Z TEKI POŚMIERTNEJ

Kronika Miasta Poznania: kwartalnik poświęcony problematyce współczesnego Poznania 1986.04/06 R.54 Nr2

Czas czytania: ok. 13 min.

ZDZISŁAW GROT

WSPOMNIENIA Z POZNAŃSKIEGO ARCHIWUM

Gdy dziś piszę to wspomnienie, należę bez wątpienia do naj starszych żyjących ludzi, którzy w celach badawczych pracowali w Archiwum Państwowym w Poznaniu, a z całą pewnością jestem naj starszym z dzisiejszych użytkowników tegoż Archiwum. Minęło już dobre pięćdziesiąt sześć lat od chwili, gdy po raz pierwszy przekroczyłem progi tej szacownej instytucji, a w sumie bardzo dużo czasu, jaki spędziłem nad aktami archiwalnymi; więc i wspomnień narosło niemało, tak o samej pracy jak i o ludziach, których tu się spotykało, a których przeważna część już nie żyje. Do napisania owych wspomnień atoli nie byłbym się zabrał, gdyby nie skłonił mnie prof. Stanisław Nawrocki w czasie jednej z naszych rozmów na terenie Archiraiwum.

Był bodaj rok 1925. Studiowałem wtedy trzeci rok historię na U niwersytecie Poznańskim i uczestniczyłem w seminarium historii nowożytnej prof. Adama Skałkowskiego. Jak wielu moich kolegów, poważałem głęboko naszego mistrza. Należał on do historyków nie najgłośniej reklamowanych - bo był skromny - lecz do bardzo cenionych w świecie nauki i bardziej od wielu innych znanych w szerszych kręgach społeczeństwa. Sprawiła to przede wszystkim jego głośna, rozmiarami niewielka, ale w sądach oryginalna i śmiała książka o Kościuszce, w której autorApróbował zedrzeć z tej niewątpliwie bardzo zasłużonej postaci narosłą legendę, niepotrzebną już w wolnej Polsce, a zaciemniającą prawdę

Zdzisław Grothistoryczną. Gdy książka ta w 1924 r. się ukazała, powstał wokół nIeJ i autora ogromny szum; ostro ganiono, że szarga się świętości narodowe. Sam profesor mówił mi później o listach, jakie otrzymywał, w szczególności od chłopów, z potępieniem a nawet pogróżkami. · Skałkowski należał do specjalistów doby Stanisława Augusta oraz czasów napoleońskich. Wywierał wpływ na swoich uczniów, z których większość w swoich zainteresowaniach poszła jego śladem. Biografie, bo to również specjalność Skałkowskiego, ludzi owych czasów opracowywali wtedy Juliusz Willaume, Jan Kornatowicz, Włodzimierz Dworzaczek, Stefan Kieniewicz, Janusz Staszewski i niejeden jeszcze inny.

Ja, jak wysoko oceniałem mego mistrza, nie wszedłem na tę drogę.

Byłem zawsze dość przekorny i indywidualistą; po co być gorszym w tak · dobranym gronie - sądziłem - kiedy można być lepszym tam, gdzie konkurencja jest mniejsza lub jej w ogóle nie ma. Upatrzyłem więc sobie mało wówczas w badaniach atrakcyjny wiek XIX, w dodatku zabór pruski i nie biografię. Nie wystarczyło tego odstępstwa, wybrałem w dodatku temat wtedy zupełnie przez historyków nie brany w rachubę, z którym i mój mistrz nigdy nie miał nic wspólnego. Zaproponowałem Skałkowskiemu, który tematów zresztą nie narzucał, zagadnienia teatru. Byłem od lat gorącym wielbicielem sztuki teatralnej, namiętnie chodziłem do teatru, i to zarówno dramatycznego jak i muzycznego. Profesor przyjął moją propozycję ze zdziwieniem, zastanawiał się, w końcu jednak się zgodził, pod warunkiem, że potraktuję problem historycznie. Ustaliliśmy, żeby zbadać rolę narodową teatru poznańskiego za rządów pruskich. Profesor wszakże od razu zapowiedział, że niewiele będzie mógł mi pomóc, bo zagadnieniami teatru się nie zajmował, i że będę musiał mocno przysiedzieć w archiwum i pomęczyć się ze źródłami archiwalnymi, w dodatku niemieckimi. Chyba nie wierzył, abym sobie dał radę. Z profesorem na razie sprawę miałem załatwioną i temat, jaki ze względu na moją ówczesną teatromanię sobie wybrałem, zatwierdzony. Teraz udałem się do Archiwum. Mieściło się wtedy na Górze Przemysława. Nigdy tam dotychczas nie byłem, nic też dziwnego, że nie szedłem z pewną mIną. Wchodziło się najpierw do dużego pokoju, w którym mieściło się biuro. Siedziało w nim dwóch panów, jeden w średnim wieku, postawny, o szerokiej twarzy, poważny, przyjemny w obejściu, drugi młodszy, chudy, nieco pochylony, w okularach zdradzających krótkowidza, zatopiony zwykle w papierach. Wnet dowiedziałem się, że ów pierwszy to Adam Kaletka. Mówiono, że był dyplomowanym farmaceutą, że jednak ten zawód porzucił na rzecz zainteresowań historycznych. Aby zetknąć się bliżej z historią, zgłosił się do służby archiwalnej. Gdy go poznałem, pełnił podrzędniejszą funkcję. Drugi to Marian Kniat. Znałem go nieco z Uniwersytetu, · a bardziej z Koła Historyków, którego jakiś czas był przewodniczącym.

Zajmował się przede wszystkim historią gospodarczą, należał do wyróżniających się uczniów prof. Jana Rutkowskiego. W Archiwum zajmował wtedy stanowisko asystenta. Kaletka wziął mnie pierwszy w obroty, wypytywał o wszystko co było potrzeba, a potem zaprowadził do dyrektora, abym otrzymał zgodę na dostęp do akt. Dyrektorem wtedy był dr Kazimierz Kaczmarczyk. Niewysoki, dobrej tuszy, o twarzy pogodnej z wydatnym nosem, nie odznaczał się ową dyrektorską surowością i dygnitarską pozą, mającą onieśmielać petenta i podnosić w jego oczach powagę stanowiska. Wprost przeciwnie, odniósł się do młodego człowieka życzliwie, porozmawiał i życzył pomyślnej pracy. Pokój dyrektora, jak wszystkie w tym gmachu, obszerny, znajdował się po wschodniej stronie, tak iż przez okna dobrze widać było wieżę ratuszową. Każdy, czy to pracownik Archiwum czy korzystający z zasobów, miał do dyrektora dostęp, nie było ani przedpokoju, ani sekretarki osobistej. Dyrektor nie siedział "murem" w swoim gabinecie, chodził po Archiwum, zaglądał też do pracowni, zawsze się witając z każdym, a niekiedy wypytując, jak idzie praca. Lubił mówić, był interesującym kozerem. Najchętniej opowiadał o Krakowie, Galicji, skąd przybył, o Austrii, Wiedniu i cesarzu Franciszku Józefie, którego uważał za wzór dobrego władcy. Do tych c.k. czasów nawracał z przyjemnością i opowiadał tak interesująco, że zawsze chętnie go słuchaliśmy, także i później, ilekroć go spotkałem, czy to w Archiwum czy na ulicy. W latach okupacji spotykaliśmy się w Częstochowie, dokąd jego i mnie z rodziną zagnały losy. On mieszkał u Paulinów na Jasnej Górze, porządkując ich archiwum. Odznaczał się głęboką pobożnością, codziennie odmawiał modlitwę tak za zmarłych jak i za żyjących przyjaciół i kolegów, prowadził z niejednym korespondencję. Po wojnie powrócił na dawne stanowisko dyrektora Archiwum, zachował w dalszym ciągu czerstwość fizyczną i pogodę ducha, co pozwoliło mu doczekać późnej starości. W mojej pamięci najmocniej utrwalił się jego portret właśnie z owych pierwszych, przedwojennych lat. Między pokojem Kaletki i Kniata a dyrektorskim mieściła się pracownia naukowa, pokój również bardzo obszerny, z oknami w kierunku zachodnim. Tu przy biurku, stojącym prawie przy wejściu z pokoju biurowego, urzędował kustosz Archiwum dr Feliks Pohorecki. Przybył także z Galicji, lecz usposobieniem i poglądami różnił się od dyrektora. Nie miał owej bezpośredniości tamtego, nie tak łatwo też zbliżał się do młodych "klientów", lubo był również uprzejmy i życzliwy. Miał rozległe zainteresowania, od średniowiecznych do całkiem współczesnych, współpracował z prof. Rutkowskim, pisywał artykuły do "Kuriera Poznańskie

Zdzisław Grot

go", interesujące treścią i formą. Tak się złożyło, że podobnie jak ja zajmował się historią teatru poznańskiego, raczej jednak ograniczając swe badania do czasów Bogusławskiego i Księstwa Warszawskiego. Z tego zakresu ogłosił w "Kurierze Poznańskim" kilka źródłowo ujętych szkiców. W późniejsze czasy nie wchodził, nie zostaliśmy więc konkurentami. Pohorecki pracował w Archiwum do roku 1937, po czym przeniósł się do Lwowa, gdzie przeżył wojnę, lecz życie zakończył tragicznie. Żałowałem go, bo w pamięci pozostał mi jako człowiek dużej kultury, spokojny, pracowity i dobrze się orientujący w zasobach Archiwum. Ponieważ stale siedział w pracowni, spotykałem się z nim codziennie. Stąd też do dziś stoi przede mną ten człowiek w jak najwyraźniej szych konturach. Moją pracę heurystyczną w Archiwum rozpocząłem od przejrzenia regestrów czyli skorowidzów archiwalnych. Zapoznał mnie z nimi, obznajmiając dokładnie, życzliwy Kaletka. Przejrzałem więc zespoły Namiestnika, Naczelnego Prezydium, Regencji Poznańskiej oraz Policji i Miasta Poznania. Nie mając żadnego doświadczenia - robiłem to wolno, ale dokładnie, zbyt drobiazgowo. W ten sposób zapoznałem się wstępnie z zawartością źródeł do mojego tematu, a jednocześnie z całkiem nie znaną mi strukturą zasobów Archiwum. Już ze spisów wywnioskowałem, że czeka mnie przede wszystkim praca z aktami niemieckimi, pisanymi z reguły oczywiście w języku niemieckim i to w dodatku pismem gotyckim. Nie przeląkłem się tego, bo uczęszczając przez siedem lat do szkoły niemieckiej, gdzie na lekcjach nie słyszano słowa polskiego, znałem dość dobrze ten język. Również pismo, bo używano go jeszcze wtedy obok liter łacińskich. Gdy się zdarzało, że tego czy owego słowa lub zdania nie potrafiłem odczytać, pomagali archiwiści, a w szczególności Kaletka, który - z pochodzenia Wielkopolanin - znał doskonale język niemiecki, a przy tym znakomicie odczytywał najtrudniejsze pisma. Do takich należały bruliony pisane ręką pierwszego naczelnego prezesa Zerboniego di Sposetti. Pamiętam jak dziś, że każde pismo jego odczytywałem przez kilka dni i że nawet Kaletka czasem składał broń. Pism trudnych do odczytania spotykałem w mej pracy więcej i męczyłem się mocno. Z niemałą przeto radością witałem dokument pisany wyraźną ręką, a zwłaszcza z tekstem polskim. Pracowałem przecież wytrwale, kilka godzin dziennie. Przebywałem w Archiwum zwykle przed południem, ze mną razem pracowało kilku kolegów uniwersyteckich. Najbardziej związałem się z Władysławem Michałowiczem, który pisał pracę o namiestniku Antonim Radziwiile. Później straciłem z nim łączność, dziś już nie żyje. Nie będę wyliczał tu akt, które wtedy przejrzałem. Było ich dużo, niektóre niepotrzebnie, ale taki los nowicjuszów. Do Archiwum, choć byłem młody i nie stroniłem od uciech tego wieku, chodziłem chętnie, co - jak jeszcze raz chciałbym podkreślić - wypływało z atmosfery, która

77'

-wtedy w Archiwum panowała. Zachęciłem się do tych poszukiwań jeszcze bardziej, odkąd w roku 1927 i w latach następnych "Kurier Poznański" publikował moje artykuły o teatrze, zaopatrzone zwykle przypisem wskazującym na odpowiednie źródło archiwalne. Materiały do mojej rozprawy o znaczeniu narodowym sceny polskiej w Poznaniu zbierałem w Archiwum gdzieś do końca roku 1926, a może i początków roku 1927. Miały one stanowić główną podstawę pracy, którą jako magisterską przedłożyłem Skałkowskiemu. Oczywiście w trakcie zbierania materiałów i pisania rozprawy byłem z nim w kontakcie, przedstawiając co pewien czas osiągnięcia. Praca ta wyszła później drukiem w rocznikach VIII (1930) i IX (1931) czasopisma "Kronika Miasta Poznania", którego redaktorem był ówczesny radca a później wiceprezydent Poznania Zygmunt Zaleski, mój krajan, bardzo mi życzliwy.

Na napisaniu i wydaniu mej rozprawy o teatrze, nie zakończyłem moich kontaktów z Archiwum. Gdy z kolei, ze skrytą myślą o doktoracie - wówczas bowiem nikt swej pracy przedwcześnie nie śmiał głosić jako doktorskiej - zacząłem pracować nad biografią księdza Aleksego Prusinowskiego (1819 - 1872), znanego kaznodziei, publicysty i działacza narodowego w Wielkim Księstwie Poznańskim, znów skierowałem swe kroki na Górę Przemysława. Było to bodaj w roku 1932. Gdy po pięciu latach wszedłem w znane mi progi, zmian większych nie zastałem. Rozmieszczenie to samo co dawniej, taki sam tryb postępowania jak dawniej. Dyrektor i dalszy personel również ci sami co dawniej; spotkałem wszakże kilku nowych pracowników. Przelotnie poznałem Adama Próchnika, z radością spotkałem Janusza Staszewskiego. Był to mój kolega ze studiów, przybyły nieco później ode mnie z Uniwersytetu Warszawskiego. Uczęszczał na seminarium Skałkowskiego, gdzie wnet dał się poznać jako ruchliwy, pewny siebie i zdolny student. Referował na seminarium swoją pracę magisterską o powstaniu listopadowym w Kaliskiem, którą wydał drukiem jako osobną książeczkę. W dobrym sensie rywalizowaliśmy ze sobą, zarówno w pracy naukowej - choć on szybciej i intensywniej pracował ode mnie - jak i w publicystyce. Trafił i on do IWitolda] Noskowskiego w "Kurierze Poznańskim", gdzie się w dziale "Kultura i Sztuka" mocno usadowił, podczas gdy ja zadomowiłem się w "Dzienniku Poznańskim". Byliśmy obaj kronikarzami historycznego ruchu naukowego w Poznaniu, poza tym wystartowaliśmy prawie jednocześnie do pracy doktorskiej, on z zakresu historii wojskowości, ja - w biografistyce, na którą teraz przeszedłem wzorem mego mistrza Skałkowskiego. W tym samym bodaj roku 1934 mieliśmy uzyskać doktoraty. Wreszcie, łączyły nas i stosunki towarzyskie. Staszewski był już wtedy żonaty i urządzał przyjęcia. W Archiwum urzędował w pracowni, tam gdzie i Pohorecki. Siedział przy drugim oknie za plecami użytkowników. Oso

Zdzisław Grotbiście zyskałem w Staszewskim życzliwego archiwistę. Ponieważ nie znal najlepiej języka niemieckiego, zajmował się aktami polskimi, głównie z czasów Księstwa WarszawsKiego i guberni kaliskiej, które znał znakomicie. W czasie urzędowania nieraz pracował dla siebie, co tolerował dobroduszny dyrektor; typowym archiwistą w stylu np. Kaletki więc nie był. Jak w czasie przygotowania rozprawy o teatrze, tak i teraz, gdy poszukiwałem materiałów do biografii Prusinowskiego, należałem do pilnych pożeraczy akt, tym więcej że po kilkuletniej pracy w szkolnictwie, w Grodzisku [Wlkp.] i Ostrzeszowie, zostałem bezrobotnym i miałem wiele czasu. Nie chcąc go marnować, porozumiałem się w sprawie dalszych moich badań naukowych ze Skałkowskim, deklarując się tym razem jego wzorem na biografa. Profesor, jak zauważyłem, był zadowolony, nie sprzeciwił się także Prusinowskiemu, sam bowiem wszedł już wtedy na pole nowszych dziejów, ponapoleońskich. Zajmował się [Karolem] Marcinkowskim i jego współpracownikami, pisał książki o "Bazarze" poznańskim i Józefie Szułdrzyńskim. Moimi bliskimi towarzyszami pracy byli wtedy Zbigniew Rościsław Stasch - mój kolega gimnazjalny, lekarz, piszący u prof. Adama Wrzoska pracę doktorską o epidemii cholery azjatyckiej w Poznaniu w roku 1831 oraz Franciszek Szafrański - młodszy mój kolega-historyk, pracujący nad życiorysem Gustawa Potworowskiego. Żartowaliśmy, że jeden straszy cholerą a drugi potworem. Mój Prusinowski brzmiał w tym kontekście niewinnie, choć bynajmniej nie pod względem trudności. Pewnym ułatwieniem było bardzo wyraźne, powiedziałbym piękne, jego pismo. Z tych to względów, męcząca zazwyczaj praca w archiwum stała się przyjemna i dawała zapełnione karty z notatkami. Mając już niejako wprawę, łatwiej wertowałem gotyckim pismem preparowane akta, korzystając głównie z zasobów Naczelnego Prezydium, Prezydium Policji oraz Prowincjonalnego Kolegium Szkolnego. W odczytywaniu trudnych pism pomagaliśmy sobie wzajemnie lub pomagali uczynni archiwiści. Wspominam ten czas bardzo mile, tym bardziej że rozprawa, która z tego trudu powstała, przyniosła mi tytuł doktora (V 1934) i w roku 1935 wyszła drukiem jako tomik dwudziesty Życiorysów zasłużonych Polaków XVIII i XIX wieku, w serii redagowanej przez Skałkowskiego. Niestety obaj ówcześni moi towarzysze, Stasch i Szafrański, dziś już nie żyją. Raz jeszcze przed wojną sprowadził mnie los w mury Archiwum na Górze Przemysława, gdy zacząłem pracować nad biografią Hipolita Cegielskiego (1813-1868). Znakomity ten człowiek był wtedy zupełnie nie znany. Naprowadziła mnie na badanie jego życia napisana przez niego» książka Nauka poezji, którą mieli rodzice i która należała do moich pierwszych książek czytanych w domu. Z niej wyrósł mój do dziś trwający kult dla poezji Mickiewicza.

19'

Przystępując do badań nad Cegielskim, natrafiłem na bogate zbiory rodzinne, przechowane w domach synowej Hipolita - szambelanowej Pauliny Cegielskiej, adwokata dra Stanisława Sławskiego (spuścizna po Mottych) oraz Zofii Bajońskiej. Stanowiły one podstawę źródłową do [rekonstrukcji] prywatnego życia założyciela słynnej fabryki. Na Górze Przemysława natomiast w pokaźnej ilości mieściły się materiały o publicznej działalności bohatera mojej przyszłej książki. Nic przeto dziwnego, że znowu spędziłem tu sporo czasu, przeglądając mnóstwo fascykułów już to z zasobów Naczelnego Prezydium, już to Prowincjonalnego Kolegium Szkolnego.

Dokładnie nie pamiętam, kiedy zacząłem owe poszukiwania. Na pewno w roku 1936, jeśli nie wcześniej. Chodziłem przez dłuższy czas, lecz tym razem pracowałem mniej intensywnie niż dawniej, bo nie pozwalały na to moje zajęcia zawodowe. Mając doświadczenie, pracowałem jednak wydajniej i samodzielniej. Niemniej i wtedy kontakt z archiwistami, zwłaszcza urzędującymi w pracowni naukowej - jak Pohorecki i Staszewski - był ścisły. Tak samo z dyrektorem Kaczmarczykiem, po dawnemu rozmownym. Większych poza tym zmian w Archiwum nie było, pracowali ci sami ludzie, w tym najbliżsi mi Staszewski i Kniat. Pozostały i z tego czasu miłe wspomnienia.

Miałem moje archiwalne poszukiwania nad Cegielskim blisko ukończenia, gdy wybuchła wojna. Straty, jakie przez wojnę poniosło Archiwum Państwowe w Poznaniu, były duże i okropne. Zniszczony został gmach, przepadła ogromna część zbiorów, a co najboleśniejsze - zginęli ludzie. Nigdy już zobaczyć nie miałem Kniata, Pohoreckiego, Staszewskiego, Ze starej, znajomej mi gwardii archiwalnej ostali się tylko Kaczmarczyk i Kaletka. Z radością znów się spotkaliśmy, ciesząc się uratowanym życiem. Do Archiwum, już w innych lokalach, zacząłem ponownie uczęszczać, zbierając materiał do moich kolejnych książek o teatrze poznańskim, wydarzeniach wrzesińskich, sejmie pruskim i innych. Miejsce dawnych przyjaciół zajęli teraz inni, młodzi archiwiści, z których dwaj - Mika i Paprocki stali się najbliższymi moimi przyjaciółmi. Starszy z nich - Marian Mika, znany mi był przed wojną tylko prawie z nazwiska jako autor kilku cennych rozpraw z dziejów dawnego Poznania. Po wojnie objął funkcje zastępcy kierownika, a następnie kierownika Archiwum Miejskiego. Urzędował w b. Zamku Cesarskim, a później przy ul. Sierocej - gdzie mieściły się akta miejskie - wreszcie w gmachu przy placu Wielkopolskim. Był też krótko redaktorem "Kroniki Miasta Poznania". Poznałem go z racji obu tych funkcji i szybko za

Zdzisław Grotprzyjaźniliśmy się. Imponował swą znajomością archiwaliów poznańskich, tudzież życzliwością, z jaką zwykle odnosił się do petentów. Pomoce swej nie odmawiał nigdy. Nie zapomnę, z jaką ofiarnością wyszukiwał mi, w nie uporządkowanych jeszcze zbiorach, potrzebne mi materiały do książki o dziejach sceny poznańskiej, którą gwałtownie przygotowywałem na jubileusz teatru poznańskiego w 1950 r. Gdyby nie pomoc Miki, nie wiem, czy bym książkę napisał na czas. Mice też zawdzięczam nieznany całkiem materiał z XVIII w., który wzbogacił moją książkę.

Ale na teatrze się nie skończyło. Przyszły następne prace, dalsze poszukiwania archiwalne. Pomoc przyjaciela nie ograniczała się do dostarczania materiału, pomagał także odczytywać trudne fragmenty akt. Posiadł tę sztukę w wysokim stopniu, podobnie jak znajomość dwóch głównych języków spotykanych w aktach poznańskich: niemieckiego i łaciny. Z niepokojem śledziłem jego ubytek sił fizycznych. Zauważyłem, że stawał się drażliwy i niecierpliwy, lubo w stosunku do mnie zachował do końca rzadko spotykaną życzliwość. Bywałem w Archiwum, pracując nad życiorysem Karola Libelta, gdy Mika kończył swą pracę archiwisty. Uczestniczyłem w pożegnaniu, jakie urządzili mu koledzy, gdy z końcem 1973 r. odchodził na emeryturę. Przemówiłem też słów kilka i byłem wzruszony. Nie przypuszczałem atoli, że tak szybko przyjdzie go pożeg, nac na zawsze. Wkrótce po przejściu na emeryturę poważnie zachorował, tak że musiał udać się do szpitala. Tam, na ulicy Szamarzewskiego, parokrotnie go odwiedziłem i szczerze rozmawialiśmy ze sobą. Dostrzegłem, że był dobrej myśli. Gdy przeto w pociągu do Wrocławia wyczytałem w "Głosie Wielkopoiskim", że 6 marca 1974 r. zmarł, trudno było mi uwierzyć. Odszedł jeden z moich najlepszych, najwierniejszych przyjaciół. Dziś jeszcze, gdy przychodzę do Archiwum, nieraz jego postać staje mi przed oczyma, już to w pracowni, już to przy którymś z okien korytarza, gdzie tak serdecznie rozmawialiśmy. Podobnie głębokie więzy przyjaźni łączyły mnie z Franciszkiem Paprockim. Był tak samo uczynny i stały w przyjaźni. Wiązały nas stosunki archiwalne i naukowe. Pracowaliśmy razem niejednokrotnie. Wspólnie pisaliśmy książkę Szkice poznańskie 1794-1864, wydaną w 1957 r., zbiorową monografię o rzemiośle poznańskim, która ukazała się drukiem w 1963 f., wreszcie - niestety już ostatni raz - biografię Karola Libelta na stulecie śmierci wielkiego filozofa. Paprocki znał wybornie źródła dziewiętnastowieczne. Miałem możność przekonać się o tym zarówno gdy powstawały wymienione książki, jak i zwłaszcza, gdy w stulecie powstania styczniowego przygotowywaliśmy tom źródeł poznańskich. Podobnie jak z Miką, łączyły mnie z Paprockim ścisłe więzy towarzyskie, które pozwoliły dogłębnie poznać tego szlachetnego i na wskroś prawego człowieka. Bił jakiś urok z tej postaci uczciwej i szczerej. Odwiedzałem go w Toruniu, gdy tam w 1955 r. przeniósł się, i byłem częstym gościem w jego poznańskim mieszkaniu. I on opadł przedwcześnie z sił i przedwcześnie zmarł. Widziałem go po raz ostatni w życiu na dwa lub trzy dni przed zgonem. Wiedział już, że śmierć nadchodzi i trawiła go żałość. Zgon jego, który nastąpił 25 września 1978 r., odczułem tak samo boleśnie jak śmierć [Mariana] Miki. Straciłem dwóch serdecznych druhów. Do dziś pamięć o nich nie wygasła w sercu. Miałem wśród archiwistów jeszcze kilku innych bliskich mi ludzi. Należał do nich dr Bronisław Wietrzychowski, znany mi z lat przedwojennych jako sekretarz redakcji "Kroniki Miasta Poznania", człowiek dużej wiedzy, uczynny, skromny, jeden z ostatnich starych poznańczyków z czasów pruskich. Był on znacznie starszy ode mnie, rówieśnikiem moim natomiast i uniwersyteckim kolegą był Leon Siuchniński. Należał do typowych archiwistów, ludzi wspomagających chętnie i uczynnie użytkowników naukowych, którzy jakże często zapominają, ile winni są współtwórcom swoich rozpraw czy książek - archiwistom i bibliotekarzom. Siuchniński, podobnie jak Mika, był przesadnym skrupulantem, co stanowi dodatnią cechę archiwisty, ale przeszkadza w pracy naukowej. Naukowcem nie został lubo miał zadatki, archiwistą zaś był bardzo dobrym. Wszyscy, których tu wspomniałem, już opuścili nasz świat. Pozostała po nich pamięć, zwłaszcza u tych, którzy bliżej ich znali. Ilekroć i dzisiaj wchodzę do Archiwum, jakoś odczuwam ich brak. Suną się wspomnienia i żal za tym, co bezpowrotnie minęło.

[Poznań 18 II - 20 III 1982 r.]

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania: kwartalnik poświęcony problematyce współczesnego Poznania 1986.04/06 R.54 Nr2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry