SPOTKANIE Z MIASTEM MOJEJ SZKOŁY I MŁODOŚCI
Kronika Miasta Poznania 1992 R.60 Nr1/2
Czas czytania: ok. 4 min.w istocie policjantów, żeby zarejestrowali szkody i przyjęli "doniesienie na nieznanego sprawcę", wtedy potrząsali głowami - co prawda z dezaprobatą - ale jednocześnie oświadczali, że posiadacz domu jest zobowiązany do jak najszybszego zlikwidowania szkód. Nie interesowało ich, czy i jak można było potem odzyskać swoje pieniądze. Poznań mojej młodości był więc zdecydowanie polskim miastem, z niewielką liczbą wpadających w oczy i dużą liczbą mniej widocznych, ale mimo to godnych zauważenia, niemieckich wysp, które występowały o wiele częściej w nowoczesnej, zbudowanej z rozmachem dzielnicy zachodniej niż na Starym Mieście czy w ubogich dzielnicach położonych na wschód od Warty. Dlatego też, dawni mieszkańcy Poznania, przy ponownej wizycie w swoim mieście nie przeżywają tak ciężkiego szoku, jak starzy mieszkańcy Wrocławia czy Kołobrzegu, którzy w czasie pobytu zostają skonfrontowani tam z zupełnie obcym miastem i całkowicie innym jego obliczem. Przeciwnie, w Poznaniu spotykałem Polaków w średnim i starszym wieku, którzy zawsze mieszkali w tym mieście i mieli nie tylko negatywne wspomnienia o Niemcach. Przydarzyło się to między innymi i mnie z kelnerem w ulubionym studenckim lokalu z likierami "Kantorowicz", nazywanym przez nas eufemistycznie "Kantresliz". Kiedy go dokładnie trzydzieści trzy lata po ostatniej tam bytności, rozpoznałem i zagadnąłem, jego dawnym przezwiskiem "Nurek", był bardzo zdumiony i dopiero potem rzucił mi się na szyję. Wzruszony wspominał czasy, kiedy młodzi panowie ze Związku Niemieckich Studentów (Verein Deutscher Hochschuler), byli nie tylko częstymi i wspaniałomyślnymi gośćmi, lecz mieli nawet swój koktajl specjalny, który - ostrożnie wlewany - miał kolory ich Związku - czarny, zielony, złoty. Poza nim, był też stary komunista Jan Brygier, samouk, który w latach 1930 - 1933 jako lewicowy socjalista zasiadał w Poznańskiej Radzie Miejskiej, tak jak mój ojciec - przedstawiciel niemieckiej mniejszości. Znacznie przeważające polskie partie narodowe, przydzieliły Niemcom ich dwa miejsca, obok lewicowych socjalistów i w ten sposób doszło, mimo różnicy wieku - trzydzieści pięć lat - do bliższej znajomości, zwłaszcza, że ojciec mój wspierał młodego człowieka w jego dążeniu do wiedzy. W czasie wojny pożyczył mu kilka książek do dalszego kształcenia się i mógł potem dzięki jego wstawiennictwu opóźnić swoje zwolnienie z wielkiego zakładu metalowego i maszynowego "Cegielski" o rok czy nawet je uniemożliwić. Już w czasie pierwszego przyjazdu do Poznania w 1972 roku, nawiązałem z nim kontakt i spędziłem z nimjedno popołudnie. Jako stary komunista mógł sobie pozwolić na kilka krytycznych słów wobec aktualnie rządzących komunistów, którzy byli dla niego niewykształceni i bardzo dogmatyczni. O moim ojcu mówił z wielkim szacunkiem i to nie tylko mnie, lecz - jak mnie zapewniali koledzy - także innym. Tymczasem sam już po osiemdziesiątce, ale jeszcze widocznie rześki, wydał swoje wspomnienia: "Tak było w moim życiu" - książkę, która w 1989 roku otrzymała nagrodę tygodnika "Polityka". Te wspomnienia sięgają tylko do wybuchu II wojny światowej, nie uwzględniają więc pomocy udzielonej mu w czasie wojny. Jeszcze bardziej wzruszające dla mnie było dwudniowe spotkanie z (00.) nauczycielem języka polskiego w naszym niemieckim gimnazjum, Władysławem Suchcitzem, który lata spędzone w naszej szkole zaliczył do najpiękniejszych w swoim życiu, a naszego dyrektora Dietricha Vogta szanował jako wzór pedagoga kierują
G. Rhodecego szkołą. Suchcitz, surowy ale sprawiedliwy nauczyciel, trzymający się z dala od wszelkiego nacjonalizmu, rozumiał w jaki sposób, mimo naszego początkowego oporu, przemycić piękno i wartości polskiej wielkiej literatury a częste bardzo szowinistyczne ataki niektórych pisarzy, jak Kraszewski, Sienkiewicz i Maria Konopnicka, co prawda nie ignorować, ale zdyskwalifIkować jako literacko trzeciorzędne. Jeszcze dzisiaj jestem mu wdzięczny za to udostępnienie polskiego życia duchowego i byłem szczęśliwy, że tę wdzięczność mogę mu okazać bezpośrednio, trzydzieści osiem lat po maturze, w której brał udział jako egzaminator. Inne, późniejsze spotkanie dotyczy znowu mojego ojca. Napisał do mnie profesor Andrzej Kwilecki, potomek starego, polskiego rodu szlacheckiego, że opracowuje on historię poznańskiego klubu szachowego i ciągle napotyka nazwisko mojego ojca, który był jego jedynym niemieckim członkiem i na jedenaście turniejów o mistrzostwo klubów, trzy razy był zwycięzcą. Prosił mnie o bliższe informacje biograficzne i o spotkanie w czasie mojego najbliższego pobytu w Poznaniu. Uczyniłem i jedno, i drugie, dzięki temu dowiedziałem się tego, co wynika z dokumentów a czego przedtem nie wiedziałem: że ojciec mój nie należał do najlepszych graczy klubu, lecz pomagał finansowo kilku młodszym zawodnikom w trudnych sytuacjach, także klubowi udzielił pożyczki bez odsetek a jako sędzia rozjemczy był wykorzystywany we wszystkich sprawach spornych. Pisał nawet analizy partii dla "Dziennika Poznańskiego", który w kwestiach narodowych był mniej nietolerancyjny niż "Kurier Poznański" . Profesor Kwilecki osobiście nie znał mojego ojca, ale wiele o nim jeszcze słyszał od starszych członków klubu. Wszyscy przedstawiali go jako osobę godną miłości i szacunku. Ojciec zabierał mnie czasami, jako chłopca, na wieczory szachowe do zadymionej kawiarni "Ludwiżanka". Oczywiście nudziłem się tam nieźle, ponieważ partie trwały często bardzo długo i tylko bawiłem się bardzo, gdy kelner jednemu graczowi ciągle przynosił szklankę wody do filiżanki czekolady. Podczas gdy w innych polskich opracowaniach historii miasta Poznania, Niemcy często ukazywani byli jako urzędnicy i okupanci a ich inna rola była całkowicie przemilczana, profesor Kwilecki zrobił tu godny pochwały wyjątek. Nie tylko w jego akurat publikowanej historii poznańskiego życia szachowego, której pokazał mi fragment, lecz także w artykule, który ukazał się na początku 1989 roku, przedstawił obszernie działalność mojego ojca, który zresztą był jednynym - obok dwóch Polaków i jednego Żyda od 1933 roku - niemieckim członkiem honorowym klubu. Jak mało niektórzy Polacy w przyjaznej atmosferze lat osiemdziesiątych mogli zrozumieć sytuację roku 1945, wskazało pytanie pani Kwileckiej, dlaczego mój ojciec, przecież otwarcie szanowany przez wielu Polaków, nie został w mieście po 1945 roku, przecież na pewno nic by się nie stało! Jakby takie rzeczy mogły odgrywać choćby najmniejszą rolę wobec Armii Czerwonej i polskiej administracji przepełnionej nienawiścią i nastrojami zemsty roku 1945... Przekonanie, że poprzez wywłaszczenie i wypędzenie Niemców spotkała ich właśnie niesprawiedliwość przekazywałem w czasie rozmów, które mogłem przeprowadzić w naszym probostwie kościoła pod wezwaniem Chrystusa. Podczas moich pierwszych pobytów w Poznaniu bywałem wręcz regularnie w kościele, poświęconym św. Annie i przebudowanym rzeczywiście ze smakiem. Poprzez likwidację empor
Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1992 R.60 Nr1/2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.