SPOTKANIE Z MIASTEM MOJEJ SZKOŁY I MŁODOŚCI

Kronika Miasta Poznania 1992 R.60 Nr1/2

Czas czytania: ok. 4 min.

bocznych i wymianę ciemnych ławek na ich naturalny kolor, kościół stał się jaśniejszy. Również potężne filary sprawiały lżejsze wrażenie, ponieważ stały się widoczne jasne cegły. Jednak ołtarz, z wielkim krucyfIksem, przed którym byłem konfirmowany i ja, i moja młodsza siostra, był całkowicie zmieniony i obcy. Tylko ambona była ta sama, co najwyżej przestawiona i niżej opuszczona. W dzieciństwie fascynowały mnie w niej cztery drzeworyty z życia Jezusa, szczególnie wygnanie przekupniów ze świątyni, którzy jeszcze szybko zagarniali swoje pieniądze, zanim opuścili świątynię. To było znajome, tak jak i witraże przy ołtarzu z wniebowstąpieniem Chrystusa pośrodku. Jakże często chłopiec, dla którego ojcowskie kazanie było zbyt dalekie, spoglądając na te obrazy, puszczał wodze wyobraźni, zresztą wyobraźni o charakterze religijnym. Kiedy wystarczająco się już nafantazjował, o tym jak on sam obszedłby się z tymi, co wymieniali pieniądze, a z których jeden miał małpią twarz, z poczuciem winy kierował swoją uwagę znowu na kazanie. Pocieszające wraz z jednoczesnym poczuciem bólu było to, że w krótkim zarysie historii kościoła znajdującym się w przedsionku nie przemilczano, że kościół był kiedyś ewangelicki i nazywał się kościołem pod wezwaniem Chrystusa. Ogród probostwa, otaczający wokół kościół i leżący przed plebanią "ogródek kościelny" z wieloma szlachetnymi drzewami iglastymi, jak również okazały wjazd do kościoła, były miejscem mniej lub bardziej dzikich zabaw, których zazdrościło mi wielu kolegów ze szkoły. Teraz wszystko wydawało się mniejsze, mury zbliżyły się do sąsiadującej posesji, ponadto ogród stracił prawie całkowicie swoje drzewa i krzewy. Wokół kościoła było tylko nieuprawne, piaszczyste pole; pewnie żeby umożliwić procesje. Nie znalazłem śladu po krzewach winorośli, rosnących przy ogrodowym murze, przy których można było lasować jesienią ani też śladu po wysokopiennych krzewach różanych - dumie mojej matki! I o ile sam kościół był zadbany, obiektywnie oceniając, nawet stał się piękniejszy, o tyle tutaj czuło się zaniedbanie i obojętność.

W domu rodziców

W czasie tych wielu wizyt w kościele, nie miałem odwagi, żeby zapukać do drzwi plebanii przy FriedensstraBe 13. Pewnego nawet razu, stałem już przed masywnymi, dębowymi drzwiami i stwierdziłem, że ciężka, żelazna kołatka jeszcze istnieje - jednak jej nie poruszyłem. Dopiero później, kiedy moja żona i syn towarzyszyli mi w drodze na konferencję w Olsztynie i zatrzymaliśmy się w Poznaniu, sądziłem, że muszę pokazać chłopcu także dom moich rodziców, do którego kiedyś w Wigilię przyprowadziłem moją narzeczoną. Po wizycie w kościele, zapukaliśmy więc i zostaliśmy wpuszczeni przez wikarego, który co prawda nazywał się Szulc, ale nie rozumiał ani słowa po niemiecku. Przekazałem mu naszą prośbę po polsku, a on poszedł po proboszcza; ten nie był wcale chłodny i nieprzychylny, czego się obawiałem, lecz zachęcający i uprzejmy, a nawet przyjazny. W dziesięciopokojowym domu, w którym mieszkała nasza ośmioosobowa rodzina, a nawet długo także i babcia, mieszkał sam z dwoma wikariuszami i gospodynią. Miał więc dużo miejsca i był wdzięczny nie tylko za to, lecz także za solidny sposób wybudowania plebanii, powstałej w 1911 roku, która nadal nie wymagała remontu. Pokazał nam cały dom, który rzeczywiście

G. Rhode

był bardzo dobrze utrzymany i wciąż pytał moją żonę: "Czy wszystko dobrze - wszystko w porządku?" Przeznaczenie pomieszczeń było prawie nie zmienione, jedynie w pracowni mojego ojca proboszcz urządził biuro parafialne, które zajmowało teraz dwa pomieszczenia; ajadalnia została przebudowana na małe dwupokojowe mieszkanie. Właśnie ta jadalnia zawsze wydawała się mojej matce za mała o kilka metrów kwadratowych, ponieważ przy rozciągniętym stole nie można było posadzić więcej jak 16 osób, wobec czego liczba gości musiała być stale ograniczana! Duży i jasny pokój mieszkalny, jak i połączony z nim przez rozsuwane drzwi "salon", służyły teraz trzem duchownym jako jadalnia i pokój dziennego pobytu. Na piętrze znajdował się przestronny pokój rodziców przebudowany na dwupokojowe mieszkanie dla starszego księdza, istniał też nawet duży pokój gościnny - luksus, którym cieszyli się moi rodzice dopiero wtedy, kiedy prawie wszystkie dzieci opuściły dom. Ponieważ moi rodzice na początku 1941 roku, kiedy ojciec przeszedł na emeryturę, przeprowadzili się do mieszkania na piętrze, na plebanii nie zostały naturalnie żadne ich meble czy obrazy i ten fakt ułatwił zapewne rozmowę z aktualnymi właścicielami, którzy nie musieli się obawiać, że mamy pretensje do czegokolwiek. Przy okazji następnej wizyty z moją młodszą siostrą stwierdziliśmy, że jeden mebel był identyczny z zapamiętanym z naszego dzieciństwa: bardzo staromodne biurko z opuszczanymi dodatkowymi blatami w biurze parafialnym. Nie była to własność proboszcza, lecz parafii, dlatego zostało po przeprowadzce w domu. Nie było już olbrzymiej szafy do akt, której to też dotyczyło. Jeślijuż ta pierwsza wizyta była pełna harmonii i przyjazna a zakończyła się zaproszeniem na następny przyjazd, to następny pobyt, wiele lat później, z młodszą siostrą, był pod każdym względem taki, jaki powinien być. Z okazji dwudziestej niemieckopolskiej konferencji podręcznikowej były w polskiej telewizji nadane dwa wywiady ze mną. Przy tej okazji powiedziałem między innymi, że niektórzy polscy niemarksistowscy historycy w postawie i stosowanej metodzie są mi bliżsi niż niektórzy moi dogmatyczni koledzy niemieccy. Proboszcz obejrzał ten wywiad z aprobatą, liczył więc na moją wizytę i polecił swojej gosposi upiec ciasto. Kiedy faktycznie - po telefonicznym uprzedzeniu przyszliśmy, był radośnie podekscytowany, cały promieniał na twarzy i szukał pamiątki, którą mógłby mi dać, przede wszystkim zdjęcia domu i kościoła. Ponieważ moja siostra jako dawna nauczycielka w Gnieźnie biegle mówiła po polsku, mogliśmy długo rozmawiać przy kawie i cieście. Proboszcz zapewnił nas, że starsi ludzie w parafii opowiadali mu wiele dobrego o moich rodzicach, szczególnie jeśli chodzi o czas wojny, kiedy to mój ojciec wstawił się także za pozostawieniem proboszcza w sąsiedniej miejscowości - co prawda bez efektu. A potem padło pytanie, które brzmi nieprawdopodobnie, ale było rzeczywiście postawione: "Musicie państwo przecież przyznać, że utrzymaliśmy kościół i plebanię w jak najlepszym porządku? Gdybyewangelicy powrócili, mogliby przejąć wszystko w nienagannym stanie!" Oczywiście proboszcz, jak i ja sam, był świadom nierealności swego drugiego zdania. Wobec tego kulminacyjnego punktu naszej rozmowy bledną wizyty w innych miejscach wspomnień, gdzie częste zaniedbanie i zapuszczenie rzucały się w oczy, nie licząc dobrze utrzymanych, dawniej ewangelickich kościołów, w których tylko trzeba było przyzwyczaić się do przystosowania ich do katolickich mszy.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1992 R.60 Nr1/2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry