KIEDY POZNAŃ W 1918 ROKUopuszczać domu i ponieważ jako wdowa mieszkała sama z dzieckiem, obiecał się nią zaopiekować. Potem rodzice udali się z Majo do domu. Padało i matka wzięła ich troje pod swój olbrzymi czarny parasol. Majo czuła się bardzo bezpieczna. Już dawno było ciemno, ulice były całkowicie wyludnione. Nic nie mówiono, co Majo wydawało się interesujące. Tylko razjeden ojciec powiedział, że jest to niesamowite uczucie, że nie natrafili na żołnierskie warty. Matka na to odpowiedziała: "No, dzięki Bogu". W niewielu oknach świeciło się światło. Czy wszyscy siedzieli w ciemnościach? Miasto wyglądało jak wymarłe, rodzice szli szybko, by jak najszybciej pokonać drogę. Ich kroki rozlegały się niezwykle głośno, a ich dźwięk wydawał się odbijać o nieme domy osobliwym echem. Majo zaczęła nagle iść na palcach ponieważ cisza i na niej zrobiła wrażenie. Niestety było to za trudne, żeby w ten sposób dotrzymać kroku rodzicom, więc zaprzestała tego. Nie odważyła się odezwać i mimo, że bezpiecznie szła między rodzicami, poczuła znowu strach. Miała wrażenie jakby byli sami na świecie. Nagle wszyscy w trójkę bardzo się przestraszyli. Z jakiejś bocznej bramy wyszły szybko dwie czarne postacie i zawołały: "Ręce do góry, Hande hoch! Stój, halt" Po polsku i po niemiecku. Ojciec zatrzymał się, podniósł ręce do góry i matka uczyniła to samo. Dziewczynka patrzyła zdumiona, bo dopiero teraz zauważyła, że obaj mężczyźni byli żołnierzami i trzymali w rękach broń, skierowaną na trzech przechodniów. Majo przywarła przestraszona i drżąca do ojca, który położył rękę na ramieniu dziecka. Żołnierze energicznie zarzucili broń na ramiona. Wtedy ojciec wyjął z kieszeni swojego płaszcza kawałek papieru. Żołnierze wzięli papier, stanęli z nim znowu w bramie, ponieważ wzmógł się deszcz. Zapłonęła jedna zapałka, druga. Wszystko odbywało się milcząco. Wreszcie żołnierze odezwali się, nagle zaczęli mówić dobrze po niemiecku. Wyjaśnili ojcu, że wszystko jest w porządku, ale powiniem postarać się, możliwie szybko dojść do domu, ponieważ w końcu panuje stan oblężenia. Papier powinien trzymać w ręce, z nim łatwiej przejdą, bo po drodze jest więcej posterunków, a nie wiadomo jak szybko mogą zacząć strzelać. Warty są ustawione w całym mieście i nikomu nie wolno wychodzić na ulicę. Rodzice mogli udać się z Majo w dalszą drogę i ojciec zapytał swoją córkę, czy bardzo się boi. Majo powiedziała tylko: "Och, nie wiem". A ojciec się roześmiał. To zdziwiło z kolei Majo, ponieważ wszystko wydawało jej się trochę niesamowite.
Kronika Miasta Poznania 1992 R.60 Nr1/2
Czas czytania: ok. 6 min.Kiedy jej matka także cicho się zaśmiała, nie mogła już nic zrozumieć. Tylko ojciec zauważył, że w bramie, gdzie stał posterunek, znajdowały się także dwie kobiety. "Zobacz", powiedział do matki, "nie jest aż tak gorąco, jak mówiono. Ci świeżo upieczeni chłopcy Polski znaleźli sposób, żeby uprzyjemnić sobie służbę na warcie w czasie stanu oblężenia i zatrzymali przy sobie nawet swoje dziewczyny!" Jeszcze kilka razy musieli trzej wędrowcy zatrzymywać się "w nowym świecie", a papiery ojca były poddawane ekspertyzie, zanim można było pójść dalej. Kiedy wreszcie dotarli do domu, ojciec powiedział do swojej małej Majo: "No, dziewczyno, ale miałaś przeżycie. Nie zapomnij tego. Bądź co bądź, to jest historyczne wydarzenie, że nasze miasto, nasza poznańska prowincja, stała się polska. Niech Bóg ma nas w swojej opiece. To dla nas Niemców gorzki dzień. Ale my chcemy
A. Wagner- Triebsch
i musimy spokojnie czekać na to co przyniosą następne dni. Mam nadzieję, że najgorsze mamy za sobą i właściwie nie było tak źle, co Majo?" Majo spojrzała z podziwem na ojca. Instynktownie poczuła powagę chwili.
Nawet jeśli przeżycie Majo było niewielkie i prawie niegroźne, nie zapomniała go nigdy i dopiero później, kiedy mogła więcej z tego zrozumieć, pojęła dobrze jego znaczenie. Również ból tej chwili, pozostał na zawsze w jej sercu.
Tłumaczyła: Dorota Mazurczak
ANNE WAGNER-TRIEBSCH
B yła prawie sześć lat w moim rodzinnym domu w Poznaniu. Była świadkiem moich narodzin i kochała mnie jak własne dziecko. Tekla nosiła strój bamberki, ponieważ jej przodkowie pochodzili z okolic Bamberga (między Wiirzburgiem a Bayreuth). Z tamtej okolicy, jak wiadomo, sprowadzono w Poznańskie w pierwszej połowie XVIII wieku wielu osadników. Ponieważ byli katolikami, ulegli w miarę upływu czasu polonizacji. Pielęgnowali mimo to swoją odrębność, swoje obyczaje i przyzwyczajenia a przede wszystkim swoje piękne stroje. Z upływem czasu jednak coraz rzadziej można było zobaczyć piękny strój bamberki. Jedynie w czasie różnych procesji można było je podziwiać znowu. Procesje z okazji Bożego Ciała trwały w Poznaniu cały tydzień, każdego dnia w innej dzielnicy. Wszystkie dzieci szkolne miały wtedy wolne i nie opuszczały prawie żadnej procesji. Zawsze było to godne obejrzenia. W czasach, kiedy przybyła do naszej rodziny Tekla, prawie nie widziało się kobiet, noszących stroje bamberki. Ale Tekla nie miała innych ubrań. Ona nosiła tylko ten strój. Strój "bamberki" bardzo dobrze pamiętam. Bluzki były kolorowe i bogato haftowane, przetykane złotymi i srebrnymi nitkami. Do tego kobiety nosiły trzy lub cztery spódnice, jedna na drugą. Dolna spódnica była najdłuższa a każda następna trochę krótsza, o tyle, że wszystkie można było dobrze zobaczyć. Były to ręcznie tkane, ciężkie spódnice wełniane, szerokie i gęsto fałdowane. Posiadanie prawdziwej "bamberki" w gospodarstwie, skłoniło moją mamę do tego, żeby zatrudnić jąjako kucharkę. Kiedy przychodzili goście, co często zdarzało się w naszym domu, Tekla musiała podawać do stołu w swoim odświętnym stroju. Dzięki temu była bardzo podziwiana przez gości a mama była z tego bardzo dumna.
Kiedy miałam pięć i pół lat, Tekla wyprowadziła się od nas - dzisiaj nie pamiętam dlaczego - ale w następnych latach często mnie odwiedzała i dużo opowiadała o moim dzieciństwie. Tak było dopóki nie przeprowadziliśmy się z Poznania do Wrocławia.
A. Wagner- Triebsch
Przypominam sobie jednak dobrze jej liczne wizyty, a kiedy przeprowadziliśmy się do Wrocławia, zapisałam wszystko co mi jeszcze przypominało Teklę. O tym chciałabym opowiedzieć. Sama Tekla była bardzo wesołym człowiekiem i chętnie się śmiała. Były to bardzo wesołe godziny, kiedy mnie odwiedzała. Myślę, że to jej niezachwiane wesołe usposobienie udzieliło mi się, ponieważ kiedy byłam małym dzieckiem właśnie ona się mną opiekowała i miała na mnie wpływ. Sama byłam bardzo żywotnym i niespokojnym dzieckiem i chętnie dokazywałam, czego Tekla nigdy nie hamowała. Myślę, że nawet jeszcze to rozwijała. Bardzo wyraźnie przypominam sobie, jak w przestronnej kuchni uczyła mnie tańczyć krakowiaka i polkę, głośno przy tym śpiewając. Ponieważ jako dziecko byłam delikatna i mała, nazywano mnie wtedy zwyczajnie "wróbelkiem". Lubiłam to. Dla "wróbelka" Tekla była punktem centralnym dzieciństwa, moją ucieczką. Nie tylko bóle brzucha czy gardła, katar i kaszel czy rozbite kolano, były wystarczającymi powodami, żeby uciec do kuchni, do Tekli. Tekla umiała wszystko. Pocieszyć, podmuchać, posmarować maścią, robić kompresy. Tak długo tuliła dziecko do siebie, aż się nie uspokoiło, a potem w kuchni było tak długo obracane w kółko, dopóki nie zaczęło się cieszyć i radośnie wykrzykiwać. Czy z medycznego punktu widzenia było to najbardziej prawidłowe, pozostaje nierozstrzygniętym. Mama naturalnie kochała także swoje dziecko, ale - właśnie w inny sposób. To nie było w jej stylu - okazywać czułość. Wymagała posłuszeństwa i absolutnej grzeczności. To ostatnie było bardzo trudne dla żywotnego dziecka. Czy było więc to takie dziwne, że wróbelek wciąż i wciąż biegał do kuchni? Czułość - dzisiaj określa się to jako kontakt fIzyczny - i pieszczoty, tylko u Tekli były niewyczerpane. W chwili gdy spisuję te wspomnienia o Tekli, mam na myśli jedno szczególne wspomnienie, które jeszcze dzisiaj odczuwam głęboko. Było to związane z wielkim przerażeniem Mamy i gęsto sfałdowanymi, wełnianymi spódnicami Tekli. Było to tak: kiedy Tekla była zajęta i stała przy piecu, "wróbelkowi" nie wolno było wtedy jej przeszkadzać. Ale on wymyślił sobie inny sposób, żeby się popieścić, pomysł prawdziwie "wróbelkowy". Kiedy więc nie wolno było przeszkadzać Tekli, wtedy dziecko wślizgiwało się pod szerokie spódnice Tekli, jak do domku ślimaka i cicho popiskiwało: "Tekla szukaj mnie, szukaj mnie..." Tekla nie mogła się obrócić, więc tak długo głaskała spódnicę dookoła, dopóki nie poczuła główki dziecka. Ono śmiało się wtedy i gruchało zadowolone ("gruchanie" jest typowym wyrażeniem Tekli). Jednak pewnego dnia skończyło się to "ciepłe gniazdko" na zawsze. Gdy "wróbelek" znowu kiedyś siedział w tym gniazdku pod spódnicami Tekli, przyszła Mama do kuchni: "Tekla gdzie jest dziecko? Nie ma go w pokoju dziecięcym, czy jest u pani?" Tekla mieszając z impetem w swoich garnkach, nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ "wróbelek" zapiszczał głośno z uciechy i zawołał "tutaj, tutaj!" W tym samym momencie Mama zauważyła dziecięce stopki pod spódnicami Tekli. Jaki wtedy rozległ się krzyk! Mama zgorszona wyciągnęła dziecko i potraktowała jego pośladki niezbyt łagodnie. "Wróbelek" nie wydał nawet z siebie dźwięku, bo nie mógł zupełnie zrozumieć sytuacji. Z surowymi słowami dziecko zostało wysłane do swojego pokoju. "Dopiero wtedy się zaczęło", opowiadała Tekla, "ach dziecko, jeszcze dzisiaj chce mi się pła
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1992 R.60 Nr1/2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.