swój wyraz w publikacjach historycznych i wspomnieniowych. O szkołach ówczesnych pisali: prof. Zakrzewski w swoich książkach m.in. w "Ulicami mojego miasta" 1985 i prof. Czarnecki w "To był też mój Poznań" 1987, a w Kronice Miasta Poznania ukazał się artykuł J. Modrzejewskiego 1991 o poznańskich szkołach. Są też opracowania w jednodniówkach wydanych z okazji 50-cio i 60-ciolecia Liceum im. Heleny Modrzejewskiej. Niedosyt wspomnień o naszej szkole chciałabym uzupełnić tymi moimi zapiskami, które mają odtworzyć atmosferę tamtych czasów i w szkole, i w domu, i ogólnie w całym społeczeństwie. Czy współczesna młodzież może sobie wyobrazić tamtą szkołę z okresu "tablicy i kredy", gdy sama ma do dyspozycji telewizję i radio, komputery i wszelkiego rodzaju nowoczesną aparaturę oraz powszechnie stosowane fumy oświatowe? Od lat w różnych środowiskach toczą się dyskusje nad charakterem i kształtem przyszłego szkolnictwa w kraju. Oby zmiany w ich wyniku - oparte o niepodważalny autorytet nauczyciela i zróżnicowane, w zależności od zainteresowań i zdolności uczniów programy - dały nauczycielom pełną satysfakcję w jakże trudnej ich pracy, a uczniom zwłaszcza tym ambitnym i zdolnym, odpowiednie przygotowanie do dorosłego życia przez poznanie prawdziwych człowieczych wartości.

Aleksandra Smoczkiewiczowa z d. Ewert- Krzemieniewska

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1994 R.62 Nr1/2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry