U DEIERLINGA BYŁO WSZYSTKO z Ewą Mielcarek rozmawia

Kronika Miasta Poznania 1994 R.62 Nr1/2

Czas czytania: ok. 28 min.

ANDRZEJ NIZIOŁEK

K an Deierling był w przedwojennym Poznaniu postacią powszechnie znaI ną - mówiono, że w jego sklepie żelaznym przy Szkolnej można kupić ażdego rodzaju wyrób metalowy, od blach żelaza począwszy, a na nożyczkach i sztućcach skończywszy. Ten kupiec żelazny był swoistą potęgą gospodarczą - konkurenci z branży musieli do niego dostosowywać swoje ceny, a hutom i zakładom metalowym w całej Polsce doradzał, co mają produkować. O Janie Deierlingu i jego sklepie opowiada córka Ewa Mielcarek.

Pani ojciec wywodził się z rodziny bamberskiej, prawda? Tak, mój ojciec Jan Deierling, był potomkiem jednej z tych rodzin, które po roku 1700 przyjechały z Bambergu i osiedliły się we wsiach należących do miasta Poznania. Byli oni przeważnie rolnikami l Był nim też ojciec ojca, czyli mój dziad, Józef Deierling. Ożeniony z Ewą Roth, miał trzech synów. Średni, również Józef, został spadkobiercą gospodarstwa dziadka, natomiast pozostali, Jan i Maksymilian, poszli w kierunku zawodu kupieckiego.

Mój ojciec był najstarszym z braci. Urodził się w 1878 r., ale nie objął po ojcu gospodarstwa, tylko skończył szkołę handlową. - Ciągnęło go kupiectwo, czy może nie lubił rolnictwa? - Nie wiem czy wybrał handel z braku zajęcia w gospodarstwie, czy z własnej potrzeby. W każdym razie po szkole, 1 września 1894 roku, ojciec rozpoczął praktykę w sklepie żelaznym pana Gustawa Hempla. Pracował tam trzy lata jako ekspedient. Zachowało się świadectwo ukończenia nauki wydane przez Hempla, w którym pisał, że Jan Deierling wykazuje szczególne predyspozycje do zawodu - doskonałą znajomość branży, a równocześnie dar obsługi i zjednywania sobie klientów. Świadectwo pełne jest uznania dla zacięcia kupieckiego ojca, który w tak młodym wieku wykazywał wielkie zdyscyplinowanie,

Andrzej Niziołek

Jan Deierling, przed 1939, fot. Bronisław Preibisz (?), Repr. Andrzej Kupiduraogromną pracowitość i punktualność. Praktykę ukończył by odbyć służbę wojskową.

KAMIENICA Z ROZMACHEM

- Po roku, jako dwudziestoletni młodzieniec ojciec zaczyna pracować w firmie Paul Morgenstern. To jest już spore przedsiębiorstwo handlu żelazem, które mieści się przy Starym Rynku, w pierzei wschodniej między ulicami Woźną i Wodną. Tam rozpoczyna jako.zwykły ekspedient by później prowadzić księgi firmy. - Ale to nie była tak wielka firma, jaką w późniejszych czasach miał pani ojciec? - To był dosyć duży sklep, prowadzony przez starsze małżeństwo.

Właśnie z tego sklepu, jakoby powstała firma ojca.

Wkrótce Paul Morgenstern umiera i ojciec przystępuje z wdową po nim do spółki. Jest rok 1898. W ciągu następnych sześciu lat ojciec przygotowuje się do budowy nowoczesnego domu handlowego. Budowę zaczyna w 1904 r., w kwartale ulic Szkolnej, Gołębiej i Wrocławskiej. - Co było tam przedtem? - Browar, kamienice, jakieś małe składy. To wszystko zostało wyburzone, dom był postawiony zupełnie od podstaw. Jego architektem był Czesław Leitgeber 2 .

Ojciec wszystko szczegółowo zaplanował: przeznaczył na sklepy całe podziemie, parter i pierwsze piętro domu, kazał też zrobić stropy, które wytrzymają obciążenie do 1000 kg na metr kw. To niesłychanie wielkie obciążenie, co najmniej dwa razy większe niż naprawdę potrzeba w sklepie żelaznym. Ale on zakładał, że interes będzie się rozwijał i że będzie tam składować dużo towaru. - Te stropy muszą być jakieś strasznie... - Nie, one nie są grube. Dom ma najnowocześniejszy, jak na ówczesne czasy, żelbetowy szkielet. Był też od razu nowocześnie wyposażony: miał np. windę, którą transportowano towar na piętro i centralne ogrzewanie, co było wtedy ewenementem. Na zdjęciach z początku wieku widać, że na ulicy było jeszcze gazowe oświetlenie. Jak dalece została wtedy opracowana sprawa odprowadzenia wód gruntowych i jak bardzo solidnie został zbudowany dom, świadczy to, że piwnice do dziś są suche. Są to jedne z najbardziej suchych piwnic na Starym Mieście. Kamienica ma dwa fronty, od ulicy Szkolnej i od Wrocławskiej. Architekt zaprojektował dom w stylu późnej secesji i - na szczęście - dom zachował się bez przeróbek. - Budowa tak wielkiego domu musiała kosztować masę pieniędzy. Skąd pani ojciec je wziął, bo chyba sklep na Starym Rynku nie dawał dostatecznie wielkich dochodów? - Ile ojciec miał oszczędności, gdy zaczynał budowę, trudno mi powiedzieć. Jednak był już sześć lat wspólnikiem w tej firmie. Poza tym zaciągnął w banku pożyczkę, którą mu żyrował jego ojciec, Józef Deierling. Przypuszczam, że gwarantował ją swoim gospodarstwem. Ta hipoteka była wpisana do księgi wieczystej i została wymazana dopiero w latach międzywojennych. Ojciec zaciągniętą pożyczkę spłacił. Był człowiekiem niesłychanie skromnym, nie miał rodziny i prawdopodobnie wszystkie oszczędności przeznaczał na dom. Zbudował go, nawet jak na ówczesne czasy, w rekordowym tempie, bo w jednym roku. Tak, że 1 maja 1905 wprowadza firmę Morgenstern i szereg innych firm do budynku. - Wydzierżawił część pomieszczeń? - Pomieszczenia handlowe w budynku miały 5 tys. metrów kw. powierzchni. Znacznie ponad potrzeby ojca, więc wynajął je, żeby zaczęły przynosić pieniądze i zarabiać na ten dom, na jego wykończenie. Swój sklep umieścił na parterze od ulicy Szkolnej. Nie zajął jeszcze piętra, co nastąpiło później, jak już prowadził firmę pod własnym nazwiskiem, ale lokal i tak był ogromny - miał ponad 300 metrów kw. Do tego piwnice o tej

Andrzej Niziołek

"!'M. . . . . . . . <O>W/\, Ł

Sklep przy ul. Szkolnej, ok. 1906 r.

samej powierzchni - czyli był to już duży sklep. Pierwsze piętro natomiast wynajął panu Kurzajowi, który miał fabrykę garderoby, hurt sukna, dywany, coś takiego. - Pierwotna nazwa sklepu pani ojca brzmiała "Paul Morgenstern Eisenhandlung". Kiedy pojawił się "Jan Deierling skład żelaza"? - W 1919 r. Zmarła wtedy wdowa po Morgensternie i spółka wygasła.

Ojciec już wcześniej był wyłącznym właścicielem firmy, po spłaceniu wspólniczki ale jeszcze długi czas sklep trwał przy starej nazwie. Nie wiem dlaczego, być może przy sprzedaży pani Morgenstern zawarła jakąś umowę z ojcem określającą sprawę nazwy.. . Warto dodać, bo to wręcz nieprawdopodobne, że kamienica do dziś jest łączona z nazwiskiem ojca - starzy taksówkarze ciągle wożą pasażerów do Deierlinga.

SKLEP ŻELAZNY NA MIARĘ WIEKU

- Jak wyglądał ten sklep? Ile było witryn? - Cztery witryny, które są do dzisiaj. Było wtedy w handlu zasadą, że towar miał być pokazany. Sprzedaż odbywała się przez daleko idącą prezentację towaru - tak, żeby klient mógł go nieomal dotknąć, choć nieznana była jeszcze samoobsługa. Dlatego, jak pamiętam, witryny były wypełnione towarem wszelkiego rodzaju, który sprzedawano w sklepie. I tak było chyba od początku. Dokładnie przypatrując się zdjęciu jednej z wystaw przed I wojną

Podwórze posesji między ul. Szkolną i Wrocławską, ok. 1906

Sklep przy ul. Szkolnej, ok. 1910, fot. Pfitzner & Fischer

Andrzej Niziołekświatową widać, że tam było wszystko: ostrza kos, jakieś narzędzia, również sprzęt domowy, czajniki, różnorodne młynki... Do sklepu prowadziły jedne drzwi. N a fotografii sprzed I wojny widać jeszcze dwoje drzwi, co później zmieniono. Jak się weszło do sklepu - ja go pamiętam już z okresu międzywojennego, urodziłam się w 1926 r. - to widać było półki zapełnione towarem, który nieomal się z nich wysypywał. - Czy wystrój sklepu pochodził z 1905 r.? - Tak. Meble w sklepie były tak mocne, że przy niewielkiej modernizacji przetrwały ponad 50 lat. Było to drewno dębowe, w brązowej tonacji, ciemne. Bardzo dużo było wszędzie tego dębu.

Półki były gładkie i mocne. Z tyłu, gdzie sprzedawano okucia budowlane i meblowe, były regały czy szafy z całą masą wysuwanych skrzyneczek. Te skrzyneczki były obite zewnątrz zielonym suknem, na którym były wzory przechowywanego w nich towaru: śrubki, kłódki, czy co tam było z tej żelaznej drobnicy... Niektóre regały w sklepie dosięgały aż do sufitu, były nawet specjalne przesuwane drabinki, które pozwalały sprzedawcy ściągnąć towar z góry. Lady były szerokie, z drewnianym blatem i rzeźbionym frontem. Po pierwszej wojnie światowej oświetlenie gazowe zastąpiono elektrycznym. - Lady i regały biegły dookoła sklepu? - Tak. Sklep był długi i tak głęboki, jak dzisiaj. Prostokąt szerokości 12 metrów i głębokości 35 metrów. Z tyłu mieścił się mały kantorek, a w środku sklepu, z prawej strony, stała bardzo pięknie brzęcząca, duża rejestracyjna kasa. U góry, nad poszczególnymi regałami, były wywieszone nazwy działów i klient, nawet jeśli wszedł do sklepu po raz pierwszy, wiedział gdzie szukać interesującej go rzeczy. Lady nie łączyły się. Między nimi stały rzędem wysokie stosy przedmiotów, np. wiadra, naczynia, wagi, piece, widły i łopaty powiązane ze sobą po dziesięć sztuk... Wszystkie większe rzeczy były wystawione. Natomiast żeby obejrzeć drobny towar trzeba było podejść do lady. - Jakie działy były w sklepie? - Przód był poświęcony emalii, czyli stały tam garnki, czajniki, całe wyposażenie kuchni. Wchodząc do sklepu nie sposób było ich nie zauważyć. Przyciągały wzrok klienta, były błyszczące i kolorowe.

Prawa strona sklepu to były najróżniejsze narzędzia. Ojciec miał narzędzia chyba wszelkich branż, poczynając od obcążków - samych obcęgów było chyba ze 30 rodzajów - aż po osobny dział elektronarzędzi, które weszły na rynek w okresie międzywojennym. Ojciec miał narzędzia do cięcia stali, najróżniejsze nożyce, nożyczki, tarcze, piły do drewna, piły przeznaczone dla różnych rzemiosł. Były najróżniejsze wiertła - to był osobny ogromny dział. Bo i ręczne i, w drugiej połowie lat trzydziestych, już do różnych maszyn. To były już bardziej skomplikowane narzędzia - ale były i zwykłe widły czy młotki.. . W środku sklepu po prawej stronie była kasa, po lewej zaś znajdowała się ogromna lada, na której wiecznie stały skrzynki z gwoździami. To był dział gwoździ i śrubek, śrub, podkładek, hufnali i haceli. Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze pamięta hufnale czy hacele - specjalne gwoździe do podków. Obokbył zresztą dział podków - co było wówczas niebagatelną rzeczą, bo większość komunikacji była jeszcze konna. Bardzo dużo podków i hufnali potrzebowała prowincja, szczególnie wieś i duże ziemiańskie majątki, które licznie zaopatrywały się w firmie Deierling. Dziś dział podków nie byłby potrzebny. - Dziś pewnie byłby dział motoryzacyjny.

- Tak, przypuszczam.

Na parterze była też pakownia. Klient wybierał towar, dostawał kwit i szedł płacić do kasy, zaś ekspedient niósł kupiony przedmiot do pakowni. Leżał tam papier i kartony, w które rzeczy pakowano.

- Jakie jeszcze były działy? - Ojciec sprzedawał np. wszystko, co związane było z instalacją sanitarną. Poza tym urządzenia grzewcze: piece, piekarniki, tzw. westfalki czyli kuchenki przenośne, części potrzebne zdunowi, czyli osprzęt do budowy plecy. Co jeszcze? Młynki, moździerze... Sztućce! Był duży wybór sztućców i metalowych nakryć stołowych. Poza tym fachowe wyposażenie dużych stołówek, restauracji, zakładów produkcyjnych. Były więc kotły do gotowania, zagłębiane, wpuszczane, ale też kotły do pralni, kotły specjalistyczne, np. dla mleczarstwa... Wszystkie one były w różnych gatunkach, w żeliwie i w stali. - A sanitariaty - co się za tym słowem kryło? - Zlewy metalowe, wanny, prysznice, misy... Nie umiem powiedzieć, od kiedy był prowadzony fajans, ale na pewno był już w latach międzywojennych. Bardzo dużo było armatury łazienkowej... Potężny był dział rolniczy: cała gama różnego rodzaju lemieszy przeznaczonych do podorywek lekkich lub głębokich, ciężkiej lub lekkiej ziemi... Tych lemieszy były całe tony! Jeszcze po wojnie usuwaliśmy z głębokiej piwnicy kilkanaście ton tych właśnie stalowych odkładni. Przez tyle lat ich zapasy przeleżały się gdzieś w zakamarkach... Dalej: druty i siatki. Ojciec miał druty we wszystkich rodzajach, ocynkowane i nieocynkowane, żelazne, miedziane. N a tyłach sklepu, w takiej zadaszonej wiacie, do której wchodziło się od podwórza, był dział rur żelaznych. Sprzedawano tam bednarkę i żelazo służące do budownictwa, a więc dźwigary i wszelkiego rodzaju rury, jakie można sobie wyobrazić... Oczywiście, wszystkie towary musiały mieć najwyższą jakość. Kupiec nie miał szans być kupcem, sprzedając zły towar, bo drugi raz klient by do niego nie przyszedł. Solidność kupiecka na to nie pozwalała. Czyli można by powiedzieć, że drugiego takiego sklepu w Poznaniu niebyło?

Nie wiem, czy jest dziś w Polsce. W "Rynku Metalowym i Maszynowym", piśmie wydawanym przed wojną dla kupców branży żelaznej, napisano pod koniec dwudziestolecia o firmie ojca, że to był "olbrzym Polski Zachodniej". Sklep oferował absolutnie najbogatszy asortyment wyrobów w branży metalowej, jaki można sobie wyobrazić. Pracownicy ojca mówili mi po wojnie, że cały czas mieli na składzie 40 tys. artykułów metalowych w 100 asorty

Andrzej Niziołekmentach! Czyli to, co ja tu rzuciłam hasłowo, to zaledwie część pełnej oferty handlowej: "A jednak u Deierlinga dostałem" - tak się ojciec zawsze śmiał, tłumacząc, po co trzyma wyroby, które rzadko znajdują nabywcę. Niektóre bardzo rzadkie artykuły, pewnego rodzaju podkładki czy gwoździe nieraz i pięć lat musiały czekać na klienta, który mógł wtedy powiedzieć: "A jednak... "

, , SCHODAMI W GORĘ / SCHODAMI W DOŁ Z parteru, obok pakowni, wychodziło dwoje wygodnych, drewnianych schodów: jedne na górę, drugie do piwnic. Właśnie, co sprzedawano w piwnicach? - Tam były np. łańcuchy, stały wagi i inny ciężki towar metalowy, który nie musiał być specjalnie eksponowany. Do piwnicy schodzili tylko klienci, którzy dobrze wiedzieli, czego szukają. Była ona podzielona na dwie czy trzy mniejsze części, zamykane, bo były tam też magazyny. Ale generalnie to był prostokąt, wielkością odpowiadający chyba sklepowi na parterze. - Kiedy pani ojciec wprowadził sklep na piętro? - Nie wiem dokładnie, kiedy zajął piętro, ale na pewno przed 1919 r.

Może przed, a może w trakcie pierwszej wojny światowej.

N a górze mieściła się duża sala sprzedaży i parę małych pomieszczeń: kantorek ojca i pokoik księgowej. Wystrój piętra został utrzymany w tym samym stylu co parteru - też brązowe drewniane półki, nie wszystkie jednak, tak jak na dole, otwarte. Ojciec sprzedawał tu wyłącznie specjalistyczne narzędzia, więc przechowywał je w regałach za szkłem. Sklep ojca był jedynym na Polskę przedstawicielem znanej niemieckiej firmy Zwiellinger-Remscheid- Solingen, produkującej sławne ostrza, czy to typu przemysłowego, czy zwykłe nożyczki, noże, brzytwy, piły... To były ostrza dla wszystkich możliwych branż - drogi, najwyższej jakości specjalistyczny sprzęt, często w ogóle nie produkowany u nas w kraju. Ludzie, którzy tu przychodzili - a na piętrze było znacznie mniej ruchu niż na parterze i ekspedientów też było niewielu - mieli sprecyzowane życzenia. Często dokonywali też zakupów znacznie większych i droższych, niż robiono na parterze. Ojciec zresztą nie tylko sprzedawał sprzęt Remscheid-Solingen w sklepie.

Rozprowadzał go także w hurtowej sprzedaży po całej Polsce.

- Kamienica sięgała aż do Wrocławskiej i tam też były jakieś sklepy. Czy należały do pani ojca? - Tak, lecz ojciec je wynajmował. Tam też był parter i piętro, tylko inaczej podzielone, tak że sklepów było więcej. Na piętrze był przed pierwszą wojną dom maklerski, giełda towarowa niejakich panów Aufricht i Mandowsky. Na dole była drogeria, sklep ze sprzętem oświetleniowym, restauracja... W całym domu było przed wojną ok. 20 różnych sklepów czy biur.

Ciekawe, że choć sklepy przy Wrocławskiej były i są do dziś oddzielone od sklepu przy Szkolnej, to pierwsze piętro zostało tak zbudowane przez ojca, że bez trudu można je połączyć w jedną całość, tworząc coś w typie nowoczes

Sklepy od ul. Wrocławskiej, ok. 1910nego domu towarowego. Przechodziłoby się wtedy piętrem od ul. Szkolnej wzdłuż Gołębiej do Wrocławskiej. Jak sklep był zabezpieczony przed złodziejami - jeżeli w ogólebył?

Jakoś ojcu nie przychodziło do głowy, żeby oprócz zamykania sklepu na sztabę dodatkowo się zabezpieczać. Nie pamiętam żadnego włamania. Był oczywiście dozorca posesji, w nocy się kręcił po ulicy i podwórzu, ale to był dziadek, pan Fąfara, który miał taką dyżurkę i w niej siedział. Pilnował raczej porządku niż sklepu, żeby pijak jakiś w nocy nie zabrudził chodnika. Nie wiem, może to były inne czasy, a może tylko nam się wydawało.

W każdym razie poczucie bezpieczeństwa było znacznie większe.

CHŁOP NASZ PAN

- O której otwierano sklep? - Wcześnie, o ósmej rano. Wymagała tego specyfIka branży. Nie pamiętam, czy była przerwa, być może. Sklep działał do godz. 18 czy 19. - Kim byli klienci? - W większości rzemieślnicy, którzy kupowali narzędzia i metalowe części potrzebne im do pracy. Przyjeżdżali z całej Wielkopolski. Bardzo liczną grupę klientów stanowili chłopi oraz właściciele dużych majątków ziemskich,

Andrzej Niziołek

którzy kupowali towar w dużych ilościach. W hurcie zaopatrywał się oczywiście cały detal - zachowały się spisy wierzycieli czy dłużników ojca. No i byli wreszcie drobni klienci. Panowie, którzy potrzebowali jakiegoś narzędzia albo kilkunastu gwoździ, czy panie, które dobierały sobie nakrycia stołowe, kupowały garnki. Jeżeli przychodził klient i mówił: - "Proszę różnych gwoździ za 2 złote!", to ekspedient robił mu poznańską tytkę, taki rulonik zwijany z kawałka mocnego papieru, w którą nasypywał mieszankę gwoździ. I w ten sposób otrzymywał gwoździe na domowy użytek ktoś, kto nie wiedział czy potrzebny mu będzie półcalowy gwóźdź czy bardzo cienki, czy do przybicia obrazka, czy szafki na ścianę. A za chwileczkę przychodził cieśla, który brał całą skrzynkę specjalnych gwoździ do podłóg. - Ilu naraz ludzi mogło robić w sklepie zakupy? Powiedzmy tylko na parterze. - Żeby nie przesadzić... Myślę że te 150 osób na pewno. Oczywiście czasami było tylko 10 osób, ale ja mam w swojej pamięci zawsze tłum klientów, który po prostu kłębił się przed ladami. Jako dziewczynka lubiłam wymykać się z domu do sklepu. Ten ruch, gwar, który tam był, mam jeszcze w uszach. Przekrzykiwania się, podawania. Na przykład taki obraz: starszy ekspedient, który stoi i podający mu towary uczniowie, którzy się dokoła uwijają, zbiegają na dół, do piwnicy, przynoszą towary. . . - Ilu było uczniów? , - To się zmieniało, ale ojciec miał przeważnie do 10 uczniów. Swiadectwo ukończenia nauki u Jana Deierlinga było przed wojną glejtem do przyjęcia w każdym sklepie branży metalowej. To opowiadali mi ludzie jeszcze po wojnie. Ile ja zawdzięczam, że ja skończyłem te trzy lata praktyki w sklepie pani ojca. Nie miałem żadnego kłopotu potem ze znalezieniem pracy". Kto skończył naukę albo pracował jakiś czas w tej firmie i dostawał świadectwo ukończenia nauki, a był pracownikiem sumiennym, miał otwarte drzwi w tej branży do każdego sklepu. To też jest dowodem świetności i uznania dla sklepu przy Szkolnej.

OJCIEC PATRIARCHA I EKSPEDIENCI

- Ilu sklep zatrudniał pracowników? - W ostatnich latach przed wojną - 40. Ale to było tylko przy Szkolnej, bo w sumie ojciec zatrudniał 140 osób. Pozostała setka pracowała w hurtowni przy Składowej, którą ojciec założył pod koniec lat dwudziestych. To byli sprzedawcy, magazynierzy, robotnicy, księgowe... No, ale te 140 osób to było już w okresie rozwoju firmy po kryzysie z początku lat trzydziestych, kiedy na pewno miał mniej pracowników. - Jakie warunki musiał spełniać np. ekspedient? - To byli przeważnie dobrze przeszkoleni młodzi mężczyźni, ubrani w jednolite fartuchy o barwie, jak pamiętam, ciemnej zieleni. Branża metalowa jest trudną branżą, o wiele trudniejszą od innych, bo trzeba wiedzieć, do

Rodzina Deierlingów i personel sklepu - Wigilia 1932jakich drzwi będzie np. pasował dany zawias. Toteż ekspedienci musieli być fachowcami, którzy potrafili klienta dobrze poinformować i obsłużyć. Inaczej - zakładano - nigdy już on do sklepu nie wróci. Przypominam sobie, jak ekspedienci, ale chyba też i inni pracownicy, mówili: "Kto wpadł na pomysł, żeby szef sobie kupował buty na gumowej podeszwie!" A ojciec robił obchody po sklepie cicho, nie rzucając się w oczy. Albo przechadzał się po galeryjce, która była obok schodów prowadzących na piętro. Miał wtedy cały parter jak na dłoni. Niewiele podczas tych obchodów mówił i później dopiero wołał na odprawę kierowników i przekazywał wszystko, co zauważył. Ojciec robił obchód sklepu wtedy, gdy miał czas, natomiast na pewno należało to do codziennych obowiązków kierownika działu sprzedaży. On nieustannie krążył między kupującymi, podawał towar, czuwał, żeby klient nie wyszedł ze sklepu źle obsłużony... To był jednak duży sklep, masa ludzi się przewijała i ojcu bardzo zależało na opinii. Dewizą sklepu było: "U Deierlinga jest wszystko". Nie warto szukać gdzie indziej, bo tutaj dostaniesz wszystko. Dlatego ten kierownik często np. stał przy wyjściu i pytał wychodzących klientów, czy zostali należycie obsłużeni, czy nie mają jakichś zastrzeżeń... Zgodnie z tym duchem dbania o klienta, wszyscy ekspedienci byli zobowiązani prowadzić krótkie notatki: czego zabrakło w sklepie, o co pytają klienci, czego nie ma w tej chwili w magazynie... Codziennie wieczorem oddawali te kartki kierownikowi sprzedaży - jako sygnał, że trzeba zamówić towar. Za mojej pamięci, czyli w latach 30., były już także w sklepie telefony. Można było szybko porozumiewać się wewnątrz sklepu, a poza tym klienci mogli dzwonić z zewnątrz i pytać, czy jest dany towar.

Andrzej Niziołek

List gratulacyjny od personelu z okazji 60 urodzin Jana Deierlinga

Wygląda na to, że pani ojciec dosyć mocną ręką trzymał firmę. A jak się odnosił do pracowników? - To były stosunki troszkę patriarchalne. Ojciec nie był wylewny, ale myślę, że był na swój sposób serdeczny i chyba dobre stosunki panowały między nim a pracownikami. Niemniej jako szef był surowy i na dystans. Generalnie uważał, że trzeba sobie zjednywać ludzi nie tylko płacą lecz również nagrodami - ale były też przypadki, kiedy karał zwolnieniami. Były np. robione badania uczciwości w sklepie. Niekiedy po pracy kierownik stawał przy drzwiach a pracownicy wyciągali kule. Jedna była innego koloru - ten kto ją wybrał, poddawany był rewizji. Pewno tam i coś ze sklepu ginęło, ale nie było krat, policja się nie kręciła... Myślę, że pracowano jednak w warunkach wzajemnego zaufania i solidności.

- Pani ojciec był skazany na zaufanie do swoich pracowników. Sam chyba nie był w stanie objąć tego wszystkiego, co codziennie działo się w firmie? - Tak i nie. Ojciec miał tę firmę w głowie, miał genialną pamięć. Nie spotkałam człowieka o takiej pamięci. Znam sytuacje, kiedy przynoszono mu jakieś papiery do przejrzenia i potrafił wśród tych cyfr wychwycić błędy. Mówił wtedy: "Bzdura, idź to sprawdź, tu się konto nie zgadza". Ale oczywiście na powodzenie firmy ojca składał się cały zespół ludzi.

- Czy w firmie Deierling był jakiś system premiowania i wiązania z nią pracowników? - Ojciec dawał swoim pracownikom specjalne premie, które mogli lokować w firmie na oprocentowanie. To miało ich z nią integrować albo zainteresować wynikami finansowymi firmy. Zawsze też były fetowane jubileusze pracy u ojca. Wieloletni pracownicy dostawali wtedy wspaniałe prezenty, np. cenne zegarki, ojciec wyprawiał nawet z tej okazji bankiety, mimo że nie był to typ człowieka towarzyskiego, nie bywał często w lokalach. Kiedyś w czerwcu zaprosił na bal wszystkich swoich pracowników do Ludwikowa nad Jeziorem Góreckim, do wspaniałej restauracji pana J óźwiaka, który miał też restaurację "Adria" w Poznaniu. Byłam tam, więc wiem, że bawili się do rana i długo chwalili doskonałe jedzenie. Tym wszystkim, którzy mieli duży zakres obowiązków albo poważną funkcję, ojciec dawał służbowe mieszkania. N p. przy Składowej były cztery mieszkania, przy Grunwaldzkiej jedno, przy Szkolnej dwa - przeznaczone właśnie dla kierowników. Nie wszyscy mieszkań potrzebowali, ale kto potrzebował a ojcu zależało na tym pracowniku, to dostawał służbowe mieszkanie.

SKROMNY KUPIEC RADZI HUTOM - Skąd pani ojciec sprowadzał wyroby żelazne do sklepu? - Ojciec brał towar bezpośrednio z hut i dużych fabryk. Głównie polskich, poza dwiema czy trzema niemieckimi. Pamiętam nazwy niektórych: Syndykat Polskich H u t Żelaznych z Katowic. Herzfeld & Victorius z Grudziądza - brał stamtąd piece. Śląski Przemysł Cynkowy z Kostuchny, skąd szły wiadra. Bracia Szajn z Będzina - największa fabryka gwoździ i łańcuchów w Polsce. Huta Pokój, Żelazo-Hurt i Wspólnota Interesów Górniczo-Hutniczych - mieściły się w Katowicach. Wszystko to były potężne zakłady metalowe. Towary przychodziły wagonami, w dużych ilościach na własną bocznicę kolejową. Mieliśmy przy ul. Składowej hurtownię - pięć dużych magazynów! Więc można sobie wyobrazić, ile przychodziło tego żelaza.

- Z tego, co pani mówi, można wnioskować, że firma Jan Deierling była centrum sprzedaży żelaza na Wielkopolskę. - Na całą zachodnią Polskę! Coś panu powiem. Ojciec nie tylko sprzedawał wyroby oferowane mu przez fabryki. Huty wyrabiały produkty wprost pod jego zamówienia! Kiedy w 1938 r. dostał od prezydenta RP "Złoty Krzyż Zasługi", w "Rynku Metalowym i Maszynowym", tygodniku tej branży, napisano: "Można by naliczyć z górą 100 i więcej wyrobów metalowych, dziś kurantowych na rynku i całkowicie polskimi rękoma i kapitałem wytwarzanych, które głównie - jeśli nie wyłącznie - powstanie swe zawdzięczają zamówieniom poważnym, radom i pouczeniom, nawet poparciu kapitałowemu Deierlingów". To nie było bez racji! Firma dawała hutom bodziec do produkcji - ojciec po prostu mówił im, na co jest zbyt i co mają robić. "N ie produkujcie takich dźwigarów, tylko takie. Róbcie takiej i takiej wielkości łańcuchy"...

Andrzej Niziołek

Pewnego zdarzenia ojciec nigdy nie eksponował, ale ja przypominam sobie taką chwilę, kiedy siedzieliśmy przy obiedzie i przyszła ze sklepu wiadomość: przyjechała bardzo poważna delegacja którejś z hut z Katowic. Ojciec przerwał jedzenie - co mu się nigdy nie zdarzało - i zszedł na dół. Ci z delegacji powiedzieli: "Panie Deierling, proszę nas ratować, nie mamy na wypłaty". I ojciec dał im gotówką kilkaset tysięcy złotych. Nigdy mu tego ta huta, do samego wybuchu wojny, nie zapomniała - dostawał od nich towar z góry, w każdej chwili i po specjalnych cenach. I to jest przykład, jak takiego giganta ratował czasem skromny skądinąd kupiec hurtowy czy detalista... Zresztą, swoją drogą, oni mieli też dużo szczęścia, że ojciec dysponował w tym momencie taką gotówką. Bo nie chodziło o czeki, o weksle, o przelewy - chodziło o żywą gotówkę.

HURTOWNIA PRAWIE DOSKONAŁA

Dawniej niż sięgam pamięcią - bo w roku 1926 OJCIec zabudowania upadłej firmy "Agraria" przy ul. Składowej kupił i otworzył tam w 27 r. wraz z bratem Maksymilianem równoległą firmę: "Bracia Deierling hurtownia żelaza i stali". Składowa to była inwestycja, która wyszła ze sklepu przy Szkolnej.

- Kolejny krok w rozwoju firmy? - Tak. Ojciec musiał kupić Składową, bo w sklepie zaczynał się dusić.

Mimo popytu nie mógł zamawiać większych dostaw towaru, bo po prostu nie

Ekspozycja hurtowni Braci Deierling na targachmiał gdzie go trzymać. Ta "Agraria" to była fabryka maszyn rolniczych, która miała kilka dużych magazynów o powierzchni 8 tys. metrów kw. Ojciec przed tym zakupem używał jako magazynu część 500-metrowej piwnicy przy Szkolnej i wiatę w podwórzu.

Początkowo ojciec prowadził tę hurtownię z bratem, ale w 1930 r.

Maksymilian występuje ze spółki i wyprowadza się za granicę... - To już był okres wielkiego kryzysu gospodarczego. Właśnie, jak firma go przetrwała? - Na szczęście bez większych strat. To jest coś, co dla mnie stanowi fenomen, bo doskonale zdaję sobie sprawę co oznacza kryzys całej gospodarki. We wszystkich dziedzinach począwszy od 1929 r.: węgla nie dowożono, koleje stawały, pieniędzy wszystkim brakowało, a ojciec krótko przedtem otworzył hurtownię... I przetrwał ten kryzys. Pewno tak wesoło nie wyglądało, ale przetrwał... Myślę zresztą, że trochę pomogła mu w tym renoma firmy istniejącej na rynku od 1898. - Jakie były lata po kryzysie? - Do 1936 r. ojciec sam prowadził sklep i hurtownię. W tym roku dobrał sobie wspólnika działalności detalicznej, pana Józefa Grabowskiego, kupca żelaznego z Obornik. Odtąd sklep zwał się "Jan Deierling i ska". Ten napis przed wojną wszędzie się powtarzał: na sklepie, na samochodach... Ojciec miał 60 proc. firmy, Grabowski 40 proc. Wszedł do spółki wpłacając swój udział w gotówce - to było dosyć ważne - i od tego momentu to on kierował sklepem. - Pani ojciec zrezygnował z prowadzenia sklepu, który stworzył? - Tak. Zasadą ojca było mieszkać nad zakładem pracy. Być zawsze na miejscu i czuwać. Nawet, tak mi się wydawało, że będąc z rodziną, wyjeżdżając gdzieś z nami - on był myślami w firmie. Rodzina i sklep to były jego dwie pasje życiowe. Toteż kiedy ojciec dobrał sobie wspólnika przenieśliśmy się na Składową, a nasze mieszkanie przy Szkolnej zajął wspólnik p. Grabowski. Składowa to był budynek administracyjno-mieszkalny pochodzący z 1907 r.

i pięć dużych magazynów. Ojciec kupił to i mocno przebudował. Wybudował np. bocznicę kolejową, żeby wagony kolejowe z żelazem mogły podjeżdżać pod same magazyny. Hurtownia była czynna już od siódmej, pracowano przeważnie długo, jeżeli trzeba było - nawet do zmierzchu. W magazynach było mniej więcej to samo, co w sklepie, tylko oczywiście w znacznie większych ilościach. - Kto się zaopatrywał w hurtowni? Inne sklepy? - Spośród sklepów głównym odbiorcą był sklep przy Szkolnej, ale przy Składowej zaopatrywały się też wszystkie detaliczne sklepy z miasta i Wielkopolski. Przede wszystkim jednak na Składową przyjeżdżały firmy budowlane. Hurtownia brała od nich zapotrzebowanie na towar, a nawet wymiary dźwigarów, nadproży i innych towarów, które potrzebowały. Potem wszystko przygotowywała i dostarczała wprost na plac budowy. Chodziło o to, żeby towar długo nie leżał w magazynie, zaś budowlanych bardzo przyciągała ta dogodność. Kogokolwiek z nich spotykałam po wojnie, mówił mi: "Nie było

Andrzej Niziołekidealniejszej firmy niż Jan Deierling - przygotowywała nam wszystko na . " mIarę . Przy tym hurtownia ojca uchodziła za najtańszą w branży metalowej.

Kupując w zakładach metalowych ogromne ilości towaru, korzystał z bardzo dużych rabatów. - Czy jednak w momencie otwarcia hurtowni nie spadły obroty sklepu przy Szkolnej? - Nie. Tam zostały specjalistyczne narzędzia i był bogaty wybór towarów, które głównie sprzedawały się w detalu...

AUTO NA ZACHĘTĘ

- Pani wspomniała, że firma miała samochody.

- To były samochody dostawcze, rozwożące klientom towar. Ojciec zatrudniał 8 akwizytorów, którzy jeździli w teren i przywozili zamówienia od sklepów. Hurtownia działała według zasady: do godz. 12 zamówiony towar - w tym samym dniu dostawa. Po 12 - niestety nazajutrz. Towar dostarczano klientom tymi właśnie samochodami. Wyroby metalowe są ciężkie i zajmują dużo miejsca, dlatego zapewnienie dostawy było ogromnym ułatwieniem dla klienta, a zwłaszcza dla drobnego detalisty na prOWInCJl. - To były ciężarówki, półciężarówki? - Jedna z nich była cała obudowana. Myśmy nazywali ją reklamówką.

Był to rodzaj dzisiejszej nyski czy mercedesa dostawczego. Cztery pozostałe były samochodami ciężarowymi. Prócz tego firma dysponowała także autem osobowym. - Towar rozwożono za darmo? - Za przewóz ze składu na dworzec lub do klienta, firma doliczała do rachunku 0,3 proc. Ale zarazem, jeśli klient w ciągu pięciu dni od wystawienia rachunku zapłacił go gotówką, firma udzielała 5 proc. rabatu. Te proporcje pokazują, jak promowano dobrego klienta. - Przed samochodami były jakieś wozy konne? - Tak. W sklepie przy Szkolnej wozy były prawie do wybuchu wojny, długie, długie lata. Przypuszczam, że wozy konne zniknęły w firmie jakieś dwa, trzy lata przed wojną. Jak się wchodzi przez bramę na podwórze jeszcze dziś widać metalowe szyny wtopione w beton, które odpowiadają dokładnie rozstawowi kół wozu konnego.

ZAMOŻNOŚĆ NIE NA POKAZ

- Orientuje się pani, jakie zyski firma przynosiła ojcu? - Zachowały się roczne bilanse hurtowni z lat trzydziestych. W roku 1938 obrót towarowy wyniósł ponad 3 min 500 tys. zł. W 1933 r. po kryzysie gospodarczym, ojciec zaczynał od obrotu 1,4 min. W ciągu pięciu, sześciu lat wzrósł więc on prawie trzykrotnie. Zysk poszedł w górę od 54 tys. do 300 tys. rocznie, czyli był sześciokrotnie większy!

Co ojciec robił z tymi pieniędzmi? Inwestował, bez przerwy inwestował. Ojciec niechętnie manifestował swoją zamożność. Zresztą nie wiem, czy ją miał - wszystkie środki były w obrocie. Taki przykład - za wybudowanie domu państwo na 15 lat zwalniało z podatku od nieruchomości, więc ojciec co roku budował dom czynszowy! To był człowiek, który sam się tworzył. Robił to, co lubił, ale miał też znakomity zmysł organizacyjny i umiejętność kalkulacji kupieckiej. Nie wydawał nigdy więcej niż miał, albo spodziewał się mieć, nie brał prawie żadnych kredytów bankowych, pracował własnym kapitałem. Miał we krwi uczciwość i solidność. I miał odwagę podejmowania ryzyka. To były cechy, które pozwoliły mu się wybić. - Na jakim poziomie zamożności rodzice prowadzili dom? - Nie było u nas biednie, ale nigdy nie odczuwaliśmy też nadmiaru pieniędzy, czyli dom był skromnie i oszczędnie prowadzony. Tak byłyśmy wychowane. Dostawałam dwa złote kieszonkowego miesięcznie, ale pewnie dziewczynce dwunastoletniej nie było potrzeby dawania więcej. Oczywiście, takich rzeczy jak zeszyty, buty, ubiory, miałam aż w nadmiarze. Mój ojciec prawie w ogóle nie nosił przy sobie pieniędzy. Mówił, że to nie jest potrzebne, pieniądze mają być w kasie. Nie wiem, czy nosił nawet jakieś drobne. Ze zdziwieniem zobaczyłam pewnego razu, gdy poszliśmy do jakiegoś

Rodzina Deierlingów ok. 1933 r.

Andrzej Niziołeksklepu, że zamiast zapłacić podpisuje rachunek. Ekspedient powiedział mi wtedy: "Pan Deierling nie musi mieć pieniędzy". Było to wydarzenie, które mnie, małą dziewczynkę, straszliwie zbulwersowało, bo mnie nikt niczego nie chciał dać bez pieniędzy...

ŻYCIE KUPCA ŻELAZNEGO

- Jaki był pani ojciec? Jakie prowadził życie? Jakiś jego obraz już się wyłonił w trakcie tej rozmowy, ale uzupełnijmy go. - Jan Deierling był człowiekiem skrytym i małomównym. Powściągliwym, powiedziałabym. Kupić słowo było u niego ciężko, ważył to słowo, ale mówił rzeczywiście rzeczy ważne. Był średniego wzrostu. Zawsze dobrze ubrany: nosił przeważnie szary garnitur, codziennie świeżą koszulę, stale pod krawatem... Nigdy nie miał wygniecionego ubrania, nie widziałam go też rozchełstanego czy nieogolonego. Miał "żelazne zdrowie", to na pewno. Nie pił, nie palił - czasem dobre cygaro. W starym zegarze stała butelka koniaku, którym częstował przyjaciół. Spać szliśmy nie tak późno - o dziesiątej była w domu cisza. Rano punktualnie o szóstej wstawał, o siódmej już było śniadanie na stole. O ósmej szła pełna praca. Jedynie robotnicy na Składowej przychodzili wcześniej. Czasem w ciągu dnia ojciec fundował sobie drzemkę. Robił też godzinną przerwę na obiad, ale był cały czas pod telefonem. Nic nie jadał w biurze, żadnych kanapek. Na obiad przychodził do domu.

Jadł skromnie: zupę z płatków owsianych, razowy chleb, który smarował miodem, lekkostrawny obiad i taką kolację około szóstej wieczorem... Jedyny luksus, jaki pamiętam i na jaki sobie pozwalał, to był kawior, który brał z delikatesów pana Rotnickiego. Mama zawsze podawała go ojcu z dużą dezaprobatą.. . Ciągle pracował. Niewiele jeździł na wakacje, ale jak już pojechał, to do Włoch. Rodzice zabrali mnie zresztą, to było w 39 r. w kwietniu. Pojechaliśmy na pielgrzymkę wielkanocną do Rzymu razem z innymi rodzinami z całej Polski. Pielgrzymce pociągiem przewodził biskup Adamski. Wyjazd organizowała firma Lis Cook. - Nie mówiliśmy jeszcze w ogóle o pani matce. Kiedy pani ojciec się ożenił? Bardzo późno, mając 43 lata. Tak, że jak wojna wybuchła, miał skończone 60 lat i 3 małe córki. Moja mama, Ewa z domu Błotnicka, pochodziła z rodziny szlacheckiej ze Stanisławowa. To była rodzina, która lubowała się w sztukach pięknych. Stryj mamy, Edward Błotnicki, był rzeźbiarzem. Drugi stryj Tadeusz Błotnicki - malarzem. Przyjaźnili się z Wyspiańskim, z Malczewskim, ojcem chrzestnym którejś z sióstr mamy był Sienkiewicz... Mój dziadek Błotnicki był dyrektorem poczty, jeden brat mamy dyrektorem kopalni w Borysławiu, zaś drugi, Zbigniew Błotnicki, szefował działowi finansowemu sklepu i był dla ojca człowiekiem stuprocentowego zaufania.

Zatem była to rodzina szlacheckiej inteligencji, bardzo patriotyczna.

Rodzina ojca miała znów inne, gospodarskie cechy. Choć i tu patriotyzmu nie brakło. Ojciec przed I wojną światową był członkiem organizacji "Sokół". Maksymilian Deierling walczył w wojnie polsko-bolszewickiej w obronie Wisły, a ojciec wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Jeżeli dobrze pamiętam, to ojcu podlegały - pewnie z tytułu zawodowych umiejętności - służby zaopatrzeniowe. Po prostu organizował powstańcom jedzenie. Opowiadał, że miał podczas powstania doskonałe powiązania z piekarniami, poza tym podczas I wojny w wojsku niemieckim pełnił kwatermistrzowskie funkcje.

Dyplom odznaki pamiątkowej nadanej Janowi Deierlingowi za zasługi dla Powstania Wielkopolskiego przez Naczelną Radę Ludową, 27.XII.1919

Pamięta pani mieszkanie rodziców. Jak wyglądało? W domu przy Szkolnej mieszkanie było przestronne, pięcio - sześciopokojowe, odpowiednio wyposażone i urządzone. Mieściło się na drugim piętrze, było słoneczne i kojarzyło mi się zawsze z ładnymi meblami. Z mieszkania na Składowej najlepiej pamiętam gabinet ojca i meble w nim stojące - gdańskie, rzeźbione, które bardzo lubił. Stała tam m.in. piękna średniowieczna rzeźba św. Jerzego. Było też pięć krzeseł, kanapa, dwa fotele, stylowa lampa, pięknie rzeźbione dwustronne biurko i duża szafa, jedyny mebel, który przetrwał wojnę. Meble były czarne. Na podłodze leżał dywan...

Andrzej Niziołek

Gabinet był przestronny, nieprzeładowany meblami. Taka sama była zresztą też jadalnia, tylko w brązie. Natomiast salonik był już w stylu biedermeier. Ojciec nie prowadził wystawnego trybu życia, ale kochał ładne rzeczy.

Miał ładne meble, kolekcjonował ładne dywany i kupował obrazy polskich malarzy. - Czy ktoś doradzał pani ojcu podczas kupowania mebli i obrazów? - Przypuszczam, że kierował się tu trochę własnym gustem, a trochę gustem matki. Ojciec wykazywał duże poczucie smaku. Był członkiem Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, miał przyjaciół artystów malarzy, fotografów, architektów. Bywał u nas malarz Stanisław Smogulecki, pan Prejbisz znany fotograf, pan Tatula, malarz z wichrowatą czupryną i architekt PospieszaIski - najbardziej u nas zadomowiony, który doradzał ojcu we wszystkich sprawach architektonicznych i budowlanych. Ojciec lubił dobrą muzykę, dużo czytał, nawet bardzo dużo. Miał w gabinecie, w gdańskiej biblioteczce, całą klasykę polską. Myślę, że jej zawdzięczał piękną polszczyznę w mowie i piśmie, bo nie ukończył przecież polskiej szkoły. - Skąd miał na to czas, jeżeli prowadził tak intensywną działalność handlową? - Nie wiem, ale miał czas nie tylko na czytanie. Bywał na wszystkich premierach operowych. Rodzice nie bawili się hucznie, rzadko były w domu większe uroczystości, najwyżej ojca jakieś okrągłe urodziny czy imieniny - wtedy wydawano przyjęcia... - Musiało być wielkim wydarzeniem w życiu ojca przyznanie mu przez prezydenta Rzeczypospolitej "Złotego Krzyża Zasługi"? - Tak. "Rynek Metalowy i Maszynowy", tygodnik branżowy, został z tej okazji wydany złotymi literami. Rzadko się zdarzało, żeby kupiec dostawał wysokie odznaczenie państwowe. Ojciec otrzymał je 17 grudnia 1938 r. za działalność - jak napisano - "społeczną", tak widocznie rozumiano wtedy jego działalność gospodarczą.

CHODŹ ZA MNĄ I SŁUCHAJ

- Ojciec zbliżał się przed wojną do wieku emerytalnego i nie miał dorosłych następców, a ja najstarsza z jego trzech córek, miałam dopiero 12 lat. A w etosie kupca było, żeby firma pozostawała w rękach rodziny, żeby obcy jej nie przejął. Toteż ojciec mówił mi zawsze: "Masz chodzić za mną i słuchać. Jak dorośniesz, musisz być wykształcona w kierunku ekonomicznym. Poślę cię do angielskiej szkoły, albo do Niemiec, masz się dobrze uczyć, bo trzeba firmę rozwijać. Żelazo to dobry interes, nie podlega modom i koniunkturom, zawsze będzie potrzebne". Tak mi to tłumaczył, małej dziewczynce.

Moje dzieciństwo upłynęło między zabawkami a uciekaniem do sklepu, gdzie mi się strasznie podobało. Tam kwitło życie, coś się działo. Wzrastałam w cieniu tego sklepu...

Ojcu oferowano przed wojną kupno fabryki braci Szajn; ale nie podjął propozycji. Natomiast wziął sobie wspólnika, który nie był mu potrzebny finansowo, tylko fizycznie. Stąd też hołubienie tych kierowników, na których musiał się opierać. Następcy rośli ojcu bardzo powoli i jeszcze nie mógł się .. . , nImI zastąpIc. - A potem przyszła wojna i tak wszystko zabrała.

- Tak. To było przecięcie szokowe. A potem przyszli komuniści i też wszystko zabrali - to, co próbowaliśmy odtworzyć po wojnie. Po raz drugi.

CZAS HUNÓW

- Co się stało z pani ojcem, gdy do Poznania wkroczyli Niemcy? - Niemcy od razu go aresztowali i zamknęli w Ratuszu jako zakładnika.

Zrobili taką listę trzydziestu paru prominentnych osób w mieście - byli to głównie profesorowie uniwersytetu, ale też prawnicy, artyści - których zamknęli, aby powstrzymać opór. Oni byli pierwsi do rozstrzelania, jeśliby coś się stało. Później z Ratusza przeniesiono ich do dawniejszej szkoły Kolegium Marianum przy ul. Różanej. Kilka osób spośród nich rzeczywiście rozstrzelano. Na przykład malarz Smogulecki, który był przyjacielem ojca, zginął. Ojciec przesiedział jako zakładnik sześć tygodni. Zdążyli mu w tym czasie wszystko odebrać: mieszkanie, nieruchomości, firmę, sklep. Mama, ja i moje dwie siostry ukrywaliśmy się w Puszczykówku, w domu letniskowym. Ale wyrzucono nas z tego domu i całą okupację spędziliśmy w małym domku ogrodnika. Ojciec uratował życie ale cały majątek stracił. - Z czego żyliście? - W 1939 r. ojciec był już starszym człowiekiem i Niemcy pozwolili mu egzystować bez jakiejś ciężkiej pracy zarobkowej. Z czego żyliśmy? Co tu mówić - ojciec co rusz obcinał w pantoflach i butach obcasy, wyciągał z paska i ze schowków pieniądze. Ja mając 15 lat poszłam do pracy i zarabiałam 80 marek, masę pieniędzy na ówczesne czasy. Najpierw byłam ekspedientką w sklepie piekarniczym, a potem w sklepie żelaznym przy Sw. Marcinie, koło Kantaka. Przed wojną był to sklep żelazny pana Mieczysława Molickiego a w czasie okupacji miał go Niemiec Stalmann. Pracowałam tam do końca wojny. Stalmann był poznańskim Niemcem, znał nazwisko ojca, więc traktował mnie trochę lepiej, nie miałam żadnych szykan i nawet pozwalał, bym robiła rzeczy trochę ważniejsze niż sprzedaż. Zanosiłam do banku różne papiery, pisałam na maszynie... - Jak pani ojciec przeżył stratę wszystkiego, co w życiu stworzył? - Niemcy zabierali sklepy i firmy wszystkim. Wywieźli z Poznania prawie całą rodzinę matki. Represje dotknęły taką masę ludzi, że cieszył się, iż żyje. Hodował króliki, miał kozę, uprawiał fasolę i z tego też żyliśmy. Poza tym rodzice sprzedawali po kolei to, co zdołali zachować z biżuterii: jakiś pierścionek, bransoletę... Pamiętam, zaraz jak ojca wypuścili przyjechali panowie z firmy Remscheid-Solingen, której wiele lat był przedstawicielem w Polsce, i mówili, że

Andrzej Niziołekjest im bardzo przykro, ale niewiele mogąpomóc. Bali się kontaktu z ojcem ale jednak przyjechali. Tłumaczyli ojcu, że nie cały naród niemiecki jest taki. "My zachowujemy swoją odrębność, a ci, którzy tu przyszli, to jest ten shunt, ta gorsza kategoria Niemców i ludzi, którzy szukają łupów i łatwych zdobyczy. Niech pan tego nie utożsamia z naszą firmą". Nie wiem, czy dali ojcu jakieś pieniądze, pewnie tak. Po wojnie napisałam do nich i mi odpisali: "Jeżeli tylko państwo będziecie prowadzić interesy w każdej chwili jesteśmy gotowi udzielić wam wszelkiej akredytacji". Tak, że ci układni nadreriscy kupcy byli przeciwstawieniem prusackiej butności. Widać było, że dobre interesy z ojcem robili. - Kto przejął majątek Deierlinga w czasie wojny? - Sklep przy Szkolnej prowadził Treuhander, niejaki Kurt Lentz, a hurtownię na Składowej firma Eisenhandel und Stahlbau G.m.b.H., należąca do koncernu Kruppa. W mieszkaniach ojca rezydowali wyżsi oficerowie, a później dyrektorzy tych niemieckich firm. Oni, jak słyszałam, nie mogli wyjść z podziwu, iż tak dobrze zaopatrzony sklep i hurtownia były w ręku jednego kupca. Po wojnie majątek został ojcu zwrócony? - Tak, jednak mieszkanie, sklep i magazyny były splądrowane i częściowo zniszczone, spalone. Kamienica przy Szkolnej doznała niewielkich zniszczeń, choć spadły na nią cztery bomby. Przetrwała dzięki swojej konstrukcji - bomby zniszczyły tylko górę, tak że podnosiłam dach po wojnie. Przejmowaliśmy majątek jak po najściu Hunów...

PRZEGRANA WOJNA Z HILARYM MINCEM

- Po wojnie, w 1946 r. z siostrą i panem Grabowskim, wspólnikiem ojca, który wrócił z obozu zsyłki pod Hamburgiem, z największym trudem otworzyliśmy sklep przy Szkolnej. Udało się przywrócić do życia nawet pierwsze piętro. Wnętrze właściwie nie było zrujnowane tylko zniszczone przez rabunek Rosjan i Polaków: wszędzie rozrzucone były kartony i żelazo, niektóre regały były połamane, musieliśmy je wyremontować. - Pani ojciec już nie powrócił do kupiectwa? - Też się włączył, ale nie bezpośrednio. Sklep nawet zmienił nazwę - teraz nazywał się "Józef Grabowski, dawniej Jan Deierling". Ojciec był już za stary, by wszystko rozpoczynać od nowa, był w nim jakiś niepokój, zmęczenie. Ale przychodził codziennie do firmy, czuwał, jakby prowadził ją w dalszym ciągu. I sklep się nawet zaczął rozwijać, zatrudnialiśmy 15 osób. Zaczęła się odbudowa, ludzie poszukiwali towaru. Tylko hurtowni ponownie już nie otworzyliśmy. Najpierw nie mieliśmy pieniędzy, a potem do tych budynków weszło" Społem". - Skąd sklep brał towary? - Oczywiście kontakty ojca z hutami i zakładami metalowymi były zerwane, w ogóle do nich nie docieraliśmy. Zaczęła natomiast funkcjonować w sklepie przedziwna instytucja: skupu towarów. Różni ludzie przywozili nam najróżniejszy towar, często pewnie z rabunku z Ziem Zachodnich, bo byłamasa poniemieckich xi.zc7y. I tak kupowaliśmy raz pięć kuchenek, raz trochę narzędzi i parę skrzynek gwoździ. . . Z puszczykowskiego kościoła, gdzie Niemcy mieli podczas wojny magazyn artykułów metalowych, proboszcz przywiózł nam i sprzedał cały wóz nocników. Szabrownicy wykradli wszystko, zostawili tylko nocniki. , Poza tym trochę hurtowni żelazem odbudowało się na Sląsku i stamtąd też kupowaliśmy. Szukało się jakichś magazynów poniemieckich, jeździło za towarem na zachód... Cały szereg firm w ten sposób podnosiło się po wojnie, ale w naszej branży było bardzo trudno. - Kiedy odebrano wam sklep? - W 1949 roku, kiedy rozpoczęła się niesławnej pamięci bitwa o handel.

Wygrał ją Hilary Minc, ówczesny Minister Handlu, ale przegrała gospodarka polska. Właściwie nie było upaństwowienia. Cały handel wykończono w sposób perfidny i szybki: upaństwowiono tylko hurtownie. Po prostu nie dano koncesji na handel hurtowy żadnej prywatnej firmie, a zaopatrzenia z przedsiębiorstwa państwowego nie można było dostać. A poza tym dołożono sklepowi taki domiar, czyli podatek obrotowy i dochodowy, że przekraczał wartość wszystkiego, co mieliśmy w środku. Ale to spotykało wszystkich. Myśmy dostali trzy miliony, które były pieniędzmi niewyobrażalnymi. Przez jedną noc wywiozłam wtedy z mieszkania wszystkie meble, żeby mi ich nie zabrali... Tak, że - można powiedzieć - wyszliśmy ze sklepu prawie dobrowolnie, nikt nas nie bił. - Jak pani ojciec przyjął ten cios? - Przypuszczam, że wykończenie handlu przeżył groźniej niż okupację.

Oczekiwał, że odbudowa kraju pomoże podnieść firmę, że ona jest społecznie użyteczna. I tego co się stało, tego masowego upaństwowienia zupełnie nie rozumiał. Pamiętam, że powiedział: "Słuchajcie, ja z tego pociągu wysiadam, ja się już do tego nie nadaj ę" . Ojciec zresztą wkrótce, w 1952 roku umarł. Zdążył jeszcze postawić dla siebie dom w Puszczykowie w latach 1948-49... To było ostatnie dzieło architekta PospieszaIskiego i ojca. Zmarł nagle, pracując w ogródku. Poczuł się słabo, dostał wylewu. Miał 74 lata... - Jakie koleje losu przeszedł sklep od momentu upaństwowienia? - N a początku był tam też sklep z artykułami metalowymi, prowadzony przez Centralny Zarząd Przemysłu Maszynowego i Metalowego. Tak to się górnolotnie nazywało. Ten Zarząd po przejęciu sklepu natychmiast wyrzucił zeń wszystkie meble, bo stwierdził, że nie pasują do współczesności. Na ich miejsce wstawiono brzydkie metalowe regały. Potem sklep przejęła firma "Arged" która sprzedawała w nim części sprzętu gospodarstwa domowego, następne było" Społem" i w 1989 r., po czterdziestu latach dopiero, znów rodzina zaczęła odzyskiwać swoją własność. Wynajęliśmy na razie sklepy i przygotowujemy się do otworzenia przy Szkolnej wielkiego centrum handlowego. Czyli po prawie stu latach chcemy wykorzystać tę możliwość, którą stworzył ojciec budując dom: zrobić przejście

Andrzej Niziołekpiętrem ze Szkolnej na Wrocławską. To jest oczywiście zamysł, do realizacji jeszcze daleko, potrzeba wiele pieniędzy. Co może wrócić do sklepu z dawnej branży? Kute żelazo, które tam było kiedyś, teraz sprzedaje się w hurtowniach na obrzeżach miasta i sklep z nim na Starówce nie ma racji bytu. Mogą wrócić najwyżej specjalistyczne narzędzia, wyposażenie wnętrz, artykuły gospodarstw domowego... N o, ale to będą robić może dopiero wnuki Deierlinga. Przychodzi trzecie pokolenie.

Przypisy od redakcji

1 O b amberskiej rodzinie Deierlingów wspomina M. Paradowska, Bambrzy w Poznaniu - wczoraj i dziś, Kronika Miasta Poznania, 1993, z. 3-4, s. 311-335. 2 Dom handlowy usytuowany między ulicami Wrocławską (d. nr 38) i Szkolną przypisywany jest architektowi F. Pfannschmidtowi, por. J. Skuratowicz, Architektura Poznania 18901918, Poznań 1991, s. 266.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1994 R.62 Nr1/2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry