KS. SZCZĘSNY DETTLOFF KARTKI Z DZIEJÓW MUZEUM WIELKOPOLSKIEGO PODCZAS OKUPACJI

Kronika Miasta Poznania: kwartalnik poświęcony sprawom kulturalnym miasta Poznania: organ Towarzystwa Miłośników Miasta Poznania 1947 R.20 Nr1

Czas czytania: ok. 21 min.

Z końcem października 1939 roku został przez Greisera ńowołany na stanowisko dyrektora Muzeum Wielkopolskiego w Poznaniu, przechrzczonego znów na dawne niemieckie "Kaiser Friedrich-Museum", dr Siegfried Ruhle z Gdańska, gdzie brał był czynny udział w organizowaniu SA. Zjawił się w Poznaniu po zakończeniu wyprawy na Polskę, w której uczestniczył razem ze swymi gdańskimi SA-mannami. · O swej działalności na nowej swej placówce poznańskiej napisał Ruhle artykuł pt. "Ein Museum baut-auf" w nr. l czasopisma "Wartheland" ze stycznia 1941 roku. Ta jego, jak ją nazywa, "Plauderei aus der kulturellen Aufbauarbeit im Wartheland" jest zapewne mało znana szerszej publiczności, a poza tym doprasza się choćby krótkiego komentarza. Podobnie mało znana jest sylwetka samego p. dyrektora, którego mentalności jako typowego przedstawiciela "Herrenvolku" warto się przypatrzeć bliżej na podstawie wspomnianego artykułu oraz niebacznie pozostawionych w muzeum dokumentów. Jakim zastał Ruhle według swej "gawędy" Muzeum Wielkopolskie, kiedy je obejmował? Nie dużo pojęcia mieć musiał p. dyrektor o monumentalnej architekturze, kiedy szeroko i rubasznie - i to w bliskim sąsiedztwie smukłej Biblioteki Raczyńskich - rozsiadły, pseudorenesansowy gmach muzealny, pełen zachwytu nazywa "imponującą budowlą z czasów Wilhelma II", tego notorycznego fuszera artystycznego. Ale cóż, kiedy to "cudo" wyglądało na zewnątrz jak "świński chlew" dlatego tylko, że Polacy byli pousuwali z jego fasady szklane mozaiki, wyobrażające podobizny różnych artystów niemieckich. Dodaje zaś "wykwintnie", że ciż Polacy pozostawili te tonda od ul. Nowej, ponieważ zapewne przypuszczali, że można by to uważać za sztukę polską; "bo przecież dość głupi są ci Polacy, a o jedno kłamstwo mniej lub więcej nie chodziło im podczas nagonki na niemczyznę". A dlaczegóż w takim razie niemieccy koledzy pańscy, p. dyrektorze, tak chętnie nawią "głupich Polaków"? Zachłysnąwszy się dostatecznie "cudowną" niemiecką architekturą gmachu muzealnego i dawszy upust swemu oburzeniu na barbarzyństwo polskie, wkracza więc nowo upieczony p. dyrektor do wnętrza tego, jak rzecze, "przestarzałego muzeum", gdzie zastaje "starego polskiego dyrektora (dr. N. Pajzderskiego), który siwowłosy (sic!) i pełen powagi przykusztykał", oraz personel, który nic nie miał do roboty, chyba że czasem zmiatał pył z jednego kąta obrazu w drugi. Gdy zaś p. Riihle zapytał o odkurzacz, odpowiedziano mu, że takiego aparatu nigdy w muzeum nie było. Dopiero pod groźbą przyznano się, że są aż dwa, jeno zepsute. Wielce był stąd ucieszony p. dyrektor, że tak od razu wniknął do głębi w "kłamliwą i leniwą" mentalność Polaków. Biedny głupiec, że się chwali ta swoją wnikliwością, nie zdając sobie sprawy, że był to jawny sabotaż ówczesnego personelu polskiego, choć nieco dalej przyznaje się, że jego podwładni czekali "poddańczo, ale pełni wyraźnej biernej rezystencji" jego zarządzeń. Ażeby należycie a jak najjaskrawiej podmalować tło swych późniejszych zasług około dźwignięcia nowej swej placówki, charakteryzuje Riihle ówczesny stan M. W. w jak najczarniejszych kolorach. Wedle niego było' ono jakimś lamusem, z góry do dołu zapchanym "prawdziwie polską tandetą i kiczem", który to stan w tym zanied. baniu trwał już pełnych lat 20. Wszędzie leżał proch i brud "na stopę wysoko", szczególnie w dziale etnograficznym, do którego na domiar złego dochodziły zapachy kuchene z suteren, "wskutek czego powstała dopiero przyjemna dla Polaków atmosfera." Całkiem jednak już ponosi fantazja p. dyrektora, gdy mówi o polskim kierownictwie M. W. Wspomina o tym, że dyrektorów było kilku, którzy do służby przychodzili według własnego uznania. Z początkiem wojny wszyscy podobno, prócz jednego, uciekli we własnych samochodach do Warszawy. Jak to pan powiedział, dyrektorze? Polakom podobno o jedno kłamstwo mniej lub więcej nie chodzi. Czy nie łaska, chwycić się za własny nos? Jeżeli chciało się koloryzować, to przynajmniej nie tak bezceremonialnie i dla celów zbyt przejrzystych - przy Może być, że Niemcy poznańscy z p. Greiserem na czele nie poznali się na tych grubymi nićmi szytych oskarżeniach, przez które przeziera samochwalba dyrektora okupanckiego. , Tak więc "gawędząc" dalej o swych wyczynach, zmierzających do stworzenia "prawdziwie kulturalnego" muzeum o pokroju niemiecko-hitlerowskim, chwali się dr Ruhle, że nie łatwe to było zadanie wobec ustawicznego sabotażu muzealnych "Polacken" . Wobec takiego nastawienia się personelu prezentował się dyrektor z początku, pełen grozy i buty, w mundurze SA-manna. Bo też "wielka akcja oczyszczania i odmierzwiania (Ausmistung, czytaj wyrzucania polskich eksponatów) w muzeum musiała być tego rodzaju, że staremu dyrektorowi włosy na głowie stawały." A przy tym, jakiż to przemiły kolega po fachu, który dalej między wierszami tej swojej bzdury wyraża niedwuznacznie swoją radość, że "pewnego pięknego dnia polski dyrektor został zaaresztowany, ponieważ Gestapo stwierdziło, iż w roku 1919 brał. udział "jako przywódca w powstaniu przeciw Niemcom." (Jak wiadomo, został dr Nikodem Pajzderski zamordowany we Forcie VII, o czym Ruhle, pisząc swój arykuł, chyba już .wiedział). Ażeby sobie ułatwić przepędzenie polskiego personelu muzealnego na rzecz niemieckiego, wykorzystywał ten "gentleman" nawet babskie kłótnie, wskutek których niejeden z polskich pracowników dostał się do więzienia W swym zapale dla "świętej sprawy" poszedł nasz przyjemniaczek aż tak daleko, że urządził z rewolwerem w ręce w asyście jakiegoś sierżanta SS rewizję w muzeum w poszukiwaniu za ukrytą bronią. Nie znalazł tam wprawdzie niczego, jak z pewnym rozczarowaniem wyznaje, ale za to dowiedział się podobno, 'że spalili ją inspektor i palacz muzealny. (Czy po lufach przynajmniej w .piecu nie zostało śladu, p. dyrektorze? Jakoś bardzo podejrzanie wyglądają wszystkie te opowieści). Równocześnie z tą akcją oczyszczania personalnego "szło usuwanie" polskiego kiczu i świństwa (Dreck) z galerii. Zrozumiałym' byłoby, gdyby Ruhle był oświadczył, że naturalnie twórczość polska nie mogła być reprezentowana w czysto niemieckim muzeum. Ale aby szka skiego czy innych naszych koryfeuszów malarstwa, na to zdobyć się mógł tylko" Parteimann" hitlerowski, którego marzeniem pewno było, zawiesić w Kaiser FriedrichMuseum prawdziwe knoty z monachijskiego "Haus der deutschen Kunst", powstałe na rozkaz tak znakomitego znawcy sztuki, jakim był fuhrer, które cofnęły i tak już naśladowczą, ale przynajmniej idącą za postępem plastykę niemiecką o dziesiątki lat wstecz. Jedno tylko przytoczyć można na obronę p. dyrektora w ocenie wartości artystycznych naszej plastyki polskiej: Runie był numizmatykiem z zawodu, i'to do szpiku kości hitlerowskim, a na sztuce zapewne znał się nie wiele. Nie warto przytaczać dalszych inwektyw pod adresem wszyskiego co tylko trąciło w M. W. polskością, tego zadziwiająco uduchowionego przedstawiciela wyższej kultury inteligencji niemieckiej, który jak pijak wraca w swej "gawędzie" do wyczynów swej pracy czyścicielskiej, a z którego ust nie schodzą, i znalazły się w druku powtarzające się tam ustawicznie tak wytworne epitety, jak "Dreck" i "Mist". Najwidoczniej mógł sobie na nie pozwalać w swym umysłowo wykwintnym społeczeństwie Warthelandu. A przy tym był to, jak widzieliśmy już wyżej, naiwiec z nieprawdopodobnego zdarzenia, który dowodów tej swojej naiwności nawet przemilczeć nie próbuje, ale przeciwnie podaje je bez zająknięcia drukiem do publicznej wiadomości. Oto jeszcze próbka tej właśnie mentalności p. dyrektora, podana w jego artykule. ' Nim było można sprowadzić do K. F. M. niemieckich malarzy i stolarzy, było trzeba zatrudniać tam dalej rzemieślników polskich, szczególnie tych samych, którzy już od dawna w muzeum pracowali. Sądził wszakże p. dyrektor, że'należało do nich stosować specjalnego systemu wychowawczego, ponieważ "jeśli się z Polakami odpowiednio postępuje, są oni wcale inteligentni i zgrabni". I tak tedy polecił p. dyrektor pewnemu malarzowi odnowienie ścian w dziale przemysłu artystycznego. Gdy po przemalowaniu jednej ściany okazało się, że wykonanie było ,.,pod psem", kacyk muzealny zabrał się do owego rzemieślnika "auf gut deutsch" - może znów w mundurze i z rewolwerem w ręce. Wtedy do Na zapytanie Riihlego, dlaczego nie zrobił tego od razu, jak było trzeba, odpowiedział mu tamten: "No, proszę pana, kiedy człowiek zmuszony, potrafi to "zrobić należycie". Czy to nie rozbrajająca naiwność "inteligenta" niemieckiego, żeby pochwalić się publicznie - sabotażem polskim? Po przezwyciężeniu wszystkich takich rzeczywistych czy urojonych tylko trudności organizacyjnych i technicznych otwarto nareszcie owe K. F. M. uroczyście dnia 21 stycznia 1940 r. w obecności Greisera, Gauhauptmanna (starosty krajowego) Rudolfa Schulza oraz "wybitnych osobistości partii, Wehrmachtu i państwa". W wystawionych zbiorach wszystko oczywiście nastawione było wyłącznie na "Deutschland uber alles" , począwszy od pokazów prehistorycznych, całkiem "germańskich" 003.000 lat, poprzez sztukę ludową i mieszczańską (do której zaliczono również pamiątki po Hindenburgu, urodzonym, jak wiadomo w Poznaniu, a nadto mundury wojskowe sprzed tamtej wojny!) aż po zbiory Atanazego Raczyńskiego "urzędnika pruskiego", jak to wyraźnie podkreśla znakomity au to r "gawędy" , ażeby wskutek 'polskiego nazwiska nie było omyłki. Nie wiele było potrzeba, ażeby Ruhle w swym zapale do zabytków przeszłości swego narodu był zaliczył także - łosia, którego rogi "sprzed 10 tys. lat" pokazano w dziale przyrodniczym oraz bizona, upolowanego podczas pierwszej wojny światowej w och! jakże "niemieckim Wartheland" . Niestety nie pochwalił się p. dyrektor niczym, co by było nowego przybyło do dawnych zbiorów, przejętych po dyrekcji polskiej. Natomiast puszy się nie wiadomo po raz który, że wymiótł z sal muzealnych "den polnischen Dreck" i przemógł "polską dezorganizacj ę" przez swą celową pracę twórczą. > Muzeum było dostępne jedynie dla Niemców. Pominąwszy, że Polacy zapewne nie byliby się kwapili z własnego popędu do zwiedzania tej niemieckiej wylęgarni zakłamania kulturalnego, podziw wzbudza znów głupota okupanta. Przecież dla celów propagandowych było właśnie trzeba napędzać publiczność polską do K. F. M., by, pokazując jej "odwieczną niemieckość Warthelandu", ewentualnie pozyskać większą liczbę renegatów dla sze duchową hitlerowską, która była się zjawiła na naszej ziemi wielkopolskiej jedynie jako na nowym żerowisku, mało pewno obchodziła ta tromtradacja zagorzałego kulturtregera muzealnego. Przyznać wszakże trzeba po sprawiedliwości, że trochę miał racji dr Rtihle, że chwalił się publicznie swymi wyczynami. Był do tego poniekąd nawet zmuszony. W tym swoim artykule reklamowym w "Wartheland" wystąpił on z patosem jako aktor na scenie dla szerokiej publiczności, gdy za kulisami działy się rzeczy przekreślające w wielkiej mierze wysiłki owej "Aufbauarbeit" muzealnej. W aktach M. W. przechowują się dokumenty a nawet zapiski prywatne Ruhlego, które stanowią doskonałą ilustrację wszystkich tych trudności, z jakimi walczyć musiał w swym urzędowaniu pełen temperamentu p. dyrektor, a równocześnie pozwalają nam wejrzeć w ten świątek tarć i intryg, które mocno podważać musiały pozorną zwartość hitleryzmu. Różni kacykowie administracyjni i partyjni rzucali Ruhlemu kłody pod nogi, o które byłby się o mało co nie potknął w swym bądź jak bądź odważnym dążeniu do z góry wytkniętego celu, by ze swego muzeum stworzyć instytucję o poważnym znaczeniu kulturalnym dla całego "Reichsgau Wartheland ' . N awet ze strony swych niemieckich współpracowników, gdy ci zauważyli, że dyrektor na terenie muzealnym nie jest wcale tak wszechwładnym, jakby się zrazu wydawać mogło, rychło doznawać zaczął zawodów. Szły na niego donosy i skargi od podwładnych, które znajdowały chętny posłuch szczególnie u bezpośredniej jego władzy przełożonej, samorządu krajowego. Mimo, zdaje się poparcia ze strony Greisera, któremu Riihle w pierwszym rzędzie zawdzięczał zapewne swoje stanowisko, spotykał się on na każdym kroku z wyraźną niechęcią a nawet z groźbami przede wszystkim ze strony kierownika poznańskiej "Treuhandstelle" (ekspozytury urzędu "Generaltreuhander fur die Sicherstellung deutschen Kulturgutes in den ehem. polnischen Gebieten", którym był Himmler), SS-Hauptssturmfuhrera prof. dr. inż. Hansa Schleifa, a poza tym w równej mierze Gauhauptmanna (starosty krajowego) Roberta Schulza. z nim Ruhie dlatego, że wbrew przepisom prawnym, dotyczącym zajmowania majątku kulturalnego Polaków czy Żydów, zaczął dyrektor ściągać tego rodzaju przedmioty o wartości muzealnej do swej instytucji na własność dla tejże, podczas gdy ta akcja należała wyłącznie do kompetencji owej Treuhandstelle, a mienie w ten sposób zagarnięte przypadać miało Rzeszy. Najboleśniej zaś zadrasnął Ruhle Schleifa tym, że wybrał się z Greiserem do Gołuchowa, by namówić "namiestnika" do oddania tamtejszych zbiorów pod zarząd muzeum poznańskiego a następnie do skomasowania ich ze zbiorami K. F. M. W ten sposób pragnął Ruhle zachować znakomite zabytki gołuchowskie od wywiezienia ich do Niemiec, a przede wszyskim naturalnie przez ich włączenie do zbiorów poznańskich podnieść znaczenie swego muzeum. Gra Ruhlego nie udała się, wygrał ją Schleif, na którym jednakże p. dyrektor zemścił się o tyle, że zastrzegł się odważnie i ostro przeciw uwłaczającemu jego osobie tonowi, jakiego Hauptsturmfuhrer użył w swym piśmie. Jak z dalszej w tej sprawie korespondencji wynika, musiał także Greiser cofnąć pełnomocnictwa, które był dał Ruhlemu na dalsze postępowanie w sprawie zbiorów .gołuchowskich według powziętych przez nich obu projektów. Schleif zatriumfował, bo podważył poważnie stanowisko swego przeciwnika, którego pragnął za wszelką cenę usunąć, by osobiście zająć stolec dyrektorski w K. F. M., co jednakże i temu potentatowi na terenie "Reichsgau Wartheland" się nie udało pomimo rozlicznych intryg, jakie rozgrywały się na innym podłożu, a w których Schleif brał czynny udział. Tym terenem intryganckiej a zawistnej gry przeciw dyrektorowi K. F. M. był samorząd krajowy z wyżej wspomnianym Gauhauptmannem Schulzem na czele, który niemal od samego początku urzędowania Ruhlego odnosił się do niego z wyraźną niechęcią czy nawet nienawiścią. Temu, zdaje się, ciasnemu biurokracie, który w muzeum chciał się rządzić jak przysłowiowa szara gęś, choć o sprawach muzealnych nie miał bladego pojęcia ani się nimi nawet na serio nie interesował, musiały psuć szyki ambitne plany dyrektora. Przeszkadzał mu nastręczała się sposobność: odmawiał pieniędzy na najpotrzebniejsze naprawy, wyłączył mimo protestów Ruhlego muzeum prehistoryczne spod jego zarządu -. z tym nawet, że wolno było samorządowi bez porozumienia się z kierownictwem muzeum przenosić wszelkiego rodzaju urzędników z jednych zbiorów do drugich, oddał przewidziane już przed wojną przez władze polskie do zakupu na powiększenie M. W. sąsiednie kamienice na inne cele, nic nie mające wspólnego z muzealnymi, i wydawał tym podobne rozliczne zarządzenia, przekreślające cały program muzealy ambitnego dyrektora. Cóż dziwnego, że dr Ruhle bronił się ze wszystkich sił, i to wcale odważnie. W obszernym elaboracie, opartym na dokumentarnych dowodach, skierowanych w czerwcu 1940 r. do samorządu krajowego, mówi on śmiało o niebezpieczeństwie, grożącym K. F. M. ze strony tegoż "samorządu" oraz "o trudnościach, z którymi w ostatnim czasie muzeum walczyć jest zmuszone", przy czym kierownictwu samorządu zarzuca bez obsłonek nie wiarogodne wręcz zaniedbywania najkonieczniejszych nawet wymogów technicznych i budowlanych. Z długiego szeregu tych zarzutów, wytaczanych przez Ruhlego, jeden szczególnie zainteresuje nas tu swym podłożem do pewnego stopnia politycznym, mianowicie obstrukcja Schulza przeciw włączeniu Muzeum Miejskiego do K. F. M., które zamierzał przeprowadzić dyrektor. Już podczas pertraktacji w tej sprawie z nadburmistrzem dr. Scheffłerem w grudniu 1939 r. wykazało się, że Gauhauptmann nie ruszył palcem, by poprzeć Ruhlego w jego zabiegach; co więcej, zakazał on dyrektorowi odwołania się o poparcie do Greisera. Kiedy zaś 27.3.1940 r. Gauleiter wydał odnośne zarządzenie po myśli Ruhlego, Schulz sabotował tę decyzję w ten sposób, iż nie chciał wydać potrzebnych do przeniesienia zbiorów miejskich do K. F. M. zarządzeń technicznych, wskutek czego cała ta akcja spaliła na panewce. Nie zawadzi też przytoczyć tu (w tłumaczeniu) zakończenia wyżej wspomnianego elaboratu oskarżycielskiego - jako obraz "przyjacielskich" stosunków wzajemnych pomiędzy okupantami - w którym zapalony do swych planów i marzeń muzealnych dyrektor tak się

76' zadaniom kulturalnym, które nałożone na nie jako na muzeum krajowe "des Reichsgaues Wartheland" , będzie rzeczą nieodzowną, ażeby władze nadrzędne popierały je w jego rozwoju wewnętrznym' i zewnętrznym. Nie czyni się wszakże nic takiego już od otwarcia muzeum w dniu 21.1.1940, a przeciwnie, powstają coraz to nowe utrudnienia tak, , że kierownictwo było zmuszone, poświęcać czas swój i wysiłki prawie wyłącznie pracy nad usuwaniem *tych ograniczeń i pominięć. W ten sposób musiało ono zaniedbywać ważne swe i wielkie zadania... W tych warunkach wydaje się rzeczą najkonieczniejszą, ażeby kierownikowi muzeum zagwarantować pewną samodzielność a nie hamować i nie zabijać jego inicjatywy i radosnej twórczości coraz to nowymi zarządzeniami biurokratycznymi, utrudnieniami i odwlekaniami". Będzie rzeczą zrozumiałą, że tego rodzaju śmiałe wystąpienia Ruhlego, który niewątpliwie cieszył się poparciem i zaufaniem dość ślamazarnego w tym wypadku Greisera, do pasji doprowadzić musiały "tak Schleifa, jak przede wszyskim Gauhauptmanna, przeciw którym protest ten wyraźnie był zwrócony. Toteż Schulz nie zawahał się nawet przed zagrożeniem postępowania dyscyplinarnego wobec czupurnego dyrektora. Doskonały wgląd w całą tę okupancką tragifarsę dają zachowane luźne kartki, na których Runie notuje skrzętnie wszystko, co go boli, a co mogłoby przyczynić się do odparcia ataków Gauhauptmanna. N ajcharakterystyczniejsze są zapiski z d. 3. 6.1940 pod nagłówkiem: "Oberregierungsrat Siegmund persónlich sagen" , które odkrywały całą sieć intryg, skierowanych przeciwko dyrektorowi K. F. M. Ażeby treść poszczególnych tych notatek zrozumieć, trzeba zaznajomić się trochę z osobą sekretarki naukowej K. F. M" niejaką panną Erdmann, której przeciwnicy dyrektora użyli do swych zabiegów około usunięcia go ze stanowiska. Zatarg z bardzo nie ciekawą tą osobistością zaczął się od tego, że Runie sprowadził do pomocy w sprawach administracyjnych pewnego SS-manna, co sekretarka uważała za ograniczenie swej samodzielności funkcyjnej, wskutek czego zażaliła się u Gauhauptmanna. Dyrekor ze swej strony, dowAfpljtAszy się o tym kroku że uważa dalszą z nią współpracę za całkiem nie możliwą, choć jej ze stanowiska nie zwalnia. Odpowiedzią na to skarcenie p. E. były charakterystyczne słowa sekretarki: "Es tut mir leid, dass nun wieder der Weg zum Gauhauptmann gegangen werden muss" (protokół z dnia l. 6. 1940). Tegoż dnia otrzymuje dyrektor pismo, w którym Schulz nakazuje mu służbowo z całym naciskiem, by podjął normalną współpracę z wszystkimi bez wyjątku pomocnikami swymi naukowymi, szczególnie zaś z p. Erdmann. Pismo kończy się groźbą natychmiastowego usunięcia Riihlego z urzędu, gdyby trwał dalej w nieposłuszeństwie wobec władzy przełożonej. W kilku dniach następnych wywiązuje się pomiędzy dyrektorem a Gauhauptmannem namiętna korespondencja w sprawie jakiegoś listu, który Runie miał przeciw pannie E. wystosować rzekomo do samego Greisera, czemu dyrektor zaprzecza w tych ostrych słowach: "Ich habe ais Beamter und ais Parteigenosse, ais Offizier und Mensch bisher ein vóllig unbescholtenes Leben geftihrt und wiisste nicht, was Sie berechtigt, meinen Worten keinen Glauben zu schenken" . N a tym tle powstały właśnie owe zapiski, o których wyżej była mowa a które doskonale charakteryzują otoczenie biednego dyrektora oraz innych jego antagonistów. Oto kilka wyjątków z tych notatek: "Wszystko to razem (tzn. cała ta nagonka) jest intrygą prof. Schleifa, Gauhauptmanna, dr V. zur Miihlen (kierownika działu prehistorycznego) i p. Erdmann, ażeby mnie usunąć. Dr v. zur Miihlen sprowadził p. E. z Norymbergi, obcował z nią bardzo intymnie; ona odwiedziła go pierwsza". "Prof. Schleif postawił pytanie co do moich kwalifikacji naukowych. Ma on zająć moje miejsce i decydująco wpływać na dochodzenia przeciw mnie. "Er hat das Ohr des-Fiihrers" (słowa Gauhauptmanna). "N apięte stosunki z prof. Schleifem, odkąd Gauleiter zabrał mnie do Gołuchowa i-oddał go pod mój zarząd. Schleif grozi usunięciem Gauleitera".

zumienia się ze mną. Zachowanie się dr. v. zur Miihien do chwili pojawienia się prof. Schleifa zmienione: poprzednio otwarte i serdeczne, od tego czasu (grudzień 39 A z rezerwą. W muzeum panowały stosunki bardzo serdeczne np. pomiędzy panną E. a moimi dziećmi itd.". "Mam wrażenie, że p. dr BarteIs (radca samorządu krajowego i zastępca Schulza) nie jest obiektywny; wynika to z nadeszłych ostatnio jego pism. Jestem obecnie służbowo tak traktowany, że wszelka dalsza współpraca z Gauhauptmannem staje się niemożliwą" . Wszystko to i jeszcze wiele innych podobnych dla dyrektora przykrych rzeczy - działo się w początkach owej sławetnej "Aufbauarbeit", którą Ruhle chwali się tak naiwnie w swej "gawędzie". Nie zdołano usunąć ani jego samego ani też Greisera, który widocznie miał "das Ohr des Fuhrers" w większym stopniu aniżeli SS-Iłauptsturmfuhrer Schleif. Dyrektor muzeum wytrwał na swym stanowisku aż do samego końca wojny. Dawano mu zapewne spokój, z chwilą, kiedy zamiast realizacji swych górnolotnych planów muzealnych musiał pomyśleć o ratowaniu-oddanych mu pod opiekę eksponatów przed nalotami nieprzyjacielskimi do schronów i bunkrów w muzeum czy nawet do bezpieczniejszych jeszcze miejsc w Rzeszy. Cała ta wielka jego akcja muzealna ograniczyć się musiała do kilku wystawek propagandowych, nie mających nic albo niewiele wspólnego z właściwymi zadaniami K. F. M., czym niewątpliwie uśmierzył gniew durnego - sit venia verbo - Schulza. Reszta zaś jego pomocników "w wielkim dziele organizacji" poszła zapewne z czasem bronić mocno zagrożonej ojczyzny spod znaku Hitlera. Bowiem w jednym z pism z czerwca 1943 nie figuruje już nikt z dawnego personelu naukowego, który Ruhlemu od samego początku jego kariery dyrektorskiej tyle był krwi napsuł. Nie można dyrektorowi K. F. F. odmawiać sporego zapasu ruchliwości i energii, którą okazywał do samego końca swego urzędowania. Daje o tym pojęcie osobny fascykuł aktów muzealnych z nagłówkiem "Feier des Jubilaums und Festschrift żum 50-jahrigen Jubilaum des Museums", rozpoczynający się od daty 10. 6. 1943 r. Jest tam nie tylko mowa o sposobie urządzenia uroczy szenia pod nazwą, "Y ereinigung der Freunde des K. F. M.", które to zrzeszenie miało ściągnąć najszersze rzesze ludności niemieckiej a równocześnie przysporzyć większe środki finansowe poszczególnym działom muzealnym. Poza tym miało ono urządzać wykłady, z którymi zaprosić zamierzano (jeszcze na zimę 1944/45!) m. i. znanych niemieckich historyków sztuki z Lipska, Królewca, Gdańska a nawet Wiednia. Rozumie się, że zamiary te pozostały tylko zamiarami. Zastanawia przy tym fakt, że Runie nie zapraszał także poznańskiego profesora historii sztuki, dr. Ottona Kletzla, o którym w ogóle w aktach głucho. Widocznie nie cenił sobie p. dyrektor tego Niemca sudeckiego. Najpoważniejszą część wspomnianego fascykułu zajA_ mują sprawy obchodu jubileuszowego, który przypaść miał na październik 1944 r. Już w czerwcu roku poprzedniego prosi Riihle swych współpracowników muzealnych o zastanowienie, się, jakimi rozprawami naukowymi mogliby zasilić zaprojektowaną ową "Festschrift", którą przede wszystkim miano uczcić ten jubileusz. Prosi on również dawnych pracowników muzeum poznańskiego o rozprawy, referaty, wspomnienia itp. Wydawnictwo, zakrojone zrazu dość obszernie, było jednakże trzeba ograniczyć do mniejszych rozmiarów ze względu - na brak papieru, który zresztą przydzielony mu został dopiero po upływie roku mocno okrojony. Toteż od tej pory nazywa Riihle swe zamierzone wydawnictwo jubileuszowe skromne już tylko "die sogenannte Festschrift". N a liście zaproszonych do współpracy autorów*poznańskich znów zabrakło Kletzla, choć figuruje tam niewiele mający z K.F.M. wspólnego dyrektor biblioteki, dr Lattermann, ongi przyjaciel sławetnego dr. Kurta Lucka. Ostateczną korektę wcale zresztą nie ciekawych artykułów, które miały znaleźć się w owej księdze pamiątkowej, wysyła Riihle do druku - d. 29.12.44. Niektóre z rękopisów zachowały się w. Muzeum Wielkopolskim. Wkroczenie do naszego miasta wojsk wyzwoleńczych przekreśliło "wszystkie piękne zamysły jubileuszowe p. dyrektora. Warto tu jeszcze wspomnieć, że podobny los, jaki stał się udziałem rozmaitych planów artystycznych sławet spotkał również zamierzenia Riihlego. Pragnął on mianowicie na jubileusz K. F. M. wydać pamiątkową plaketę porcelanową, z czym zwracał się z rzędu do państwowych fabryk porcelany w Chodzieży, Miśni, Berlinie a nawet we Wiedniu. Po długiej korespondencji z odnośnymi zarządami fabrycznymi oraz z artystami dano poznańskiemu "maniakowi jubileuszowemu" niedwuznacznie do zrozumienia, że to nie pora na podobne zabawki, że wobec nakazu "wojny totalnej" nie wolno zużywać materiału na tego rodzaju cele ani też nie wolno zapraszać rzeźbiarzy do takich całkiem zbędnych prac. Uważałem za wskazane, przekazać potomności ten mały wycinek z dziejów planów i działalności okupanta na tak ważnym odcinku kulturlanym, jakim jest muzeum poznańskie. Równocześnie zaś starałem się wykazać dokumentarnie, że ten mały światek muzealny był jakby odbiciem tych zawiści, intryg o władzę, jakie na szerokiej arenie politycznej odkryły dokumenty wielkich procesów hitlerowskich przywódców. Nie miałem pretensji do wyczerpania bez reszty całego odnośnego materiału, obok którego nie będzie mógł przejść obojętnie historyk, gdy przyjdzie mu pisać dzieje "kultury" okupanckiej, w której całokształcie dyr. K. F. M., dr Siegfrid Riihle, "Parteigenosse und SA-mann", obok profesora dr. Kletzla z "Reichsuniversitat Posen" odegrał na tćrenie poznańskim wcale poważną rolę. Ten śmieszny i naiwny samochwalca z "gawędy" w "Wartheland" okazuje się w swych homerycznych bojach z tępotą biurokratyczną (Schulz) i z nie nasyconymi ambicjami władczymi (Schleif) wcale energicznym i świadomym swego hitlerowskiego powołania człowiekiem, który w więcej sprzyjających warunkach byłby mógł naszej kulturze wyrządzić poważniejsze jeszcze szkody.

ŻYCIA

MIASTA

POZNANIA

ODBUDOWA MIASTA

Problem odbudowy Poznania - to najbardziej aktualne i najwięcej pasjonujące zagadnienie, interesujące rzesze miejscowego społeczeństwa. Zawiązał się w tym celu Miejski Obywatelski Komitet Odbudowy m. Poznania, który odbywając swe zebrania przedstawia społeczeństwu poznańskiemu plany odbudowy i rozbudowy miasta. Na jednym z zebrań w dniu 19 marca br. inż. Czarnecki dał obraz gotowego już planu rozbudowy miasta. Nie mogąc z powodu braku miejsca przedstawić na łamach pisma ciekawego referatu, uczynimy to w następnym numerze. Tu jedynie przedstawimy wnioski zgłoszone na powyższym zebraniu przez ob. dra Grochowskiego, poruszające bieżące żywotne zagadnienia, zmierzające do szybkiej odbudowy m. Poznania w ogóle a śródmieścia w szczególe. l. Celem szybkiego przywrócenia do życia przez pobudzenie odbudowy danej części śródmieścia, uszkodzonej lub zniszczonej przez działania wojenne, należy przywrócić odpowiednią sprawną komunikację tramwajową. Komunikacja taka bowiem jest pierwszorzędnym bodźcem pobudzającym odbudowę danej części miasta. U ruchomienie komunikacji pociąga za sobą automatycznie odbudowę. Dana część miasta jest dzisiaj pozbawiona dogodnej komunikacji wzgl. połączeń komunikacyjnych tramwajowych co jest niewątpliwie brakiem wzgl. niedociągnięciem komunikacyjnym, hamującym odbudowę dawnego śródmieścia. Celem uniknięcia tej luki w komunikacji śródmieścia oraz celem zapobieżenia odsuwania sie miasta od rzeki Warty, Miejski Obywatelski Komitet Odbudowy m. PoznaniawnosI: o przywrócenie przedwojennej linii tramwajowej, prowadzącej ze Starego Rynku przez ul. Wodną, Wielkie Garbary i wracającej na Stary Rynek przez ul. Wielką (mała linia okrężna).

,przeprowdzenia okrężnej linii tramwajowej biegnącej przez Wielkie Garbary, Małe Garbary, plac Wolnicę, plac Wielkopolski (dawniejsza nazwa plac Sapieżyński), ul. Pocztową (ul. 23. lutego) do ul. Mielżyńskiego. Miasto Poznań bowiem ma w ogóle, a śródmieście w szczególe, za mało linii tramwajowych okrężnie . przebiegających (duża linia okrężna). 3. Miejski Obyw. Kom. Odbudowy m. Poznania uchwalił wnieść o wytworzenie atmosfery sprzyjającej jak naj szybszej odbudowie całego dawnego śródmieścia, a więc m. in. Starego Rynku, ul. Wodnej, ul. Woźnej, ul. Wielkiej, ul. Wronieckiej, ul. 23. Lutego (Pocztowa), PI. Wielkopolski (PI. Sa,pieżyński), ul. PI. Działowy, Garbar, Al. Szelągowskiej i okolicznych ulic, drogą największych ułatwień administracyjnych, i to tak ze strony Zarządu m. Poznania (Wydz. Budowlany, Wydze Nadzoru Budowlanego, Wydze Planownia itd.) jak i ze strony władz państwowych m. in. ze strony Urzędu Konserwatorskiego. 4. Miejski Obyw. Komitet Odb. m. Poznania wnosi o nie obniżenie ilości kondygnacyj (pięter) przy budowie domów, w-zgl. przy odbudowywaniu domów zniszczonych, i to w tym celu, aby miasto Poznań miało wzgl. uzyskało wygląd i charakter prawdziwie wielkomiejski, reprezentacyjny, godny stolicy Polski Zachodniej,.a nie nabywało charakteru małomiasteczkowego, jaki zaczęto niestety realizować w pierwszych kwartałach po zakończeniu wojny. Również domagamy się niezmniejszania wielkości okien wystawowych, bowiem ożywienie kujpiecko-gospodarcze spowoduje tak dla miasta jak i jego mieszkańców, jak i dla Zarządu Miejskiego znaczne korzyści materialne. 5. Miejski Obyw. Komitet Odbud. m. Poznania wnosi o przywrócenie targów z jarzynami, owocami, kwiatami itp. na Starym Rynku, co przyczyni się niewątpliwie do ożywienia ruchu na Starym Rynku i w całym dawnym i starym śródmieściu, a zarazem swoją malowniczością będzie doskonale harmonizowała z charakterem Starego Rynku. Zarazem

C» detalicznych na pi. Wielkopolskim (dawniej pi. Sapieżyński), bowiem całe śródmieście i okolica są po wojnie pozbawione placu z targami. W n i o s e k : Komitet Odbudowy miasta Poznania proponuje Miejskiej Radzie Narodowej wystosowanie do Zarządu Miejskiego następującej rezolucji: Miejska Rada N arodowa uważa, iż należy zbadać sprawę wstrzymania zezwoleń na odbudowę domów przy Al. Szelągowskiej. Domy te nie tylko nie szpeciły wyglądu miasta, ale odwrotnie przyczyniały się do jego upiększenia. Domy zaopatrzone są we wszystkie instalacje jak kanalizacj ę, wodociągi, gaz i elektryczność. Niewykorzystanie tych urządzeń jest dużą stratą zarówno dla obywateli jak i dla Zarządu Miejskiego. Ze względu na bezpieczeństwo publiczne mieszkańców Naramowic i Winogradów zaleca się, jak najszybsze odbudowanie odcinka Alei Szelągowskiej wzdłuż Warty i należyte oświetlenie go w godzinach wieczornych. Płacenie odszkodowań właścicielom domów za tereny, które musiałaby gmina wywłaszczyć, byłoby dużym wydatkiem dla gminy ekonomicznie nieuzasadnionym a zupełnie niepotrzebnym dla dobra publicznego. Miejska Rada N arodowa uważa, iż należy przywrócić Alei Szelągowskiej dawny wygląd i zezwolić na odbudowę domów dawnym właścicielom.

WYBITNY SLA WISTA ANGIELSKI W POZNANIU

Dnia 6 marca przybył do Poznania wybitny slawista angielski, profesor Uniwersytetu Londyńskiego, dr William Rosę w celu zwiedzenia naszego miasta, które znał od dawna i dla nawiązania przerwanych przez wojnę kontaktów z poznańkim światem naukowym. W zastępstwie bawiącego w Warszawie Prezydenta miasta gościa angielskiego powitał wiceprezydent Fr. Klause, który też mu towarzyszył podczas zwiedzania miasta. W dniu oglądał odkrycia w katedrze, przy czym objaśnień z zakresu historii i historii sztuki udzielał konserwator wojewódzki mgr Z. Kępiński. W godzinach popołudniowych prof. Rosę był gościem dyrektora Muzeum Wielkopolskiego dra G. Chmarzyńskiego, u którego spotkał się z profesorami U. P. dr. Pollakiem, dr. Szweykowskim, dr. Wojciechowskim i doc. dr. Kubackim. Wieczorem był na przedstawieniu "Harnasiów", które śledził z dużym zainteresowaniem, tym więcej że doskonale zna folklor podhalański. Po teatrze był podejmowany przez Instytut Zachodni. N astępnego dnia udał się w dalszą podróż do Wrocławia.

Prof. Wiliam Rosę zetknął się z Polakami po raz pierwszy w Kanaązie, gdzie spotkał polskich robotników protestantów ze Sląska Cieszyńskiego. Dla nauczenia się języka polskiego przybył do Cieszyna w r. 1914. Wybuch wojny uniemożliwił mu powrót do Anglii. Po skończonej wojnie zapisał się na Uniwersytet Jagielloński, studiując historię Polski u prof. Kota i literaturę polską u prof. Chrzanowskiego. Za pracę o Stanisławie Konarskim uzyskał stopień doktora polonistyki. O śp. prof. Chrzanowskim wyraża się z głębokim szacunkiem. W międzywojennym dwudziestoleciu przybywał często do Polski, utrzymując stale żywy kontakt z polskim światem naukowym. O Polsce ogłosił w języku angielskim następUjące prace: l. "Ojcze nasz" Augusta Cieszkowskiego (tłumaczenie), Londyn 1919.

2. Gdańsk i Polska - Askenazego (tłumaczenie), Londyn 1922.

3. Stanisław Konarski (praca doktorska), Londyn 1929.

, 4. Dzieje Górnego Sląska od r. 1740-1932, USA 1935, Londyn 1936.

5. Polska, Londyn 1939.

6. Rozwój polskiej demokracji, Londyn 1944 (rzut oka na wiek XIX). W roku 1945 wygłosił trzy wykłady pt. "Miejsce Polski w Europie". Nadto zamieszcza artykuły o Polsce w Przeglądzie Słowiańskim. (The Slavonic Review), wychodzącym trzy razy do roku od r. 1922. O zniszczeniach w Poznaniu dowiedział się z broszury Fr. J aśkowiaka "Zabytki poznańskie po pożodze", którą łośników m. Poznania, członek zarządu którego towarzyszył mu podczas jego pobytu w Poznaniu, ofiarowało mu komplet "Kronik", jakie ukazały się "po wojnie. Fr. J.

FRANCO AUTOM GOŚĆ M. POZNANIA W ŚWIETLE PRASY AMERYKAŃSKIEJ

Na innym mIejSCU zamieszczamy recenzje z gościnnych występów muzyka amerykańskiego Franco Autori w Poznaniu. Poniżej przytaczamy artykuł dziennika nowojorskiego "New York Times" z dnia 10 grudnia 1946, poświęcony dwom muzykom amerykańskim, wspomnianemu już dyregentowi Franco Autori i kompozytorowi N ormanowi Delio Joio z okazji ich wyjazdu na tournee artystyczne po Polsce. Artykuł nosi tytuł: "Stany Zjednoczone i Polska zgadzają się na płaszczyźnie kulturalnej". Pod tytułem zamieszczona jest fotografia, a pod nią nast. podpis: Dr Oskar Lange (po prawej) i John Foster Dułles (drugi po prawej) życzą szczęśliwej podróży dwom amerykańskim muzykom, którzy wyjeżdżają do Polski. Po lewej stoi N orman Delio Joio, kompozytor, obok niego Franco Autori, dyrygent, wymieniający uścisk dłoni z ambasadorem Polski w Stanach Zjednoczonych. The New York Times.

Specjalna korespondencja dla New York Times. LAKĘ SUCCESS N. Y. 9 grudnia.

Polska i Stany Zjednoczone, które różnym okiem patrzały na sprawy polityczne, podały sobie ręce na płaszczyźnie kulturalnej. Dowiedzieliśmy się o tym jednocześnie z ogłoszeniem, że Rząd Polski zaprosił amerykańskiego dyrygenta i amerykańskiego kompozytora na objazd Polski w charakterze ambasadorów kultury. Ambasador Polski Oskar Lange i John Foster DulIes, członek delegacji Stanów Zjednoczonych do Organizacji N arodów Zjednoczonych, bardzo zajęci w dzień posiedzeń komitetu, znaleźli chwilę czasu, by muzykom życzyć powodzenia w ich misji. P. Autori, stały dyrygent orkiestry symfonicznej Chautauąua, został zaproszony" przez Polskie Ministerstwo przedstawiciel amerykańskiego świata muzycznego po wojnie". Wyrusza on jutro rano na pokładzie okrętu "Falstria" , aby dyrygować w Krakowie, Katowicach, Łodzi, Sopocie i innych miastach polskich.

P. Autori, który prowadził Filharmonię w Buffalo, orkiestrę symfoniczną w Dallas, orkiestrę symfoniczną NBS (Radio Nowojorskie) i Obywatelską Operę w Chicago, zaprezentuje amerykańskich muzyków w Polsce i przywiezie ze sobą utwory muzyków polskich dla wykonania ich w tym kraju. Wśród Amerykanów, których kompozycje zostaną odegrane pod batutą p. Autori, znajdują się Aaron Copland, Samuel Barber, William Shumman, Tibor Serly i Norman Delio Joio. P. Autori zaproponował, aby zaproszony został Delio Joio jako wybitny młody amerykański kompozytor i pianista, a Warszawa te propozycje przyjęła. P. Delio Joio poleci do Europy pod koniec tego miesiąca po swoim występie w Filharmonii Nowojorskiej. W Polsce będzie on grał partię solową swego własnego utworu "Ricercari na fortepian i orkiestrę".

W Poznaniu Franco Autori dyrygował operą Verdiego "Rigoletto" w dniu l lutego 1947 r. Po przedstawieniu Prezydent miasta przyjmował gościa amerykańskiego uroczystą herbatką w Palmiarni, w której obok zaproszonych obywateli m. Poznania wzięli udział konsulowie Stanów Zjednoczonych, Francji i Z. S. R. R., attache wojskowy przy Ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Warszawie i korespondentka United Press, p. Ruth Lloyd. N astępnego dnia goście amerykańscy zwiedzali miasto.

W Muzeum Prehistorycznym duże wrażenie wywarły na nich rysunki, plany, rekonstrukcje i fotografie z Biskupina. P. R. Lloyd spisała przy tej sposobności obszerny reportaż, do którego otrzymała na miejscu odpowiednie fotografie. Amerykanie orzekli, że stanowczo za mało wie o nas świat i że za mało robimy propagandy. W dniu 17 lutego Franco Autori dyrygował koncertem symfonicznym w Auli Uniw. Pozn. Na koncercie odegrano utwory kompozytorów amerykańskich: Normana Delio Joio, Tibora Serley i Samuela Berbera.

Fr. J.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Miasta Poznania: kwartalnik poświęcony sprawom kulturalnym miasta Poznania: organ Towarzystwa Miłośników Miasta Poznania 1947 R.20 Nr1 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry