JERZY MŁODZIEJOWSKI

Kronika Miasta Poznania 1957.07/12 R.25 Nr3/4

Czas czytania: ok. 9 min.

DZIESIĘĆ LAT POZNAŃSKIEJ FILHARMONII

Dziesięciolecie Poznańskiej Filharmonii jest jednym z najpoważniejszych wydarzeń w dziejach poznańskiej kultury powojennej. Sprawa prosta: przy wybitnym i niemal zasadniczym poparciu Ministerstwa Kultury i Sztuki utrzymała się ta ważna placówka i już właściwie nie stacza bojów ani o muzykę ani o słuchacza. Dla wielu ludzi piątkowy koncert stał się tradycyjnym miejscem spotkania w uniwersyteckiej auli. Są i tacy, którzy wracają tam w sobotnie godziny wieczorne, by wczoraj posłyszane dzieło utrwalić sobie lepiej w pamięci. Są zaprzysięgli przyjaciele symfoniki, wierni wyznawcy solistów czy dyrygentów, są wreszcie i tacy, którym najwyższą przyjemność sprawia chór a cappella względnie okazałe oratorium. Można by przeto stwierdzić, że popularne hasło radiowe "Dla każdego coś miłego" znalazło i w Poznańskiej Filharmonii swoiste zastosowanie. To bardzo ważny problem: repertuar nigdy nie zacieśniał się do wąskiego koła odbiorców. Służył dosłownie "ogółowi" i w tym widać dobrze spełniony obowiązek upowszechnienia muzycznej kultury.

Poznańska Filharmonia nie powstała z próżni. Przyszły monografista symfonicznych dziejów Poznania w międzywojennej dobie wykaże, że było się czym i kim pochwalić. "Dziewiąta" Beethovena była tu już dawno temu i to d o b r z e g r a n a . Słyszeliśmy w Poznaniu prapremierę "czwartej" Karola Szymanowskiego, tu wystawiał swe orkiestralne dzieła Tadeusz Kassern, tu Grzegorz Fitelberg propagował "Pacifica" Honeggera i "Odlewnię stali" Mosołowa. Tu Stanisław Wiechowicz demonstrował "Psalmus hungaricus" Kodalya i tegoż Honeggera "Króla Dawida". Mieliśmy wielki repertuar i wielkich wykonawców. Nie gardzili naszą estradą czołowi soliści wielkiego świata z Hofmannem, Rubinsteinem, Szigetim i Foeldessym na czele. Bodaj czwartą symfonię Stefana Poradowskiego zabrał za granicę świetny dyrygent "północny" Mikołaj van der Pals.. . Była orkiestra, co prawda zamęczana codziennym kieratem opery, była organizacyjna inicjatywa i był trwały zapał. Toteż w dniach lO-lecia oficjalnej, państwowej filharmonii, nie może zbraknąć tego akcentu o "zadawnionej" tradycji. Tak bardzo w dobie międzywojennej zasłużona orkiestra opery trwa - odnowiona - do dnia dzisiejszego. Jest starszą siostrą młodej filharmonii i należy się jej szczere i wielkie uznanie. Zresztą w pierwszych dniach "ząbkowania" filharmonicy czuli obok siebie obecność wielu starszych kolegów z Opery, co się "młodzieży" aż nadto przydało. Dziś dwa te organizmy działają na przeciwległych biegunach i - rzecz jasna - specjalizują się wyłącznie w swych kierunkach. Do bliższego kontaktu dochodzi w rzadkich, lecz życiowych przypadkach choroby muzyków, gdy trzeba sobie wzajemnie "wypomóżkami" świadczyć dobre obyczaje.

Z górą 10 lat temu zawiązało się w Poznaniu Towarzystwo Filharmonii Robotniczej. Specyfika czasu zdawała się usprawiedliwiać bardzo nieszczęśliwą i cokolwiek

6*

Jerzy Mlodziejowski

"zagadkową" nazwę. Stale pytałem siebie i innych: czy miała to być orkiestra złożona z robotników, czy też dla robotników grająca? Wzgląd pierwszy - jakkolwiek nie taki niemożliwy - odpada. Drugi w założeniach był słuszny - w praktyce jednak całkowicie zawiódł. Robotnicy nie byli przygotowani do percepcji trudnej dla nich muzyki symfonicznej, a już akustyczne warunki wielkiej hali "Cegielskiego" czy "Romana Maya" - nie wspominając o całkowicie nieodpowiednich porach koncertu - były wręcz przerażające. Muzyka symfoniczna ma swe niewzruszalne prawa i domaga się specjalnego dla siebie szacunku. Słuchacz powinien do niej przychodzić - źle, gdy ona musi wędrować w pogoni za "pełną salą". Jednakże podziwu godna inicjatywa i chwalebny upór kilku opętanych piękną ideą ludzi musiały przynieść dobre rezultaty. Kępiński, Grosicki, bracia Kotzurowie, Latoszewski, Koczaiski, w późniejszej zaś fazie Szeligowski i Wisłocki dowiedli, że bezkompromisowość i konsekwencja opłacają się sowicie. Nie piszę tu kroniki Poznańskiej Filharmonii:, jako częściowo osobiście Filharmonią zainteresowany, jako "poznaniak" z drugiej strony, dostrzegłem wiele aspektów dziesięcioletniej działalności. Widziałem ludzi i analizowałem repertuar, grałem w orkiestrze na altówce, wygłaszałem pogadanki objaśniające i dyrygowałem z kolei długim szeregiem koncertów. Dziś - rfiieco zdała od wewnętrznych spraw Poznańskiej Filharmonii - chodzę na jej co bardziej interesujące mnie koncerty i biorę w zewnętrznym życiu zespołu, choć nieco "uboczny" udział. Stąd też pochodzą te zdania.

N a kierownika artystycznego nowo powstającej orkiestry znaleziono i wybrano nieznanego tu Stanisława Wisłockiego. Jego dotychczasowe doświadczenie było z natury rzeczy (wiek i wojna) niezbyt wielkie. Okazał się jednak muzykiem z przysłowiowej krwi 'i kości. "Słyszy" muzykę znakomicie i mało jest partytur, które sprawiłyby mu jakieś głębsze komplikacje. Ma lekką batutę. Sam pianista - umie świetnie akompaniować, a jest to osobna i wcale nie taka prosta sprawa. Bywają genialni dyrygenci, którzy "kładą" orkiestralne towarzyszenie na całą długość i szerokość partytury. Wisłocki jest przykładowo pracowity i nieubłagany w rzeczach "muzycznej wiary". Wykonanie utworu stawia na pierwszym miejscu. Jeśli się już na prowadzenie jakiejś kompozycji zdecyduje - chyba tylko dotkliwa choroba odwieść go potrafi od wytyczonej linii. Posiada, jakże upragniony przez wielu dyrygentów, spokój na estradzie. Z biegiem czasu zdołał przyswoić sobie niezmienne w każdej dziedzinie nauczania zasady pedagogiczne. Przypatrywałem się z wielką uwagą dyrygenckiej pracy Wisłockiego. Widziałem inicjalne nieporozumienia w pierwszym jego wykonaniu "Eroici" , ale traciłem oddech już przy pierwszych próbach "czwartej" Szymanowskiego, zwłaszcza, gdy grał zWisłockim Ekier. Nie podobał mi się zupełny brak uczuciowego kontaktu z chórem w bardzo dawnym wykonaniu "Stabat Mater" Szymanowskiego, ale też nie mogłem ukryć wzruszenia, gdy na kilka dni przed upragnionym letnim wyjazdem w Tatry słyszałem ukochane przez nas obu "Odwieczne Pieśni" Karłowicza właśnie w wykonaniu Wisłockiego i poznańskich filharmoników. Jeślibym kiedy chciał mieć w domowym zbiorze płyt (dotąd jeszcze nie nagrane!) owe trzy tatrzańskie panegiryki - bez chwili wahania wybrałbym interpretację Wisłockiego. Nie mogę wybaczyć Wisłockiemu - już choćby ze względu no orkiestrę - "oddalenia" od Waleriana Bierdiajewa. Tego się już nie odrobi... ale z drugiej strony raduję się jego Bachem i Mozartem. Cieszę się, że wynajduje czas na Mahlera i żałuję, że nie wprowadził do Poznania dyrygowanej przez siebie w Katowicach czwartej symfonii Sibeliusa, chociaż - nawiasem wspomnę - "Finlandia" w jego wykonaniu była nie do przyjęcia. Nikt w tej dziedzinie więcej (ani piękniej) nie "powiedział"od Stokowskiego, wzorowego dziś i przez samego Sibeliusa-Starca autoryzowanego, wykonawcy jego smutnej muzyki. Wisłocki niezbyt lubi czeską muzykę, a choć kilka razy prowadził Smetanę i Dworzaka - nie były to produkcje "z serca". Jednakże dalsze rozważania tego, co Wisłocki lubi, czego nie - wchodzą już nazbyt w osobiste perswazje, które nigdy nie miały sensu. Przez całe 10 lat Wisłocki stał na czele Poznańskiej Filharmonii. Rzadki w Polsce przypadek. Znane są nam przecież ustawiczne i fatalne w skutkach "karuzele dyrygenckie". Poznań, a raczej jego ulubiona orkiestra, ocalała z tych pogromów. Gdy spoglądam na sporządzoną przez siebie statystykę wykonanych w ciągu lO-lecia utworów - widzę, że dalekosiężne planowanie było niemożliwe. Wprawdzie wszyscy polscy dyrygenci symfoniczni znają owe doroczne zjazdy repertuarowe w Ministerstwie Kultury..., przypominają sobie absurdalne wymagania dokładnej "procen - towości" różnych stylów, wiedzą o niecelowości dokładnych planów na cały lub chociażby na pół roku, gdy choroby lub niespodziewane wyjazdy solistów czy dyrygentów niweczą skrupulatne układy programowe. Niemniej rzut oka w repertuarową przyszłość jest konieczny. To też widzę z wielkim uznaniem troskę Wisłockiego o cykliczność wielkiej twórczości. Że nie zaniedbuje Jana Sebastiana Bacha, że wprowadza wszystkie (prócz "Jenajskiej") symfonie Beethovena, z których IX osobiście z nakładem olbrzymiej energii 11 razy prowadził, że pamięta o siedmiu (z "Manfredem") symfoniach Piotra Czajkowskiego, że urządza całe "suity" muzyki mozartowskiej i patronuje "Żywemu Wydaniu Dzieł Karłowicza" - to są ważne i nadzwyczaj cenne osiągnięcia. Ostatnimi czasy spotkaliśmy się pod jego batutą z wielu nowymi dziełami muzyki angielskiej i szwajcarskiej, dość dobrze poznaliśmy wybór z przebogatej twórczości Prokofiewa (III koncert fortepianowy sam tylko Ekier grał sześć razy), Ravel należy do naszych dobrych znajomych (dwanaście jego kompozycji słyszeliśmy w 52 wykonaniach - przy czym Władysław Kędra ośmiokrotnie grał jego sławny "Koncert na lewą rękę"..., mamy do zanotowania utwory meksykańskie, jugosłowiańskie (niestety bardzo nieliczne i wcale nie reprezentacyjne), brazylijskie (dużo, lecz mniejszej wartości), bułgarskie, hiszpańskie, rumuńskie, amerykańskie, węgierski e, czeskie (ani jednego słowackiego!), nie licząc naturalnie obfitości dzieł rosyjskich, radzieckich, niemieckich, francuskich i oczywiście polskich.

Polska muzyka w Poznańskiej Filharmonii znalazła sumienną i szczerą gosCInę Mieliśmy 575 wykonań 196-u utworów 75-u kompozytorów - co w ogóle jest imponującym bilansem. Rejestr 75-u nazwisk zaczyna się bodaj siedemnastowiecznym Grzegorzem Gerwazym Gorczyckim z jego świetną kantatą "Illuxit sol" a kończy młodym poznańskim kompozytorem - uczniem Stefana Poradowskiego - Bogusławem Madeyem, którego dwa utwory (Uwertura i Scherzo) miały tu swą prapremierę. Radzi jesteśmy, że największą ilość wykonań z całego rejestru wszystkich w ogóle dzieł miał polski "Koncert skrzypcowy" Karłowicza: czternastu wykonawców grało go 22 razy. O obu koncertach fortepianowych Chopina nawet nie trzeba wspominać... słyszeliśmy je po 19 razy. Stosunkowo najmniej troski poświęcono Karolowi Kurpińskiemu. Dyrygenci zadowolili się jego trzema drukowanymi uwerturami i nie sięgali do łatwych w sprowadzeniu rękopisów. A przecież tego "polskiego Rossiniego " orkiestry zawsze chętnie grają. Moniuszko stanął na dość "pozornym" miejscu: 55 wykonań dwunastu kompozycji, w czym pięć razy "Scnatv krymskie" z niestrudzonym chórmistrzsm Karolem Broniewskim przy batucie. Zasiedziały w Poznaniu Stefan Poradowski nie może się uskarżać na brak zainteresowania jego dziełami. Nie tylko pisze sumienne, choć cokolwiek "ciężko instrumentowane", objaśnienia« programowe... rejestr wykonanych kompozycji jest wcale obszerny: 13 dzieł zarówno symfonicznych, jak i kantatowych, w czym IV, "jubileuszowa" symfonia -

Jerzy Młodziejowski

wykonano pod batutą aż dziewięciu dyrygentów - 24 razy. Mieli tu swe prapremiery Tadeusz Szeligowski, Stanisław Wisłocki, Andrzej Koszewski, Walerian Gniot, Jerzy Młodziejowski. Nikt nie może zarzucić Poznańskiej Filharmonii, że nie dbała o rodzimą, "miejską" twórczość. Pilnowała też równomiernie polskich dzieł tak starszej doby jak i najnowszej. Gościli tu z "żyjących": Ambros, Bacewiczówna, Baird, Czyż, Ekier, Kaszycki, Kilar, Kiesewetter, Klechniowska, Kotoński, Krenz, Lutosławski, Malawski, Mycieiski, Paciorkiewicz, Panufnik, Perkowski, Prószyński, Rytel, Serocki, Sikorski, Skrowaczewski, Spisak, Stuligrosz, Szabelski, Szalonek, Szałowski, Szostak, Swierzyński, Turski, Wiechowicz, Wiłkomirski, Woytowicz... Warto jeszcze przypomnieć, że orkiestra dwukrotnie oddawała swe fachowe usługi najmłodszym kompozytorom, jeszcze uczniom konserwatoryjnym. Podczas ich zjazdów popisywano się szkolnymi pracami. Niełatwe zadanie miała w takich razach orkiestra, ale jakże się nie raz rozjaśniło w głowie młodym twórcom, gdy posłyszeli na żywo swe często zawikłane i splątane myśli.

Nie posiadamy jeszcze w Polsce tej miary "orkiestry bez dyrygenta" - jaką słusznie chlubią się Czesi w Pradze. Nasze zespoły grają j e s z c z e z dyrygentem. Stanisław Wisłocki był początkowo jedynym kapelmistrzem. Z biegiem czasu zjawił się "na drugiego" Jan Krenz - ulubieniec zespołu, po jego wyjeździe kolejno: Marian Obst, Jerzy Młodziejowski, Stanisław Gajdeczka i wreszcie Józef Wiłkomirski. Dopiero w ostatnich miesiącach opuścił on Poznań, by ratować swym doświadczeniem Szczecińską Filharmonię. Zrozumiałe, że największą ilość występów miał Wisłocki (230) - po nim Józef Wiłkomirski osiągnął 89 występów, Młodziejowski - 37, Gajdeczka - 34, Stuligrosz - 32 (poza występami z chórem a cappella), Krenz - 23, Marian Obst - 11. Po nich aż 35 polskich dyrygentów, w czym uznane "sławy" (Latoszewski. Rowicki, Wodiczko, Skrowaczewski) oraz "dyplomanci" z klas nieodżałowanego Waleriana Bierdiajewa i ostatnio Stanisława Wisłockiego. Ciąg dyrygentów jednak nie kończy się na krajowych "zasobach". Gościło u nas aż 22 obcych kapelmistrzów z Rosji, Niemiec, Czechosłowacji, Belgii, Węgier, Meksyku, Brazylii, Jugosławii, Bułgarii, Izraela, Kanady, Holandii. Poznańscy filharmonicy z dumą wspominają Hermana Abendrotha, Ignacego N eumarka, Mikołaja Anosowa, N atana Rachlina a głównie Wacława Smetaczka, który znów zjawił się w listopadzie 1957 roku po 9-letniej nieobecności w Poznaniu. Taki przegląd europejskich (nie wyłącznie) batut był dla poznańskiej orkiestry wysoce pouczający.

Magiczne słowo: s o l i ś c i. Niestety · - przeważna część poznańskiej publiczności okazuje solistom pełniejsze względy aniżeli orkiestrze i bardziej atrakcyjne wydaje się pytanie "kto gra?", aniżeli "co się gra?". Bardzo rzadkie są wyłącznie orkiestralne koncerty przewidziane chyba dla specjalnie "ważnego" dyrygenta. Pierwsze miejsce w długim szeregu instrumentalistów wiodą oczywiście pianiści.

Było ich zza granicy 22, z Polski zaś aż 49. Jan Ekier osiągnął największą ilość występów - 36. Nie tylko grał solowe koncerty, ale również uczestniczył w podwójnych, potrójnych a nawet i poczwórnym koncercie Bacha, nie wspominając już podwójnego koncertu Mozarta. Bodaj najznakomitszym gościem zza granicy była u nas Annie Fischer z Wiednia i pierwsza w dziejach Filharmonii Francuzka, Monika de la Bruchellerie. Skrzypków grało również mnóstwo - 17 ze świata i 27 z Polski, przy czym Tadeusz Wroński występował dwudziestokrotnie. Pozostałe instrumenty były obsadzone o wiele skromniej. "Grały" w zasadzie wszystkie solowo z wyjątkiem puzonu. Jakoś widać "Koncert puzonowy" Serockiego jeszcze do nas

nie dotarł. W tej grupie solistów pierwszeństwo w ilości występów przypadło Włodzimierzowi Tomaszczukowi, wspaniałemu fleciście Poznańskiej Filharmonii. Wielka ilość śpiewaczek i śpiewaków również świadczy o szczególnej popularności ich produkcji. Przy jednym gościu zagranicznym (Alice Ribeire z Brazylii) mieliśmy aż 61 polskich wokalistów na estradzie, którzy występowali wraz z orkiestrą.

Czas skończyć z cyframi: W ciągu całego dziesięciolecia odbyła się w samym tylko Poznaniu (nie licząc kilku terenowych w Ostrowie, Gorzowie, Zielonej Górze, Łagowie, Rogalinie, Racocie i Gnieźnie oraz kilku festiwalowych występów w Warszawie) - 648 koncertów, w czym 168 poranków niedzielnych. Odegrano 2126 wykonań 640 utworów 206 kompozytorów. Cyfry słuchaczy są mi nie znane, lecz sięgają zapewne astronomicznych horyzontów.

Poznańska Filharmonia - to o r k i e s t r a. Od chwili, gdy się odbył jesienią 1947 roku pierwszy wstępny konkurs dla nowych i dotąd w Poznaniu nie znanych instrumentalistów - skład osobowy do dziś bardzo się zmienił. W zasadzie połowę ilości muzyków stanowią młodzi ludzie, studenci miejscowych szkół muzycznych - drugą połowę - muzycy o długoletnim stażu i wybitnym doświadczeniu. Koncertmistrzami w grupie skrzypiec są: Mieczysław Giżelski i Stanisław Bocek, w grupie zaś wiolonczelistów: Roman Czarnecki. Wszyscy trzej grają w Filharmonii od pierwszego koncertu. Dwaj pierwsi są uczniami Zdzisława Jahnkego, twórcy rzetelnej i znanej w całej Polsce , ,poznańskiej szkoły skrzypcowej". Trzeba tu wspomnieć, że nasze konserwatorium poniosło w ogóle olbrzymie zasługi jako pepiniera najlepszych instrumentalistów, zasilających kadry nie jednej polskiej orkiestry tak symfonicznej jak i operowej. Poznańskie Konserwatorium niemal już od zarania swego istnienia zdołało stworzyć znane później zaszczytnie w całej Polsce "szkoły instrumentalne". Augustyn Boczek "promował" flecistów, Józef Madeja - klarnecistów, Józef Witkowski - fagocistów, Aleksander Amer la - trę baczy, Lin us Geisler - waltornistów, wreszcie Jan Rakowski - altowiolistów i Adam Bronisław Ciechański - kontrabasistów. Dziś już w licznych polskich orkiestrach uczniowie wytrawnych i oddanych swemu zawodowi pedagogów zajmują poczesne miejsca. Zrozumiałe, że w nowo tworzącej się Filharmonii nie zabrakło młodych a wysoce uzdolnionych instrumentalistów - uczniów poznańskiego konserwatorium. Sądzę, że dość będzie wymienić na pierwszym miej'scu flecistę Włodzimierza Tomaszczuka, który tu gra od pierwszej próby. W ciągu 10-ciu lat doprowadził swą sztukę do niezwykłej doskonałości. W licznych konkursach zagranicznych posiadł szereg odznaczeń i wyróżnień. Nie ogranicza swych możliwości do uczestniczenia w pracach orkiestry, lecz z podziwu godną wytrwałością studiuje literaturę swego instrumentu i ustawicznie wprowadza na nasze estrady nie tylko polskie koncerty fletowe (dla siebie komponowane) lecz także pieczołowicie wyszukiwane dzieła zagraniczne. Nie ustaje w zamiłowaniach do kameralistyki i gra przeróżne sonaty fletowe i inne dzieła kameralne zarówno przed mikrofonem Polskiego Radia (jeden z najchętniej "branych" przez Warszawę solistów poznańskich obok Stanisława Bocka i Gertrudy Konatkowskiej) jak i na specjalnych koncertach kameralnych, urządzanych przez Filharmonię i Związek Kompozytorów. Trzeba nadmienić, że niestety muzyka kameralna nie jest bardzo popularna pomiędzy członkami Filharmonii Poznańskiej. Istniejący od kilku lat "Kwintet dęty" dzięki zabiegom i staraniom waltornisty Henryka Beimcika podnosi

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania 1957.07/12 R.25 Nr3/4 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry