MIESZKAŁAM PRZY ULICY WIELKIEJ (1935-1939)

Kronika Miasta Poznania 1994 R.62 Nr1/2

Czas czytania: ok. 6 min.

FELICJA SZUSTER-BLICHARSKA

W roku 1935, po bankructwie moich rodziców, przyjechałam z nimi z powrotem z prowincji do Poznania. Zamieszkaliśmy kątem w suterenowej izdebce na Wildzie i zaczęliśmy na gwałt szukać jakiegoś mieszkania. Ja byłam przez cały czas okrutnie nieszczęśliwa. Nie tyle cierpiałam z powodu pozbawienia mnie służby i prywatnych nauczycieli języków, co wskutek konieczności pozostawienia w Chodzieży ukochanego psa, kota, wielkiego ogrodu, zżytych ze mną koleżanek i kolegów. Przedtem biegałam po łąkach i lasach, pływałam swoją żaglówką czy kajakiem po jeziorach, teraz znalazłam się w dużym mieście, hałaśliwym 1 męczącym.

Z suterenowego okienka widziałam tylko nogi przechodniów, wdychałam kurz i zapach benzyny, byłam samotna, przestałam chodzić do szkoły i do tego zamiast bułeczek z szynką czy salami kazano mi jeść chleb ze smalcem; skończyły się torty, czekoladki, południowe owoce. Nie mogłam więc ani rusz odkryć uroków Poznania. Starałam się o stypendium, aby móc dalej chodzić do szkoły, ale go nie dostałam. Pierwszym człowiekiem, który mi pomógł i którego serdecznie pokochałam, był prof. Jan Sajdak. Miał on wówczas szkołę średnią żeńską i męską, Collegium Marianum przy ul. Różanej. Byłam dobrą łacinniczką, mogłam od biedy rozmawiać w tym języku i ujęłam tym profesora. Przyjął mnie do szkoły, otoczył szczególną opieką, tolerował moje psie figle, a ja odwdzięczałam mu się tym, że byłam prymuską, deklamowałam, organizowałam przedstawienia, wydawałam gazetkę. N o i znaleźliśmy wreszcie mieszkanie przy ul. Wielkiej 17. Była to kamienica, należąca do dra Bolesława Broeckere, przy rogu Garbar. Klatka schodowa dość elegancka, okrągła, balkony zaniedbane, o żelaznych sztachetach, lecz prawie bez kwiatów, przed domem krzyżowały się i dzwoniły tramwaje. Na podwórze wchodzili kataryniarze, dochodziły nawoływania "Noże, nożyczki ostrzę" lub "Ptaszki skupuję", trzepano dywany, wynoszono śmieci. Pachniało paloną kawą z sąsiedniej palarni. N a parterze była zwykła, ordynarna knajpa, pełna pijaków, a w nocy roznosiły się wrzaski i odgłosy bójek. Właściciel domu mieszkał na wysokim parterze. Nad nim - my. Na drugim piętrze państwo Komendzińscy. On był kierownikiem dużej drogerii Czepczyńskiego na Starym Rynku. Wreszcie na trzecim piętrze była cicha, skromna rodzina, o której nic nie wiedziałam, prócz tego, że mieli dwoje uroczych dzieci: siedmioletniego chłopca, z którym czasem gaworzyłam na schodach i trzyletnią córeczkę. Tę właśnie rodzinę los postanowił doświadczyć. Chłopiec - nie pamiętam już jego imienia, lubił zjeżdżać po poręczy, niczym nie zabezpieczonej. Pewnego razu wychodziłam właśnie z mieszkania, a on w szybkim tempie spuszczał się z góry. Może obejrzał się na mnie, nie wiem, nie powiedział ani słowa ija też nie zdążyłam się odezwać, gdy nagle runął z góry w okrągłą studnię klatki schodowej, i rozbił czaszkę na kamiennej posadzce. Mózg rozprysł się na ścianie. Z krzykiem uciekłam do mieszkania. W niecałem pół roku później, ta właśnie rodzina położyła córeczkę wieczorem do łóżeczka. Matka otworzyła okno, bo było lato i z mężem poszła do kuchni wypić herbatę. Dziewczynka już spała. Nagle obudziła się i nieprzytomnie, może szukając rodziców, zamiast do drzwi, podeszła do okna. Rodzice jeszcze krzątali się spokojnie po kuchni, gdy przyniesiono im na górę ciało martwej dziewczynki. Wyprowadzili się zaraz po pogrzebie. Trzymali się za ręce, nie płakali, ale była taka rozpacz w ich twarzach, że długo nie mogłam ich zapomnieć. W tym domu, w ciągu mego czteroletniego tam zamieszkania, rozegrała się jeszcze jedna tragedia. Dorosła córka dra Broeckere zaziębiła się na balu i umierała na gruźlicę gardła. Gwałtownie, szybko. W ostatniej chwili kazała na patefonie zagrać tango z balu. Balu, który przyniósł jej pierwszą miłość ., . , 1 smlerc... Zajmowaliśmy cztery pokoje bez łazienki, z pokoikiem dla służącej, którego okienko wychodziło na schody. Myliśmy się więc w kuchni i kąpaliśmy się w balii ale i tak było już lepiej niż na Wildzie. Miałam swoje łóżko i swój pokój. Widok co prawda był przygnębiający, wysoka ściana z czerwonej, brudnej cegły, tył palarni kawy. Z sypialni rodziców i jadalni widać było krzyżujące się ulice Garbar i Wielkiej, a patrząc na prawo most wiodący na Chwaliszewo i kawałek Warty, chłopców skaczących z mostu, stare latarnie gazowe, a naprzeciwko naszego balkonu jakąś cukiernię, obok na rogu sklep z owocami, także południowymi, drogimi pomarańczami, bananami, ananasami. Pamiętam te sklepy, bo nie mogłam sobie wtenczas pozwolić na owoce i ciastka, a pamiętałam ich pyszny smak. Oglądałam je przez szybę i łykałam ślinę. Na drugim rogu Wielkiej i Garbar był rzeźnik, do którego chodziło się czasami po kilka deka "obkładu", czyli nakrajanych plasterków różnych wędlin.

Felicja Szuster- Blicharska

Za mostem wznosił się krzyż z Chrystusem, przed którym mężczyźni zdejmowali kapelusze lub czapki, a kobiety żegnały się. Obok były schody, prowadzące w dół nad Wartę, zawsze zalane moczem i cuchnące. Dalej rozciągało się Chwaliszewo, ulica o złej opinii. Przy ulicy Wielkiej były jeszcze dwie atrakcje - kino Corso, wyświetlające głównie pierwsze westerny, z okropną publicznością. Byłam tam raz, miałam okazję podkształcić sobie język i do tego z balkonu pluto mi na głowę pestki z chleba świętojańskiego. Drugą atrakcją była stara, brzydka, mocno wymalowana prostytutka. Zwykle stała w zaułku Klasztornej, blisko Starego Rynku. Brała złotówkę za usługi; słyszałam jak kiedyś targowała się z jakimś pijakiem. Z ul. Wielkiej chodziłam pieszo na Różaną do szkoły Sajdaka. Towarzyszyła mi bliska koleżanka, Zosia Kamińska, córka dyrektora Aquavitu, która to firma mieściła się gdzieś za synagogą. Szłyśmy Garbarami, placem Bernardyńskim, dalej koło boiska sportowego. Ponieważ nosiłam kurtkę z ocelotów, pamiętającą lepsze czasy, chłopcy z gimnazjum Marii Magdaleny, z dziedzińca i okien wołali "Idzie pantera!". Wstępowałyśmy z Zosią do kaplicy przyszpitalnej Przemienienia Pańskiego, aby odmówić ranną modlitwę. Czasem skręcałyśmy nad Wartę zamiast do szkoły i oddawałyśmy się kilkugodzin - nym wagarom, mocząc nogi w rzece. Zosi zawsze na zawołanie szła krew z nosa, więc łatwo było o wymówkę w szkole. Zosia zginęła później w Warszawie, torturowana przez Niemców w alei Szucha. W tym okresie udzielałam korepetycji w różnych częściach Poznania, opowiadałam odpłatnie bajki (z przeźroczami) młodszemu rodzeństwu moich koleżanek, jednym słowem zarabiałam i namiętnie chodziłam do najtańszych kin z przyzwoitą publicznością. Były to dwie" Tęcze", jedna na Wildzie, dziś już nie istniejąca, druga na Łazarzu. Bilety pod ekranem kosztowały tam 25 groszy. Czasem kuzynka zabierała mnie do luksusowego kina za złotówkę, do "Słońca", które było przy pi. Wolności, za pasażem, obok wielkiego sklepu Kałamajskiego. Kino też do niego należało. Wprowadzali młodzi boye w ładnych kolorowych mundurkach, w przerwie sprzedawano czekoladę i cukierki, sufit był granatowy jak niebo nocą i migotały na nim gwiazdy, które gasły, gdy rozbłyskiwał ekran. Sądzę, że było to rozpięte płótno, podświetlane. Płaszcze oddawało się w garderobie. Na uroczystych premierach spod podłogi wysuwały się małe organy przed ekranem i odbywał się krótki koncert. To było wspaniałe i wszystko przepadło pod koniec wojny. Przy ulicy Wielkiej mieszkał też znany lekarz, specjalnie oblegany przez ubogich, gdyż nie uważał zapłaty za rzecz najważniejszą w jego zawodzie, dr Kazimierz Rabski. Nie pamiętam numeru jego domu, było to już bliżej Starego Rynku, po lewej stronie idąc od Warty. Z jego córką, Irką, chodziłam później do Zamoyskiej, do liceum. Mieszkanie przy ul. Wielkiej nie podobało mi się, ale bardzo lubiłam Stary Rynek. Zachwycał mnie ratusz, bamberka, pręgierz, barwne stragany przekupek targowych, procesje Bożego Ciała. Przenosiłam się w wyobraźni w dawne wieki, które zdawały mi się bardziej atrakcyjne. Poznawałam też fragmenty miasta, gdzie było więcej ciszy i zieleni, za którymi ciągle tęskniłam.

We wrześniu 1939 r., gdy Niemcy zaczęli bombardować most na Warcie - uciekliśmy pod Kórnik do majątku wujostwa. Gdy po dwóch tygodniach wracałam motocyklem do Poznania, mostu już nie było, przeprawiłam się łódką przez Wartę. Nasze mieszkanie nie miało ani szyb, mimo klejenia ich taśmą, ani futryn, meble były poprzewracane. Przenieśliśmy się więc do willi wujka, dra Zygmunta Donata, przy alei Reymonta. Wuj jako lekarz był w wojsku i bronił Warszawy, ciotkę z dziećmi zastała wojna w ich posiadłości w Nałęczowie. W mieszkaniu była tylko owdowiała babka i służąca. Dokoła domu rosła piękna, rozłożysta lipa. Aleja wysadzona była wiotkimi, włoskimi topolami, a między nimi pięła się na drutach dzika winna latorośl. Naprzeciw willi był stary cmentarz diakonysek, pełen szumiących drzew, w krzewach śpiewały nocą słowiki. A kawałek dalej rozciągały się po prostu pola. Aleją jeździły wówczas tramwaje, bardzo rzadko ukazywał się samochód. Tu był Poznań, który mogłam pokochać. Tylko, że wkrótce Niemcy wyrzucili nas do mieszkania w wilgotnej suterenie, Reymont zamienił się w Beethovena, a ja zamiast iść na studia, musiałam pracować w fabryce samolotów.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1994 R.62 Nr1/2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry