PALIŁ KAWĘ MILACHOWSKI z Bogdanem Milachowskim rozmawia

Kronika Miasta Poznania 1994 R.62 Nr1/2

Czas czytania: ok. 19 min.

ANDRZEJ NIZIOŁEK

S tanisław Milachowski był właścicielem znanego w całej Wielkopolsce składu kawy i herbaty przy ul. Ratajczaka w Poznaniu. Był też właścicielem pierwszej polskiej palarni kawy w mieście - jego kawy słynęły z doskonałej jakości i smaku. O dziejach firmy rozmawiam z synem założyciela, Bogdanem Milachowskim. - Mój ojciec, Stanisław Milachowski, urodził się w 1883 r. w Łabiszynie, wsi między województwami poznańskim a bydgoskim. Pochodził z rodziny kupieckiej, która mieszkała w Chełmnie koło Gopła. Jan Milachowski, mój dziadek, miał tam jakieś przedsiębiorstwo spożywcze czy sklep kolonialny... Dzieci doczekał się pięcioro - ojciec był spośród rodzeństwa najmłodszy, miał cztery starsze siostry. Do jakich szkół ojciec chodził, jakie praktyki odbywał, kiedy zjawił się w Poznaniu - nie wiem. Moja wiedza o nim zaczyna się w roku 1904, gdy - mając 21 lat - został w Poznaniu prokurentem składu kawy i herbaty wielkiej holenderskiej firmy importowej Lensing van Gulpen z Emmerich nad Renem. Prokurentem, czyli jakby przedstawicielem tej firmy w Poznańskiem.

Ojciec prowadził jej sklep przy ul. Rataj czaka. Jak ten sklep wtedy wyglądał, jak ojcu się wiodło, co robił - nie wiem.

WYSTAWY PEŁNE PAGÓD

- Co się stało w roku 1918? - Ojciec założył własny sklep przy ul. Ratajczaka - mieścił się on w części zlikwidowanego niedawno Empiku. Na narożniku było wejście do Banku Zachodniego, który był właścicielem budynku i do tego wejścia przylegał sklep ojca. To był mały sklep z tylko jedną witryną, ale za to dośćobszerną. Po bokach sklepu były podświetlone reklamy kawy i herbaty, natomiast nad nim wisiał duży i charakterystyczny szyld: "S t. Milachowski". - Jeżeli jesteśmy przy witrynie - proszę opisać jak wyglądała?

RitterftraBe 4C Edte BeriineIjtraBe

Sklep przy ul. Rycerskiej (ob. Ratajczaka) przed rokiem 1914

Sklep przy ul. Ratajczaka 40 po roku 1918

Andrzej NiziołeklaflfnvOt*W"<<<lp

Wnętrze sklepu Stanisława Milachowskiego

-

Stoisko firmy Stanisława Milachowskiego na Międzynarodowych Targach w Poznaniu w latach trzydziestych

- Na wystawie było zawsze eksponowane mnóstwo herbat najrozmaitszych gatunków, w metalowych i kolorowych opakowaniach. Kawy znów były usypywane gatunkami w stożki i piramidki. Herbata luzem leżała rzadziej, ale też się zdarzało. Hobby mojego ojca była dekoracja, wystawiennictwo. Sam projektował i układał wystawy. Wybierał zawsze jakiś jeden główny temat - jeśli to była reklama herbaty, to często pojawiały się na wystawie jakieś Chinki w tradycyjnych strojach, chińskie wazy, lampiony, pagody, parasolki... Jeśli kawa - to np. budował widok Sahary z piramidkami i wielbłądami przewożącymi na grzbietach worki z kawą... Pamiętam taką wystawę, która preferowała sprzedaż kakao. Na wystawie pojawiło się wtedy w plenerze holenderskie miasteczko o czerwonych dachach i z wiatraczkami na obrzeżach, którym kręciły się skrzydła. Mimo, że tematem dekoracji było kakao, zawsze gdzieś z boku wystawiona była także kawa z jakimś napisem, n p. "Najlepsza kawa świąteczna". Często powtarzały się też w dekoracjach hasła reklamowe, np. "Najwyższa jakość, najniższa cena" albo "Znawca pije tylko herbatę Milachowskiego".

- Jak często zmieniała się ekspozycja witryny? - Wydaje mi się, że to się odbywało bardzo często - na pewno co jakieś sześć tygodni. Myśmy mieszkali w tej samej kamienicy, w której był sklep, na drugim piętrze. Przed każdą zmianą dekoracji było w domu olbrzymie zamieszanie - wszystkie jej elementy ojciec przygotowywał i gromadził najpierw w salonie. Potem, podczas jednego wieczoru po zamknięciu sklepu, wszyscy schodzili na dół i układali nową wystawę. Praca czasami przeciągała się nawet do późnej nocy - rano nowa dekoracja musiała być gotowa. Wymyślanie i robienie nowych dekoracji to była wielka pasja, miłość ojca.

Przy ich zmianie zawsze zatrudniony był cały dom. Dla nas, dzieci, ten wieczór stanowił wielką atrakcję... - Skąd pana ojciec brał potrzebne do wystawy elementy: te parasolki, figurki, pagody? - Często jeździł za granicę i z każdej takiej wyprawy przywoził oryginalne chińskie wazy albo lampiony... Wykorzystywał zresztą różne rzeczy - kiedyś np. ustawił w witrynie wiszący u nas w mieszkaniu obraz "Karawana" Laszenki, orientalisty malarza... Ojciec wiele rzeczy robił sam, ale korzystał też z rad fachowców, a wykonanie pewnych elementów dekoracji zlecał plastykom. Projektował nam dekoracje na przykład pan prof. Stanisław Jarocki, scenograf w Teatrze Polskim i przyjaciel ojca.

SKLEP BEZ ŚCIAN - Jak wyglądało wnętrze sklepu? - Jako, że to był mały sklep - mógł mieć najwyżej 40 metrów kwadratowych - każde miejsce było w nim wykorzystane. Wzdłuż tylnej, głównej ściany sklepu biegła lada sklepowa, która pod kątem prostym załamywała się po prawej stronie. Na końcu tej lady, przy wyjściu ze sklepu, stała brzęcząca, stara kasa na korbkę.

Andrzej Niziołek

Konkursowa dekoracja okna wystawowego w roku 1924

Dekoracja witryn sklepu Milachowskiego, 1930 r.

i.Jtj. '«fc.J«lu.i -i i. i I. U u l tk t:-w'Wv A M M i vt!1ni*MiiLikim«<uAłAitl Dekoracja witryn sklepu Milachowskiego, "Tunis", 1931 r.

Dekoracja witryn sklepu Milachowskiego, "Sahara", 1930 r.

Andrzej Niziołek

Dekoracja witryn sklepu Milachowskiego

"Chińska" dekoracja witryny sklepu Milachowskiego, 1930 r.

Dekoracja witryn sklepu Milachowskiego

Andrzej Niziołek

Dekoracja witryn sklepu Milachowskiego, 1931 r.

Kawa i herbata były eksponowane w sklepie na dwóch bocznych ścianach, całkowicie zastawionych regałami. Natomiast ścianę tylną zajmowało kilka miedzianych basenów z kawą, stojących na podwyższeniu jeden przy drugim. Gdy wchodziło się do sklepu one były najbardziej widoczne - duże i błyszczące.. . Od lat dwudziestych, trzydziestych bardzo się zmienił sposób kupowania i serwowania kawy. Dziś kawa jest po upaleniu od razu paczkowana. Kiedyś natomiast sprzedawano ją raczej luzem, właśnie z takich miedzianych, metalowych basenów, bardzo szczelnych, żeby zachowywały aromat kawy. Pojemniki miały około metr wysokości i w każdym była przechowywana kawa innego gatunku. Jeden gatunek mógł schodzić prędzej, drugi wolniej, więc pojemniki uzupełniało się w miarę potrzeby. Kiedy klient zażądał np. ćwierć funta kawy - przed wojną ważono towar raczej w funtach - to odkręcało się zawór i nasypywało kawę na łyżkę. Integralną częścią każdego basenu była metalowa łyżka. Sypało się nią kawę do torebki, do wagi jakiej sobie zażyczył klient - a resztę wrzucano z powrotem do pojemnika. Każdego ranka przed otwarciem sklepu świeżo upalona kawa była dowożona z palarni i wsypywana do basenów. To trzeba szczególnie podkreślić: podstawą działania sklepu była sprzedaż codziennie świeżo palonej kawy, która miała znacznie lepszy smak i aromat niż dzisiejsze, paczkowane kawy. - W jakiej kolorystyce był sklep - meble, ściany? - Meble były stare, drewniane, brązowe. Natomiast ścian w ogóle nie było widać, bo były zastawione tymi basenami, różnymi ozdobami i szafami, w których eksponowano towar. W tych oszklonych szafach, prócz kawi herbat, ojciec wystawiał także, poszerzając asortyment, kakao, bombonierki, czekolady, pierniki a nawet karlsbadzkie porcelanowe maszynki do parzenia kawy. W sklepie nie było lamp - z sufitu, na różnej wysokości, zwisały kolorowe chińskie lampiony. Wszystko służyło przyciągnięciu klienta do sklepu i sprawieniu, żeby w jego atmosferze czuł się bardzo dobrze. Zaraz przy wejściu stało więc np. takie dziwne urządzenie, które na pierwszy rzut oka wyglądało jak jakaś maszyna do szycia, tyle, że zamiast materiału przesuwała się po niej taśma uruchamiana pedałem. N a taśmę rozsypywały się ziarna kawy i pracowniczka ojca, która stale przy tej maszynie siedziała, pracochłonnie wybierała wśród nich, na oczach klientów, zepsute czy skaleczone ziarna. Właściwa kawa przebierana była w palarni, a ten chwyt w sklepie służył tylko reklamie. - A herbata? Jak wystawiano herbatę? - Tak jak kawa nie była przed wojną pakowana, tak herbatę ojciec sprowadzał w większości już w tekturowych czy blaszanych opakowaniach, bardzo kolorowych, z dużą nazwą firmy i gatunku. Ale część herbaty była też luzem i pamiętam, że na ladzie stała zawsze piramidka dużych słoi, w których przechowywano jej różne gatunki. Tę piramidkę też od razu się widziało po wejściu do sklepu. - Jeżeli sklep był nieduży, to pewnie miał też niewielkie zaplecze. Gdzie przechowywano towar? - Głównie przy ul. Żurawiej, gdzie była palarnia. Przy Ratajczaka pomieszczeń było rzeczywiście bardzo mało: trochę piwnic, do których schodziło się obok kasy i kantorek za sklepem, w którym stało biurko.

SMAKOSZY BYŁO WIELU - W jakich godzinach sklep był otwarty? - Od ósmej rano do godziny chyba ósmej wieczorem. W środku dnia pracownicy mieli jednak dwugodzinną przerwę obiadową, podczas której personel szedł na obiad i wówczas kto żyw w rodzinie, to znaczy ojciec, moja mama i najstarsza siostra, stawali za ladą. Dużo wytężonej pracy dla wszystkich - i personelu, i rodziców było zwłaszcza przed świętami - w sklepie był wtedy ciągły ruch i tłok. Znacznie wcześniej niż nastawało np. Boże Narodzenie i Gwiazdka rodzice gromadzili w naszym dużym, wytwornym salonie na drugim piętrze duże zapasy pierników i innych słodyczy, które poznaniacy bardzo chętnie kupowali. Ojciec nie urządzał jednak specjalnych świątecznych dekoracji... Sklep zawsze musiał być otwarty, niemożliwe było zamknięcie go w ciągu dnia z jakiegokolwiek powodu... Zresztą nie przypominam sobie, żeby był kiedyś zamknięty. Jakieś porządki czy malowania robiono tylko po zamknięciu sklepu w sobotę i w ciągu niedzieli. W poniedziałek znów musiał być czynny. Nie można sobie było pozwolić na to, by stały klient się zawiódł, bo można go było stracić. Ojciec zawsze o tym pamiętał. - Ilu sklep zatrudniał pracowników? - Razem w palarni i w tym małym sklepiku pracowało ok. 10 osób: ekspedienci, kasjerka, palacz, kierowca. Zawsze przy ladzie musiało być

Andrzej Niziołekdwóch ekspedientów, to było minimum. Ekspedientami przeważnie byli porządnie ubrani, w garnitury, mężczyźni. - Wielu kupców starało się wtedy związać dobrych pracowników z firmą poprzez jakieś nagrody czy premie. Pana ojciec też tak robił? - Personel ojca dostawał wysokie pensje, natomiast nie przypominam sobie, żeby były jakieś premie czy nagrody. Najgorzej zarabiający pracownik na pewno nie dostawał u ojca poniżej 150 zł na miesiąc, wielu zarabiało chyba ok. 300 zł. To było przed wojną dużo. - Kim byli klienci sklepu? - Brali się chyba spośród wszystkich warstw. W Poznańskiem pito wtedy prawie wyłącznie kawę. Piło ją i ziemianstwo, i gospodynie domowe. Kawa była chyba najpopularniejszym ze wszystkich napojów, bardziej niż herbata. Tylko cena kawy dzieliła klientów na tych, którzy mogli sobie kupić drogie gatunki i na tych, których stać było tylko na tanie. Wielu klientów przyciągały do sklepu dzieci. Ojciec zastosował bowiem pewien chwyt reklamowy: każde dziecko, które weszło do sklepu, nIe wychodziło zeń bez cukierka. Rozdawała je kasjerka. Poza tym myślę, że ludzie chętnie przychodzili do sklepu ojca, bo zakup kawy był po prostu przyjemny. Wewnątrz pięknie pachniało, a kupowaną kawę sypano do torebki, która wewnątrz była wykładana pergaminem, z wierzchu zaś papierem. Torebkę dostawało się następnie pięknie i praktycznie zapakowaną - miała bowiem własny uchwyt, prosty patyczek przymocowany do torebki sznurkiem. Można ją było wygodnie nieść. Oczywiście te torebki nie umożliwiały przechowywania kawy przez dłuższy czas. Służyły jedynie do przeniesienia jej do domu, gdzie dobra gospodyni zaraz wsypywała zawartość do szczelnego słoika. Chyba, że kupowała ją codziennie, no ale jednak kawa to nie świeże bułki, żeby ją codziennie kupować. - Kto kupował te najdroższe gatunki kawy? - Ci, którzy mieli pieniądze albo byli jej wielbicielami. Było wielu prawdziwych smakoszy kawy. Kawę pito codziennie w domach i to był napój celebrowany, smakowany. Poza tym w sprzedaży były naprawdę dobre gatunki kaw - dziś wiele jest poślednich... Dużo ludzi pije kawę, ale mało kto na niej się zna. Gust obecnego kawosza się zatarł. - Pański ojciec miał pierwszą polską palarnię kawy w Poznaniu. Sklep istniał od 1904 r. Domyślam się, że firma "St. Milachowski" cieszyła się w mieście dużą renomą? - Wydaje mi się, że była znana. Jeszcze dziś wielu starszych ludzi ją sobie przypomina, gdy słyszy moje nazwisko. Zresztą trudno było jej nie zauważyć, gdy się przechodziło ul. Ratajczaka - jeśli nie przez wystawę, to przez zapach, który stale unosił się przed sklepem. Po wojnie dr Jerzy Młodziejowski, który pisał dla" Głosu Wielkopolskiego" felietony o dawnym Poznaniu, wspominał: "Od ulicy na parterze były dwa pachnące sklepy: kwiaciarnia Dankwartki i magazyn kawy Milachowskiego". Klientów ojciec miał zresztą nie tylko w Poznaniu, ale także w całym województwie. Przy sklepie był dział wysyłkowy, który cztery razy w rokuwysyłał kawy na zamówienie do różnych adwokatów z prowincji, księży, aptekarzy, ziemiaristwa. To byli klienci, których nazwiska ojciec brał przeważnie z jakiejś książki adresowej i wysyłał do nich swoją ofertę. Potem, gdy ktoś zaczął u niego zamawiać, słał cenniki. Tak zdobył wielu stałych klientów.

SAMOCHÓD OD ĆWIERĆFUNTOWYCH PACZEK

- Ile firma miała samochodów? - Cały czas jeden. Z początku mieliśmy starego, niedużego forda transportowego, który miał rozregulowany układ kierownicy więc jeździł od jednego krawężnika do drugiego. Jeśli nigdy nie miał wypadku, to pewnie dlatego, że nie było dużego ruchu samochodowego. Dopiero przed samą wojną, w jakimś 38 r., został kupiony dostawczy fiat 506. Samochód codziennie rano przewoził kawę z palarni do sklepu, a w ciągu dnia rozwoził zakupiony towar po domach kientów. Kupujący mógł mieć życzenie: "Proszę mi tę paczuszkę ćwierć funtową przywieźć na Górną Wildę" i kierowca musiał jechać. Pamiętam, że zawsze strasznie wyzywał, że to są jakieś fanaberie klienta. - Takie życzenia często się zdarzały? - Zdarzały się. Transport był zrozumiały, jeśli pakunek był większy, jakaś pięcio- czy dziesięciokilowa paczka zakupiona przed świętami. Ale przy małej kierowca się denerwował.

SKLEP MOJEJ MAMY

- Jak firma przetrwała okres kryzysu gospodarczego lat trzydziestych? - Nie potrafię dokładnie odpowiedzieć, ale chyba dobrze. Im bliższy był koniec kryzysu, tym bardziej spadały ceny w sklepie. Pamiętam, że nie mogłem tego zrozumieć, więc ojciec mi tłumaczył: "Więcej zarobię na obniżce cen niż na zwyżce. Ceny kawy na giełdach i tak będą szybciej spadały niż ja zdążę je obniżyć w sklepie. Kawa będzie mi się łatwiej sprzedawać, a ja za tę samą ilość pieniędzy co przedtem, będę mógł kupić więcej kawy". - Pana ojciec umarł w 1932 r.

- U marł w lutym na zawał serca. Poszedł na zebranie sekcji kolonialnej Stowarzyszenia Kupców Chrześcijan i rozbierając się w szatni zasłabł.

Zebranie zostało natychmiast przerwane. "Kurier Poznański" żegnał go następnego dnia, pisząc o ojcu jako o "jednym z najwybitniejszych przedstawicieli kupiectwa poznańskiego". Ojciec zmarł mając 49 lat. Mam wśród starych fotografii zdjęcie tłumu, który idzie w kondukcie pogrzebowym. Ten tłum składał się pewnie z kupców poznańskich i klientów sklepu. - Po śmierci ojca kierowaniem firmą zajęła się pana matka? - Tak. Moja mama, Julia, pochodziła z rodziny Kapelów. Była córką znanego przed wojną drukarza Ludwika Kapeli. Zanim jeszcze wyszła za mąż pomagała swojemu ojcu w prowadzeniu ksiąg finansowych drukarni, a w sklepie też przecież codziennie sprzedawała towar, gdy personel miał wolne, więc

Andrzej Niziołekpo śmierci ojca bardzo dobrze poradziła sobie z prowadzeniem sklepu. Tak samo jak ojciec jeździła do Warszawy na spotkania importerów kawy i herbaty, chodziła na obrady kupców, doskonale radziła sobie w kontaktch z bankami. Im dalej było od kryzysu, tym firma pod kierownictwem mamy coraz lepiej sobie radziła. Tak, że przed samą wojną kupiliśmy nową maszynę do palenia kawy za 10 tys. zł, nowy samochód dostawczy i otworzyliśmy drugi sklep przy Starym Rynku. Matka kupiła też do prywatnego użytku drugie auto, Renault. A proszę pamiętać, że równocześnie z prowadzeniem firmy wychowywała piątkę dzieci. - Kiedy dokładnie otworzyliście państwo drugi sklep? - Na początku 1939 r. Sklep mieścił się przy Starym Rynku, blisko figury św. Jana N epomucena i dzisiejszej kawiarni "Ratuszowa". Po wojnie w tej kamienicy mieścił się chyba SARP. Sklep był duży, trzy, cztery razy większy niż ten przy Rataj czaka. N a jego zaplecze matka przeniosła dział wysyłkowy kawy, który pod koniec dwudziestolecia bardzo mocno się rozwinął. - Jak wyglądał ten sklep? - Był bardzo nowoczesny. Miał dwie witryny, tak samo strojnie dekorowane jak witryna starego sklepu. Między nimi znajdowało się wejście do sklepu. Nad witrynami założono neon: "St. Milachowski. Kawa. Herbata". W środku stały nowoczesne meble i baseny na kawę, już nie miedziane tylko całe posrebrzane. Pracowało w nim ok. 10 osób. - Jakie powodzenie zdążył zyskać ten sklep? - Stałych klientów nie zdążył się dorobić. Sklep miał rozszerzony asortyment towarów, bo matka wprowadziła do niego także sprzedaż likierów i win. Ale ponieważ dzielnica była raczej uboższa, więc jego klienci kupowali więcej tańszych kaw i herbat. Poza tym sklep był tak duży, że gdy weszło do niego trzech klientów, to ginęli w środku i mógł się wydawać pusty. Ojciec wolał mieć mały sklep, bo - mówił - jak do niego wejdą dwie, trzy osoby, od razu robi się gęsto, a ludzie mają wrażenie, że cieszy się on stale dużym powodzeniem.

KAWA Z ZAMORSKIEJ GIEŁDY - Wróćmy do sklepu przy Ratajczaka, prowadzonego jeszcze przez pana ojca. Chciałbym się dowiedzieć, skąd brał on kawę i herbatę - i to najlepszych przecież gatunków - które sprzedawał w sklepie? - Przedsiębiorstwo ojca należało do ogólnopolskiej organizacji importerów kawy i herbaty. To była organizacja trochę elitarna, bo nie każdy z kupców sprzedających kawę czy herbatę mógł być importerem. Kilka razy w roku odbywały się w Warszawie zebrania członków tej organizacji, podczas których przydzielano limity dewiz na zakup towarów. Dzięki temu, że ojciec należał do importerów, mógł wykupywać w Banku Polskim swój przydział dolarów i bez pośredników sprowadzać do sklepu kawę i herbatę. Ojciec kupował ziarno na giełdach kawowych w Londynie i Rotterdamie, które były wtedy chyba najlepszymi w Europie - oferowały produkt bardzo

Cennik wydany z okazji Powszechnej Wystawy Krajowejdobry i starannie wyselekcjonowany, a ponadto różnica w cenie, jaką żądał brazylijski czy kolumbijski producent a ceną giełdową nie była duża. - Kto dokonywał zakupu dla pana ojca? - On sam, choć na giełdy nie jeździł. W kraju działali przedstawiciele zachodnich firm importerskich, sprzedających na giełdach - chodzili po palarniach kawy czy sklepach i zbierali zamówienia. Taki przedstawiciel przynosił ze sobą próbki różnych kaw. Ojciec wpierw sprawdzał, jak one wyglądają i czy ziarno nie jest porażone przez szkodniki - trzeba było uważać, bo czasami ci przedstawiciele chcieli wcisnąć gorsze garunki. Potem próbkę surowego ziarna poddawano paleniu w takim małym prażalniku. Zaraz po upaleniu kawa była mielona, degustowana i ojciec, jeżeli na jakiś gatunek się decydował, zamawiał u tego przedstawiciela tyle kawy, ile chciał kupić. Można było mieć pewność, że taka firma rzetelnie wywiąże się z zamówienia, bo jej też przecież chodziło o stałego odbiorcę. - Jakie ilości kawy kupował pana ojciec? - Trudno mi powiedzieć. Myślę, że regulował zakup w zależności od sytuacji na rynku. Ruchy cen na giełdach kawowych były wtedy wielkie, pod koniec lat dwudziestych przyszedł kryzys, w którym pewnie sklep sprzedawał mniej kawy... Wiem natomiast, że kupowało się ją na worki. Taki worek ważył średnio 60 kilogramów. Kawa brazylijska np. ważyła 60 kg, ale kolumbijska już 70 kg. Ponieważ ojciec był importerem kawy, więc musiał sprzedawać jakieś jej ilości także w hurcie - tym sklepom czy palarniom, które nie mogły jej sprowadzać. Głównie jednak brał kawę dla siebie, więc inni importerzy krzywo na nas patrzyli. Nie podobało im się, że dużo sprzedajemy w detalu. Wszystkie marże, które nakładają się na cenę kawy przy jej przechodzeniu od importera przez hurtownika do detalu, u nas zostawały w jednym ręku.

Andrzej Niziołek

Czy kawa ojca była więc tańsza od kawy konkurentów? Tak, ale ojciec przede wszystkim dbał o jakość, bo to najskuteczniej zdobywało sklepowi klientów. - A jak pana ojciec kupował herbatę? Też na giełdzie londyńskiej czy rotterdamskiej? - Tak, w ten sam sposób. Ci sami przedstawiciele firm importerskich oferowali różne gatunki herbaty. Próbkę się zaparzało i próbowało. Herbata była sprzedawana luzem i w paczkach lub metalowych puszkach, które ojciec zamawiał w poznańskich przedsiębiorstwach. To były bardzo kolorowe, piękne puszki z nazwą herbaty i nazwiskiem ojca. Herbatę dostawaliśmy z giełd luzem, w skrzyniach z dykty wybitych aluminiową blachą czy folią, która chroniła ją przed wilgocią. Transport luzem przez morze groziłby bowiem jej zawilgoceniem.

WIELKA PALARNIA PRZY ŻURAWIEJ

- Powiedzmy, że pana ojciec dostaje zamówioną kawę i przeznacza ją do sprzedaży w swoim sklepie. Co się z nią dalej działo? - Około 1920 r. ojciec założył pierwszą w Poznaniu polską palarnię kawy - przy ul. Żurawiej na Jeżycach. Zbudował ją w podwórzu nieruchomości, którą wniosła mu w posagu żona. Palarnia była parterowa, ale miała piwnicę służącą jako magazyn, w której ojciec trzymał worki kawy i skrzynie herbaty. W 1920 r. ojciec reklamował swoją palarnię jako wielką i nowoczesną - dziś jednak, przy istniejących palarniach-gigantach, należałoby ją nazwać raczej kameralną. . . Jak wyglądała? W nie tak dużym pomieszczeniu stała jedna maszyna do prażenia kawy. Długi czas była to maszyna na koks i dopiero w 1939 r., jak mówiłem, matka kupiła bardzo nowoczesny, zautomatyzowany prażalnik ogrzewany gazem. Co ciekawe: ten prażalnik został wyprodukowany w Emerich nad Renem, czyli tam, gdzie miała siedzibę firma Lensing van Gulpen, której ojciec został w 1904 r. prokurentem... Od Emerich zaczęła się i na Emerich skończyła symbolicznie historia sklepu, bo za parę miesięcy wybuchła wojna i wszystko straciliśmy. - W tej palarni codziennie prażono kawę, którą przez cały dzień sprzedawał potem sklep? - Tak. Kawy nie palono w wielkich ilościach - tylko tyle, ile było potrzeba danego dnia. Tak robił zresztą przed wojną każdy szanujący się kupiec z tej branży: codziennie trzeba było oferować świeżo paloną kawę. Dzięki temu ona była znacznie lepsza od dzisiejszych kaw, miała znakomity smak i aromat. Dziś dostaje pan kawę paloną 3-4 miesiące wcześniej i jeszcze podobno jest ona ważna, jeszcze ma gwarancje... Przed wojną w naszej firmie palacz codziennie dostawał od ojca zlecenie: proszę mi przygotować tyle tej kawy a tyle tej. Wcześnie rano upalał to ziarno i mieszał, potem ładowało się ją do pojemników i na samochód, który wiózł ją do sklepu.

- Jak pali się kawę? - Proces palenia kawy, obojętnie, czy jest jej wielka ilość czy mała, trwa jakieś 12-13 minut. Ziarno wirowało w specjalnym, obracającym się nieustannie bębnie podgrzewanym koksem - później to był prąd, gaz, dziś jest ropa. N astępnie kawa była wysypywana na specjalne sito, przez które przechodziło zimne powietrze i chłodziło ziarno. Po wysypaniu kawa miała bowiem ok. 200 stopni ciepła i jeśli nie byłaby mieszana i chłodzona, w dalszym ciągu by się paliła. Kawę chłodzono 3-4 minuty. - Taka kawa była gotowa do sprzedaży? - Jeszcze nie. Wpierw trzeba ją było oczyścić z zanieczyszczeń, złych ziaren, jakichś gałązek... Robiono to na takiej specjalnej przesuwającej się taśmie, na którą wysypywano upalone ziarno. Potem gatunki kaw się mieszało - i dopiero można ją było wieźć do sklepu.

GATUNKÓW SMACZNE POMIESZANIE

- Jakie gatunki sprzedawanych przez pana ojca kaw czy herbat cieszyły się największym wzięciem? - Sprzedawano raczej mieszanki kilku gatunków kaw niż czyste gatunki.

Gatunki kaw to m.in. kawa brazylijska, kolumbijska, kostarykańska, guatemalska, indyjska, jawska. .. N ajlepsza jakość cechowała kawy środkowej i południowej Ameryki. Z nich ojciec przygotowywał mieszanki - gatunki wzajemnie uzupełniały się właściwościami a łącząc je w różnych kombinacjach, można było otrzymywać kawy różniące się smakiem: jedne były cierpkie czy mocne, inne łagodne. Rozmaite firmy robiły swoje mieszanki, ale pewne ogólne zasady mieszania kaw w zależności od gatunków i właściwości były wspólne. Każda mieszanka ojca miała własną, prawnie zastrzeżoną nazwę, której nikt nie mógł używać. Sprzedawał więc np. kawę senatorską, domową czy świąteczną - ta ostatnia miała nazwę dosyć popularną i przed świętami często nadawaną kawom przez inne sklepy. Ojciec dowiedziawszy się, że jakaś firma sprzedaje kawę pod jego nazwą, musiał więc niekiedy . ., lnterwenlowac. Najlepsze herbaty przychodziły znów z Sumatry, Cejlonu, Indii... Także z nich, tak jak z kaw, ojciec robił mieszanki. - Mieszanki kaw różniły się smakiem? - Wszystkie kawy miały aromat, ale np. tanie kawy były często kwaśne.

W droższych było więcej lepszych, wielkoziarnistych gatunków kaw, jakiejś Guatemali czy Maragogype. W tańszych ta mieszanka gatunków była gorsza stąd duża nieraz różnica kaw w smaku i cenie. - Jakie były ceny kaw? - Różnice w cenach kaw były dość duże. Ceny zmieniały się z roku na rok raz były tańsze, raz droższe, to zależało od cen na giełdach kawowych. , Cwierć funta, czyli 125 gramów mieszanki Senatorskiej kosztowało w 31 r.

, 2,1 zł. Swiąteczna była za 1,65 zł. Santos I za 1 zł. Kawa najtańsza, jakieś Rio, była zaś już w cenie 55 groszy. Drogie były herbaty: Cejlon Flowery koszto

Andrzej Niziołekwało w tym samym mniej więcej czasie 4 zł, Mandaryriska 3,3 zł, Orange Pecco 1,9 zł.

Cena oczywiście odgrywała dużą rolę przy wyborze kawy, ale byli też smakosze, którzy uznawali i kupowali tylko jedną mieszankę, nawet jeśli była droga.

ŻYCIE BOGATE, SPOKOJNE I SYTE

- W niedzielę, kiedy sklep był zamknięty, po śniadaniu szliśmy całą rodziną na mszę. Po niej rodzice tradycyjnie spacerowali obecną Aleją Niepodległości w stronę Cytadeli. Potem wracaliśmy do domu, gdzie czekało na nas drugie śniadanie - zawsze była to cielęca wątróbka. - W którym roku rodzice się pobrali? - W 1913. Do interesów ojciec wziął się mając zaledwie 21 lat, ale do żeniaczki mu się jakoś nie śpieszyło, bo jeszcze dziewięć lat cieszył się kawalerską wolnością. Matka z urody była Włoszką - brunetka z orlim nosem. Bo też początek rodowi Kapelów dał pewien Włoch, malarz, który przyjechał do Polski za czasów Stanisława Augusta i tu pozostał. W rodzinie matki prawie wszyscy śpiewali, śpiew był w ich domu na co dzień i ona przyniosła go ze sobą do domu męża. - A jaki był pana ojciec? - Przystojny, wysoki i bardzo towarzyski. Ubierał się elegancko, często balował, wielokrotnie zmieniając w ciągu nocy kołnierzyki. Miał wielu przyjaciół, udzielał się społecznie, był sędzią handlowym. Ciekawostką może być to, że ojciec był uczulony na kurz surowej kawy! Rodzice mieli pięcioro dzieci: dwie córki, trzech synów. Żyję jeszcze tylko

Ja.

- Wspominał pan, że rodzice często podróżowali po świecie.

- Wiele podróżowali, zwiedzali Europę, byli nawet w Mryce. Ojciec często jeździł też sam. Matka wspominała mi, że kiedy wojażował, wciąż otrzymywała od niego przynaglenia, żeby przysłać mu pieniądze. - Czy te podróże łączyły się też z interesami? - Nie. Jeździli dla przyjemności. Przywozili jedynie różne rzeczy, które potem ojciec wykorzystywał do ozdobienia wystawy. Po śmierci ojca matka przestała wyjeżdżać, ale wysyłała za granicę dzieci. - Jak wyglądało państwa mieszkanie? - Było obszerne, na narożniku kamienicy - okna mieliśmy od strony Ratajczaka i 27 Grudnia. Miało chyba z sześć dużych pokoi, największy mierzył 40 metrów kwadratowych. W każdym wisiało po kilka obrazów. Były dwie jadalnie: duża dla gości i mniejsza, używana codziennie, dla rodziny. Także dwa salony: męski, gdzie raz w tygodniu zbierali się panowie, grali w preferansa i popijali co lepsze trunki. Natomiast w dużym narożnikowym salonie odbywały się przyjęcia i imprezy domowe. Stał w nim fortepian, na którym matka często grywała. - Życie towarzyskie było chyba bogate?

Salon rodziny Milachowskich w mieszkaniu przy ul. Ratajczaka

- Było inne. Zbierano się bardzo często i przy różnych okazjach.

Zachowało się np. zdjęcie z niedzielnego koncertu domowego w naszym narożnikowym salonie, na którym widać cały szereg przyjaciół domu, którzy grają bądź słuchają muzyki. Moja mama gra na fortepianie, a ojciec siedzi zamyślony w fotelu... - Kto należał do przyjaciół domu? Artyści, kupcy? - Przeważnie kupcy, ale także artyści - rodzice byli np. zaprzyjaźnieni z niektórymi aktorami. Najbliższym ich przyjacielem był pan Nalaskowski, jubiler, który pod nazwą Mayer prowadził firmę zegarmistrzowską przy ul. Nowej - w tym domu na rogu Starego Rynku, który dziś ma podcienie. - Wspomniał pan, że odbywały się u państwa koncerty domowe.

- To była wieloletnia tradycja rodzinna, granie dla uprzyjemnienia sobie niedzieli. Wiele rodzin tak muzykowało. Było to o tyle łatwe, że każda panna jako tako wykształcona umiała grać na fortepianie. Na tych koncertach grywano i śpiewano różne pieśni: patriotyczne, cygańskie romanse, na które była wtedy wielka moda... Mama była znawczynią oper i śpiewała towarzystwu arIe z oper. Rodzice, mimo prowadzenia sklepu, który zajmował im sporo czasu, wiedli bardzo kulturalne życie. Co tydzień w Teatrze Polskim była nowa premiera, na której bywali. Jak już mówiłem, znali wielu artystów. Na uroczystości z okazji 25-lecia pracy zawodowej mojego ojca w 1929 r. w naszym narożnym salonie dał np. specjalny koncert pan Feliks Nowowiejski.

Andrzej Niziołek

Życie towarzyskie rodziców miało też inny nurt, sportowy. Ojciec należał do klubu wioślarskiego 04 - ta cyfra oznacza datę założenia klubu: 1904 rok. To był klub kupiecki, miał przystań po lewej stronie Warty. Obok była przystań" Trytonu", a po drugiej stronie rzeki chyba "Polonii". Rodzice często tam chodzili, ojciec był sekretarzem klubu. Urządzano wyprawy i zawody wioślarskie. Ojciec, jako zagorzały kibic, jeździł prawie na każde zawody, gdzieś tam do Witobla czy Stęszewa. Myśmy oczywiście jeździli kibicować razem z nim.

GORYCZ JĘCZMIENNEJ KAWY - We wrześniu 39 r. do Poznania wchodzą Niemcy.

- To dziwne, bo oni byli strasznie wygłodniali na dobrą kawę i masowo ją kupowali. Nowych dostaw już nie było, ale mieliśmy zapasy. I takjeszcze przez wrzesień, aż do 7 października, prowadziliśmy sklep. Tego dnia Niemcy nam go zabrali, jeszcze przez miesiąc zostawili nas w mieszkaniu i 7 listopada wywieźli do obozu na Główną. Byliśmy w Poznaniu jednymi z pierwszych umieszczonych w tym obozie, a potem wysiedlonych z miasta. Kiedy znajomi i klienci dowiedzieli się gdzie jesteśmy, naraz wszyscy zaczęli przynosić nam paczki. Pan sobie nie wyobraża, ile myśmy dostawali paczek z darami i żywnością... W obozie na Głównie spędziliśmy równy miesiąc, po czym załadowano nas do pociągu i wysiedlono do Ostrowca. Tam cała rodzina jakoś przetrwała wojnę, z tym że ja po dwóch latach przeniosłem się do Warszawy, gdzie spędziłem resztę okupacji, walcząc m.in. w Powstaniu Warszawskim... - Kto przejął państwa sklep w 39 r.? - Jakichś dwóch Niemców. Kto - nie wiem. Przecież jak nas wysiedlili 7 listopada, tak wróciliśmy dopiero w lutym 1945 r. Opowiadano nam, że sklep w czasie okupacji sprzedawał jakieś towary kartkowe, kawy i herbaty oczywiście w nim już nie było. Oba sklepy nie przetrwały wojny, spaliły się gdy Rosjanie walczyli o miasto, ale ocalała kamienica przy Żurawiej i palarnia. W dziwny sposób przetrwała wojnę również maszyna do palenia kawy. W 1944 r. Niemcy ją rozmontowali i schowali przy ul. Gołębiej, w jakiejś nieczynnej piekarni. I tam przetrwała walki o miasto. - Czy próbowaliście państwo na nowo otworzyć sklep? - Nie od razu. Po wojnie nie było żadnej kawy, więc wespół z matką i najmłodszym bratem, Janem, zaczęliśmy produkować kawę jęczmienną. , Popyt był taki, że wysyłaliśmy ją aż na Sląsk, do kopalni.

O otwarciu sklepu długo nie myśleliśmy. Ale w pewnym momencie rząd polski dostał dużo prawdziwej kawy z UNRRY i zaczął ją normalnie sprzedawać. Ucieszyliśmy się, że może być jak przedtem i to nas zmobilizowało do otwarcia sklepu, pod koniec 47 r. Tyle, że już nie przy Ratajczaka tylko przy pi. Wolności 6. Sklep był niewielki ale ładny, nowoczesny i kawa w nim pachniała jak przed wojną. Włożyliśmy w jego otwarcie wszystkie pieniądze, jakie jeszcze nam zostały sprzed wojny, sprzedaliśmy nawet dom w Puszczykowie - i okazało się, że daliśmy się nabrać. W 1949 r. zaczęła się bitwa o handel. U dało mi się co prawda uniknąć domiaru, ale w ogóle nie możnabyło zdobyć towaru. Nie było co sprzedawać. Matka jeszcze próbowała do połowy 1950 r. prowadzić sklep, ale tylko się do niego dokładało... - W którym roku umarła pana matka? - W 1962. Ja, żeby przeżyć poszedłem w tym 1950 roku na posadę księgowego w przedsiębiorstwie mierniczym. Potem przyszedł Październik 56 r., Gomułka wzywał, żeby każdy wracał do wyuczonego zawodu, więc ponownie otwarłem palarnię kawy. Kiedy okazało się, że sam nie mogę jej prowadzić, zostałem jej kierownikiem z ramienia Zakładów Gastronomicznych Miasta Poznania. Przez 20 lat codziennie dostarczałem świeżo paloną kawę do wszystkich kawiarni i restauracji w mieście.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1994 R.62 Nr1/2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry